WANDA RUTKIEWICZ
MÓJ EVEREST
[Wanda Rutkiewicz]
Polsko-niemiecki „Gipfelkuss” na szczycie Everestu.
Willi Klimek (z lewej) i Wanda Rutkiewicz
  

Copyright © 2003 by JÓZEF NYKA


25 lat temu na najwyższy szczyt Ziemi weszła pierwsza Polka i pierwsza alpinistka spoza Azji, Wanda Rutkiewicz. Na liście wejść zajmuje ona 82 miejsce (Cichy i Wielicki 103–104). Był to duży wyczyn, do dzisiaj pamiętany w świecie, o czym świadczą choćby ostatnie rocznicowe wzmianki na stronach internetowych. MountEverest.com w swym przypomnieniu sukcesu Polki z 16 października nazywa ten dzień „a history day in mountaineering history”. Szczególny kaprys dziejowy sprawił, że w tym samym dniu, zaledwie kilka godzin później, w Rzymie Polak, Karol Wojtyła, został wybrany papieżem.
Z okazji 25-lecia wejścia naszej Koleżanki publikujemy przekład tekstu nieznanego polskim miłośnikom alpinizmu. Chodzi o jej artykuł napisany do wydanej w małym nakładzie książki Karla Herrligkoffera „Mount Everest ohne Sauerstoff” (Bamberg 1979). Wanda relacjonuje w nim szczegółowo ostatnie dni wyprawy, a czyni to (z czym się dotąd powściągała) nie kryjąc atmosfery, jaką wokół jej osoby wytworzyli mężczyźni, którym – jako kobieta – odbierała część glorii bohaterskich zdobywców szklanej góry, za jaką wtedy jeszcze Everest uchodził. Głównym jej antagonistą był Sigi Hupfauer z RFN – nie wiadomo dlaczego, bo przecież jego żona Gabi zapragnęła być liderką himalaizmu kobiecego dopiero w 10 lat później. Tekst rozdziału, znanego nam już jako rękopis, został przez dra Herrlikgoffera „wygładzony” pod względem części wyprawowych niedyskrecji. W książce rozdział nie ma tytułu, jest tylko wypowiedzią jednego z dopuszczonych do głosu uczestników wyprawy. W trzy lata później, skrócony do 40 wierszy, rozdział ukazał się też w dużym dziele Karla M. Herrligkoffera „Mount Everest Thron der Götter” (München-Wien 1982, s.255–256).
[Karl Maria Herrligkoffer, Wanda Rutkiewicz, Hanna Wiktorowska]
Dr Karl Maria Herrligkoffer w Warszawie. Z lewej Wanda Rutkiewicz, z prawej – Hanna Wiktorowska. Fot. Józef Nyka
Jako uzupełnienie i rozwinięcie tematu, po materiale Wandy Rutkiewicz publikujemy polski przekład również nieznanego w kraju artykułu „Polish Woman Atop Mt. Everest”, opublikowanego w listopadowym numerze wydawanych w New Delhi przez tamtejsze Polskie Centrum Informacyjne „Polish Facts on File” (nr 390), a nieco wcześniej ogłoszonego w ukazującym się w New Delhi tygodniku „World Science News Weekly” (vol. XV nr 42/1978). Redaktor tego drugiego periodyku, R.D. Kuchhal, przeprowadził z Wandą Rutkiewicz długą rozmowę podczas jej powrotu spod Everestu, on też bez wątpienia jest autorem owego (anonimowego) artykułu, do druku w „Polish Facts on File” lekko poprawionego. Tekst zawiera w cytatach oryginalne wypowiedzi Wandy i jest jej pierwszą szerszą relacją przeznaczoną do druku, zupełnie jeszcze „gorącą”. W stosunku do artykułu napisanego później do książki dra Herrligkoffera, zawiera on pewne dodatkowe szczegóły. Warto dodać, że w tym samym numerze „Polish Facts on File” ukazał się artykuł o wyborze Papieża-Polaka – o przeszło połowę mniejszy od dwustronicowego materiału o Wandzie Rutkiewicz.
Wanda o swoim wejściu pisała i opowiadała dziesiątki razy, obie tu przytoczone relacje należą jednak do jej pierwszych, najwcześniejszych enuncjacji. Tłumaczenia obu tekstów są wierne, a w wielu partiach dosłowne. Zamiast niezgrabnego „Niemiec zachodni” używamy określenia „Niemiec z RFN”. Pełne imiona niemieckich towarzyszy Wandy brzmią: Siegfried Hupfauer, Wilhelm Klimek, Josef Mack, zaś pełne nazwiska Szerpów – Mingma Nuru, Ang Dorje i Ang Kami II. Aż do depozytu tlenowego grupie pomagał także zapomniany w obu artykułach Szerpa Ang Chatar. Tytuł naszej broszurki „Mój Everest” pochodzi od redakcji. W nawiasach kwadratowych drobne wtrącenia tłumacza. Mamy nadzieję, że i wybór zdjęć zamieszczonych w zeszycie będzie dla polskiego odbiorcy interesujący – części z nich dotąd nie publikowano.
Józef Nyka
 

BHGS0000    12 (2003)
WANDA RUTKIEWICZ:
Kiedy 10 października docieram do obozu II, widzę, że z powodu silnej wichury pierwsza grupa idąca na szczyt znajduje się jeszcze w tym obozie. Panuje tam rozgardiasz i, ponieważ bawi w tym ważnym obozie aklimatyzacyjnym 14 członków wyprawy, kompletne przepełnienie. Najpierw kładę się, by uciąć krótką drzemkę. Kiedy się budzę, czuję burczenie w brzuchu. Jest pora posiłku. Moi przyjaciele tymczasem już się pożywili. Gdy sięgam po miskę z suchym prowiantem beszta mnie Sigi Hupfauer: „Zanim coś weźmiesz, może wpierw zechciej łaskawie zapytać, czyja to własność.”
[Lingtren, Khumbutse, Lho La]
Obóz I (6000 m) u wejścia do Kotła Khumbu. W tyle z lewej Lingtren (6749 m), z prawej Khumbutse (6665 m) i przełęcz Lho La (6026 m). Na białym stoku przedwierzchołka 6408 m Khumbutse wydarzyła się 27 maja 1989 najtragiczniejsza z polskich katastrof himalajskich.
Chociaż pierwsza grupa jeszcze nie wyruszyła, zostaje wyznaczona przez kierownika wyprawy druga grupa szturmowa, do której i ja należę – do próby kolejnego ataku.
Następnego dnia wspinamy się do obozu III Willi Klimek, Robert Allenbach, Bernd Kullman, Marianne i Sepp Walterowie oraz ja. Podobnie jak poprzednim razem, dla mnie najcięższym odcinkiem jest ostatnie 100 metrów z francuskiego obozu III do naszego niemieckiego.
Całe popołudnie zajmuje nam odkopywanie namiotów i wykuwanie w lodzie platformy pod jeszcze jeden namiot. Oboje Walterostwo dobijają do nas dopiero późnym popołudniem. Pod wieczór zrywa się silny wiatr, który w nocy przechodzi w straszną wichurę. Ja śpię w bardzo solidnym namiocie, ale rano jestem trochę przerażona, widząc jego zaklęsłe pod ciężarem śniegu ściany.
Tego dnia, a jest 12 października, małżeństwo Walterowie schodzą znowu do obozu II. Marianna, mimo wszelkich tabletek uspokajających, niemal nie spała. Później do obozu aklimatyzacyjnego schodzą również Robert i Bernd. Willi i ja pozostajemy w „trójce”, gdyż chcemy jeszcze trochę wytrwać, aby potem jednak wejść na Przełęcz Południową. O tym, co ma się dziać dalej, nie zamieniamy nawet jednego słowa, ale chyba oboje myślimy o szczycie. Następna noc jest okropnie wietrzna, mimo to jednak śpię dobrze.
13 października. Ku naszemu pełnemu zaskoczeniu, w obozie III nagle pojawiają się nasi towarzysze. Są to Pierre Mazeaud, Kurt Diemberger i Hubert Hillmaier, a także Hans Engl i Sepp Mack. Sepp daje mi do zrozumienia, że Karl [Herrligkoffer] zdecydował, iż Willi i ja mamy obóz opuścić, aby zrobić miejsce dla kolejnych kandydatów do wierzchołka. Dochodzi do ostrej wymiany słów. Wreszcie Willi poddaje się temu poleceniu, pakuje swoje rzeczy i schodzi do obozu II. Przez chwilę jestem na niego zła, że tak łatwo daje za wygraną – Willi jest przecież świetnym alpinistą.
Podczas gdy ja sama szykuję się do zejścia, grupa szczytowa ciągnie dalej ku Przełęczy Południowej, częściowo posługując się tlenem. Mimo wszystkich różnic zdań, imponuje mi to, że w jeden jedyny dzień pokonają aż 1600 m wysokości.
Wczesnym popołudniem i ja schodzę do obozu II. We wspólnym namiocie panuje nastrój rezygnacji, wyprawę już uważa się za nieudaną. Sigi Hupfauer oświadcza, że jutro zejdzie do bazy, ponieważ ma zapalenie żył.
Rozmawiam potem z Willim Klimkiem. Może powinniśmy jednak zdecydować się na zaatakowanie 8511-metrowej Lhotse? Na bocznych stokach i w kuluarze Lhotse wiatr nie powinien tak szaleć, jak na grani Everestu. Wychodząc z tego założenia, decydujemy się przeprowadzić szturm z jednym namiotem i bez specjalnych przygotowań. Sepp Walcher wypożycza nam swój lekki 2-osobowy namiot, ponieważ zdecydował się już ostatecznie, że nie będzie uczestniczył w ataku szczytowym. Sigi Hupfauer, którego nasza inicjatywa wprawia w złość, zabrania nam szukania rozwiązań innych, niż ustalenia pierwotne, mianowicie to, że wraz z innymi kolegami mamy tworzyć drugą grupę everestowską. Po tym jednak, jak porozumiewamy się z Karlem, kierownikiem naszej wyprawy, musi on zaakceptować nasz plan, bo właśnie Karl był zawsze za tym, aby jeden z zespołów rozprawił się z Lhotse.
[Sigi Hupfauer, Konradm Kirch]
Sigi Hupfauer (z prawej) w rozmowie z działaczem DAV, Konradem Kirchem. Fot. Józef Nyka
14 października. W ciągu paru ostatnich dni było słonecznie, teraz w dodatku ucichł wiatr. Chociaż więc zaledwie wczoraj zeszliśmy z obozu III, postanawiam wraz z Willim Klimkiem natychmiast wrócić do „trójki”. Szerpowie, którzy mają nam towarzyszyć, dogonią nas już następnego dnia, abyśmy wraz z nimi mogli wejść w stromizny Lhotse.
Kiedy w obozie II szukamy naszych masek tlenowych, stwierdzam, że z niewiadomych powodów Mack i Engl zabrali na Przełęcz Południową wszystkie maski dla pozostałych uczestników. Znajdujemy tylko trzy, przeznaczone dla tragarzy wysokościowych, którym do wejścia na Przełęcz Południową i tak nie będą potrzebne. A zatem dwie z nich zabieram. Sigi wpada w złość: „Zostawiacie łaskawie jedną, przecież my obaj, Robert i ja, jesteśmy ostatecznie jutro na Przełęczy Południowej” – wykrzykuje, choć przecież liczba masek byłaby wystarczająca, bo oprócz tej, którą i tak pozostawiamy, Sigi ma jeszcze własną. Tak obrzuca mnie wyzwiskami, że z wściekłości miękną mi kolana. Pozostali przysłuchują się, ale pozostają całkowicie obojętni. Zauważam tylko, że zachowuje się nie fair i stosuje metody, których się nie da opisać. Nie zwracając już na niego uwagi, pakuję drugą maskę i myślę, że jak się Sigi uspokoi, trzecią zabierze dla Roberta.
Obóz II opuszczamy dość późno, gdzieś około godziny 15. Wbrew oczekiwaniom, czuję się znakomicie, jestem we wspaniałej formie. Już o godzinie 18 docieramy do obozu III. Podczas drogi mija nas jeden z tragarzy francuskich i mówi, że szczyt jest już zdobyty, lecz dotąd nikt ze zdobywców nie wrócił.
Rano 15 października czekamy oboje z Willim tu w górze w obozie III na przybycie Szerpów. Jednak wtedy przychodzą do „trójki” Sigi i Robert z trzema tragarzami. W tym momencie czeka nas radosny meldunek, dowiadujemy się mianowicie, że Hans, Hubert i Sepp już poprzedniego dnia byli na szczycie i właśnie schodzą z Przełęczy Południowej. Czekamy teraz, aby dotarli do „trójki”.
W tej sytuacji wiadomość o sukcesie przynosi wielkie odprężenie. Jakby się sprawy dalej nie potoczyły, wyprawie udało się osiągnąć sukces, Karl, kierownik naszej wyprawy, może znów spać spokojnie a następny atak szczytowy nastąpi już bez jakiegokolwiek napięcia i emocji. Teraz idzie już tylko o całkiem osobisty sukces, bez konieczności zważania na odpowiedzialność za ogólny wynik wyprawy.
Wtedy docierają nasi zdobywcy szczytu, witamy ich gorąco i gratulujemy im jak najserdeczniej. Hubert Hillmaier stwierdza, że następna grupa ma natychmiast wyruszyć do szczytu, aby w pełni wykorzystać dobrą pogodę i sprzyjające warunki.
W tej sytuacji następuje rozmowa z kierownikiem wyprawy, który najpierw obstaje przy naszym planie wejścia na Lhotse. Ale w następnej rozmowie już oświadcza, że – jeżeli sprawy tlenu na to pozwolą – mamy dołączyć do grupy Sigiego Hupfauera. W mgnieniu oka wycofujemy się z naszego planu „Lhotse” i podążamy wraz z innymi na Przełęcz Południową. Dodatkowo bierzemy jeszcze po jednej butli tlenu do plecaków. Kiedy docieramy na przełęcz, wita nas silny wiatr. Chociaż po podejściu czuję ostre pragnienie, podaję mój kubek herbaty Francuzowi Nicoli, który co dopiero wrócił ze szczytu. Na skośnym stoku gmachu góry widać jeszcze schodzących pozostałych Francuzów. 15 października był zatem dniem ich wielkiego sukcesu!
Wicher wyje wokół namiotów obozu IV. Mimo to noc mija właściwie znacznie lepiej, aniżeli oczekiwałam. Ponieważ dla mnie nie ma wolnego śpiwora, a ja własnego nie przytargałam z sobą, Kurt Diemberger pożycza mi swój i śpi tu na górze, na wysokości 8000 metrów bez śpiwora. Mówi: „Weźcie mnie w środek, wówczas jakoś to przetrzymam, szczyt mam już przecież poza sobą.”
Wcześnie rano jemy płatki owsiane i pijemy kawę z termosu. Pierwsze promienie słońca padają na Przełęcz Południową, jest godzina 7.30. Wyruszamy w siedmioro: Sigi Hupfauer, Robert Allenbach, Willi Klimek i ja, jak również trzej Szerpowie – Mingma, Ang Dorje i Ang Kami. Idziemy niezwiązani. Każdy ma w plecaku butlę z tlenem oraz swoje rzeczy osobiste. Ja mam dodatkowo małą kamerę filmową i kasety z filmem. Dalsze kasety i dodatkową maskę dopakowuje do swego plecaka Willi. Drugą butlę z tlenem dla każdego z nas niosą Szerpowie Mingma i Ang Dorje, którzy sami nie korzystają ze sprzętu tlenowego.
Na początku ustawiam kurek przepływu tlenu na 2 litry na minutę. W naszej drodze do szczytu w ten sposób pokonuję połowę wysokości. Idę wolno, jako ostatnia i do pozostałych dołączam tylko wtedy, gdy odpoczywają.
[Allenbach, Hupfauer, Mingma, Wanda Rutkiewicz]
SW drodze do szczytu: Robert Allenbach, schylony Sigi Hupfauer, Szerpa Mingma (bez maski tlenowej) i Wanda Rutkiewicz. W głębi, na południowym wschodzie, imponująca piramida Makalu, oddalona od Everestu o około 20 kilometrów.
Podczas wejścia Hupfauer sprawdza porzucone butle tlenowe pod względem ich zawartości, żeby – gdyby nie były puste – móc wykorzystać je podczas zejścia. Diemberger radził nam, aby butli nie wymieniać już w miejscu depozytu, lecz dopiero dalej w górze, u stóp Wierzchołka Południowego. Sigi decyduje, że na tym krótkim odcinku każdy z nas sam poniesie swoją dodatkową butlę. Ja oponuję. Ostatecznie już niosę kamerę filmową i kasety[1].
Zwracam się zatem do Szerpów z pytaniem, kto z dodatkową opłatą byłby gotów wydźwigać moją nową flaszkę 100 metrów wyżej. W tym momencie przeżywam prawdziwy szok. Sigi, zamiast pójść mi na rękę, oklina mnie w plugawy sposób. Ta napaść tak mnie zaskakuje, że stoję osłupiała. Oglądam się. Willi nic nie słyszał, idzie już dalej. Robert zachowuje obojętność. Ogarnia mnie wściekłość, mam ochotę wyrzucić kamerę. Drżącymi rękami próbuję sprawdzać ciśnienie w butlach tlenowych leżących w śniegu. Do cna zapomniałam, które były jeszcze pełne, a które co dopiero dostawili Szerpowie. W moim podnieceniu zupełnie przeoczyłam, że Mingma doładował sobie jeszcze jedną butlę i poszedł z nią dalej. Dlatego nie powinnam się dziwić, że nie mogę jej znaleźć. Z moimi do połowy opróżnionymi butlami tlenowymi czuję się nagle okropnie opuszczona i pozostawiona samej sobie. Wołam więc do góry: „Gdzie jest flaszka przeznaczona dla mnie?” Ledwo mogę pojąć, że odpowiedź zdaje się brzmieć: oni zabrali ją z sobą. Wreszcie dochodzę do nich, kiedy następuje wymiana butli[2]. Na Szczyt Południowy wchodzimy już wspólnie. Teraz przestawiam kurek na 4 litry na minutę.
Na grani między wierzchołkami południowym i głównym staje się nagle niebezpiecznie. Grań jest ostra a na dodatek wieje silny wiatr. Poruszam się jak na równoważni. Tu nie można popełnić żadnego błędu. Przed Uskokiem Hillary´ego Willi przypomina mi, że przecież chciałam filmować. Przez poprzedni incydent mam do tego tak mało zapału, że tylko z trudem się przezwyciężam.
Kiedy inni znikają za załomem skał, wyglądają całkiem efektownie, tak jakby docierali już do wierzchołka. Ostatni idzie Willi i ja zostaję sama. Gdzieś wewnątrz robi mi się dziwnie, być tak zupełnie samotnie na tej wysokości. Chociaż co prawda nie związaliśmy się liną, czułabym się znacznie lepiej, gdybym miała kogoś w pobliżu siebie. Zawołałam więc: „Willi, poczekaj przecież!” Najbardziej odczuwałam lęk o to, że mogłabym polecieć i nikt by tego nawet nie zauważył.
[Wanda Rutkiewicz]
To zdjęcie w polskich drukach publikowano kilka razy z podpisem „Wanda Rutkiewicz pokonuje Hillary Step”. Autorem jest Willi Klimek, zaś poniżej alpinistki widnieje inna postać, zapewne Szerpy. Jak jednak wynika ze słów Wandy, na Uskoku Hillary´ego nie było za nią nikogo, kto mógłby ją fotografować, zresztą teren nie pasuje do tej formacji a na zdjęciu nie widać poręczówki, którą 14 października zawiesił na uskoku Hillmaier. Poprawny podpis zdjęcie ma w „Taterniku” 1/1982 s.7.
W dalszej drodze oczywiście już nie spuszczamy się z oczu. Wiatr od lewej sprawia, że moja maska ulega od tej strony oblodzeniu – nagle odczuwam brak powietrza. Odsuwam maskę trochę od twarzy i zupełnie nie mam ochoty, aby doprowadzić ją do porządku. Idę więc dalej bez pomocy aparatury tlenowej. Czuję, że szczyt jest już całkiem blisko mnie i nie posiadam się z emocji. Tak to już jest, że najpiękniejsza jest droga do celu, a nie sam cel; trud walki i uskrzydlająca świadomość, że człowieka nic już nie może powstrzymać od realizacji zamierzenia, nawet brak tlenu.
Godzina 13.45: Osiągam szczyt! Jestem po prostu szczęśliwa, tak szczęśliwa, jak szczęśliwy byłby pewnie każdy inny człowiek w tym momencie. W pierwszym odruchu, dzielę moją radość najpierw z Szerpami. Mingma, który uprzednio był z wieloma wyprawami na Wierzchołku Południowym, teraz po raz pierwszy osiągnął szczyt główny, i to całkowicie bez sprzętu tlenowego!
Podobnie stale uśmiechnięty Dorje. – Ang Kami wszedł na szczyt z pomocą tlenu. Wszyscy pracowali jednak wcześniej dla wyprawy ciężko i ofiarnie, zasłużyli więc w pełni na swe sukcesy szczytowe. Gratulujemy sobie wzajemnie i obejmujemy się trochę nieporadnie, klepiemy się przyjacielsko po kurtkach puchowych. Jednak na najwyższym szczycie świata nie ma zwyczajnie miejsca dla wzajemnych animozji. Sigi wydmuchuje mi lód z wlotu mojej maski, gratuluje mi i oświadcza, że nasze kłótnie są czymś zupełnie nieważnym.
Robert mówi: „No to do dzieła, my obcokrajowcy każmy się sfotografować z naszymi flagami narodowymi!” Wiatr wyrywa mi jednak z ręki mój biało-czerwony proporzec, który chciałam powiesić na czekanie. Robert mruczy coś w tym rodzaju, że „takie rzeczy trzeba oczywiście przygotować wcześniej”. Ja wszakże jestem trochę ostrożniejsza i nie zamierzam wyprzedzać wydarzeń. W całym tym rozgardiaszu zapominamy ostatecznie o tym, by kazać się sfotografować. Zamiast tego oczywiście zostaje zrobione zdjęcie z zawsze koleżeńskim i przyjacielskim Willim. Przyciskamy komicznie nasze maski do siebie tak, jakbyśmy się całowali. Wreszcie ściągamy maski i wtedy strzelam zdjęcia roztaczającego się wokół jedynego w swoim rodzaju górskiego świata. Kamera filmowa nie wchodzi przy tym do akcji, gdyż już przy zdjęciach na Uskoku Hillary´ego coś się w niej zacięło.
Kładę jeszcze na szczycie kamyk z Polski[3] i wtedy jest już czas do powrotu. Ponownie balansuję na ostrej grani, tym razem w dół. Willi podaje mi kijek narciarski: „Weź jeden, w ten sposób idzie się lepiej, niż z czekanem.” Tlenu wystarcza mi dokładnie do miejsca, gdzie zdeponowaliśmy nasze butle. Podłączam moją starą butlę i szczodrym gestem nastawiam przepływ na 4 litry na minutę. Teraz już naprawdę nie trzeba mieć obaw, zapas z całą pewnością wystarczy aż do obozu. Im niżej schodzimy, tym bardziej jestem szczęśliwa, ale też równocześnie wszystko wraca do normy. Nie zakładałam, że radość na szczycie choćby o grosz zmieni nasze wzajemne stosunki. No i wyszło na moje. Na przełęczy moi towarzysze wyprawowi wypijają całą przygotowaną przez Diembergera herbatę i dla mnie nie zostaje nic. Sigi jest do końca wyprawy raz po razie niewiarygodnie agresywny. Cieszę się z sukcesu wyprawy i z mojego własnego. Sprawia mi radość, że Karl jako kierownik wyprawy mógł wywalczyć zwycięstwo, jakiego może mu pozazdrościć każdy.
Pożegnanie z wyprawą nie sprawiło mi trudności. Ale jeśli nawet nie z wszystkimi się pożegnałam, to nie powinno to być odczytywane jako ostentacyjny gest – chodziło o to, że chciałam po prostu uniknąć przykrych sytuacji.
Wanda Rutkiewicz w: Karl Maria Herrligkoffer:
Mount Everest ohne Sauerstoff, Bamberg 1979; s.70–82.

Przekład z niemieckiego: Józef Nyka
BHGS0000    12 (2003)
POLKA NA SZCZYCIE MOUNT EVERESTU
Polska ma szczęście zbierać różne pierwszeństwa w tych dniach. Rzymskim katolikom dała Papieża, pierwszego spoza Włoch od 1552 roku. Światu kosmonautycznemu dała pierwszych polskich kosmonautów; pierwsza kobieta, która okrążyła świat w łodzi była Polką, a teraz, 16 października 1978, pani Wanda Rutkiewicz stała się pierwszą polską – i europejską – kobietą, która wspięła się na szczyt Everestu. (Pani Rutkiewicz jest pierwszą osobą narodowości polskiej, która osiągnęła ten szczyt, gdyż do tej pory żaden Polak nie wspiął się na Mount Everest. Polska wyprawa na Mount Everest jest planowana na rok 1980).
Pani Rutkiewicz jest 35-letnim inżynierem elektroniki. Studia komputerowe skończyła na Politechnice we Wrocławiu w roku 1965. Ma brata i siostrę. Jej ojciec był inżynierem sanitarnym. Ona stanowczo lubi poświęcać swój wolny czas na wspinanie, nie może jednak uczynić z wspinania pełnego zatrudnienia, ponieważ nie dawałoby to jej możliwości zapewnienia sobie środków do życia. „W Polsce – mówi pani Rutkiewicz – wspinanie jest wciąż zabawą [hobby] a nie zawodem.”
Wracając do swych przeżyć wysokogórskich w Himalajach, pani Rutkiewicz powiedziała: „W drugim tygodniu października, po przeszło 6 tygodniach pracy przy trasowaniu naszej drogi ku szczytowi, byliśmy o krok od klęski. Silny opad śniegu uwięził nas w obozach i w bazie. Usunięcie szkód wyrządzonych przez ten kataklizm zajęło nam szereg dni. Potem nadeszły wichury i spędziły z Przełęczy Południowej pierwszy zespół Francuzów. Większość z nas była przygotowana do odwrotu. Ale cuda się zdarzają. 14 października niespodzianie nadeszła piękna i bezwietrzna pogoda. Tego samego dnia pierwsi trzej alpiniści, Hubert Hillmayer, Sepp Mack i Hans Engl stanęli o godzinie 4 po południu na szczycie. Kilka dni wcześniej wyruszyli oni w stronę szczytu przy złej pogodzie. Hans Engl osiągnął szczyt bez pomocy tlenu. Następnego dnia na szczyt weszli trzej Francuzi i Austriak. Szef francuskiego teamu, Pierre Mazeaud, który był jednym ze szczęśliwych zdobywców, wysłał ze szczytu wypowiedź radiową, która była przekazywana bezpośrednio do Paryża za pośrednictwem bazy i satelity komunikacyjnego.”
„Mój dzień nadszedł 16 października. Kilka dni wcześniej, kiedy pogoda była bardzo zła, zaproponowałam naszemu kierownikowi, że małym zespołem spróbowalibyśmy zaatakować sąsiadujący z Everestem szczyt Lhotse (8501 m), na którym wiatry nie byłyby tak okropne, jak na grani Everestu. Obóz II (6400 m) opuściłam wraz z Willim Klimkiem z myślą o wspinaczce na Lhotse. Ale kiedy osiągnęliśmy „trójkę”, ustawioną na 7200 m na stokach Lhotse, pogoda zmieniła się na bardzo przyjemną. Niezwłocznie porzuciliśmy nasze plany i razem z inną dwójką (Niemiec z RFN i Szwajcar) podjęliśmy wspinaczkę ku Przełęczy Południowej. Towarzyszyli nam Szerpowie. Na przełęczy wiał paskudny wiatr. Noc poprzedzającą finalny atak przespaliśmy w obozie czwartym używając masek tlenowych. Dzięki tlenowi, mogłam spać dobrze, aczkolwiek szarpane wiatrem ściany namiotu wydawały ogłuszający łoskot. Para z naszych oddechów zamarzała i zamieniała się w śnieg, opadający na nasze twarze i na śpiwory. Temperatura na zewnątrz wynosiła -24°C.”
„Na śniadanie mieliśmy płatki owsiane i kubek herbaty. To nie wystarczało. W wysokich górach należy pić dużo. Powietrze jest tak suche, że odwodnienie postępuje szybko i pozbawia cię sił. Nie mieliśmy jednak czasu, by przygotować wodę. O godzinie 7.30 rozpoczęliśmy nasz marsz ku szczytowi, znajdującemu się 850 m wyżej aniżeli obóz czwarty.”
„Aż do Południowego Wierzchołka wspinaczka nie była trudna. Droga była stroma, ale znośna. Postępowaliśmy niezwiązani linami. Grań pomiędzy wierzchołkiem południowym a głównym jest bardzo wąska, miejscami z biedą szeroka na stopę. Po obu stronach tysiące metrów skalnych i śnieżnych otchłani. To tam dopiero ogarnął mnie strach. Po raz pierwszy zaczęłam się bać, że stracę równowagę. Stawiałam stopy bardzo uważnie, pamiętając, że dźwigam 10-kilogramowy plecak, że wieje wiatr a ja muszę się zatrzymać i wyjąć kamerę filmową. Filmowałam moich towarzyszy jak wspinają się najtrudniejszym kawałkiem, nazywanym Uskokiem Hillary´ego [Hillary Step]. Z tego powodu pozostałam z tyłu, sama jedna.”
„Samotność na wysokości 8000 m nie jest przyjemna. Zawołałam Willi, zaczekaj! Pięćdziesiąt metrów od wierzchołka, aby się nie udusić, musiałam odchylić maskę, ponieważ zalodzeniu uległ jej wlot powietrzny. Osiągnęłam szczyt dokładnie o 1.45 po południu. Tam zrzuciłam maskę i plecak. W ten sposób było łatwiej przyjmować gratulacje od kolegów i wzajemnie gratulować im. Zimny wiatr zmusił mnie do nałożenia krótkiej kurtki i puchowych spodni. Aż do grani szczytowej było tak ciepło, że szłam bez kurtki i tylko w pojedynczych wełnianych rękawicach[4].”
„Willi sfotografował mnie z biało-czerwoną polską flagą i proporcem PZA. W tym zamieszaniu zapomniałam, gdzie jestem – na najwyższym szczycie świata. Oprzytomniałam i zaczęłam rozglądać się dokoła. Z tej perspektywy wydaje się, że wszyscy ludzie są sobie przyjaciółmi. Naturalne hierarchie wartości zostają przywrócone. Dobrze jest przypomnieć sobie, że te hierarchie istnieją. Być może cała istota alpinizmu tkwi w tym właśnie.”
„Zaczęłam odczuwać wpływ wysokości i założyłam z powrotem maskę. Natychmiast poczułam się lepiej. Obok mnie stali szczęśliwi Szerpowie: Mingma, Dorje i Kami. Dwaj pierwsi weszli na szczyt nie korzystając z tlenu. Podziwiałam ich.”
„Nie mogliśmy się sfotografować, jak to czyniły wcześniejsze wyprawy, na tle chińskiego triangułu, zainstalowanego na szczycie w r. 1975. Od tego czasu zniknął on całkowicie pod pokrywą śniegu. Żartowaliśmy, że z jednej strony nie mamy potwierdzenia osiągnięcia szczytu, ale z drugiej stoimy jakieś trzy metry wyżej nad poziomem morza, aniżeli udawało się to poprzednim zdobywcom Mount Everestu”
Wskaźnik tlenu przypomniał nam, że jest najwyższy czas, by ruszać w dół. Było nam tak przykro rozstawać się z górą, jak komuś jest przykro żegnać się z celem, do którego zdążał przez długi czas. Czy dzieje się tak dlatego, że ktoś przywiązuje się do swego celu, czy dlatego, że nie ma przed sobą nowego? Ja mam nowe cele, ale są one raczej przyziemne. Z tej perspektywy normalność stanowi bardzo dużą wartość. Moim zajęciem w domu są wszystkie te małe zwyczajne obowiązki. Muszę im poświęcić więcej czasu. Wyprawy są tak absorbujące i czasożercze. Ta wyprawa jest moją ostatnią, epilogiem wieloletniej pasji. Jestem szczęśliwa, że ten epilog ma tak piękne zakończenie[5].”
Pani Rutkiewicz umieściła na szczycie flagę polską i proporzec PZA, a także kamyk zabrany z polskich skałek treningowych – okruch skały, symbolizujący drogę od najmniejszego do najwyższego.
[Wanda Rutkiewicz]
Pogadanka w polskim ośrodku w New Delhi podczas powrotu z Nepalu. Wanda opowiada o swoim spotkaniu z Gasherbrumami.
Pani Rutkiewicz jest doświadczonym wspinaczem. Wyprawa na Everest była jej szóstą podróżą w najwyższe góry świata. Przed wejściem na Everest weszła na trzy szczyty wyższe niż 7000 m. Gasherbrum III w pasmie Karakorum – 7952 m (w 1975, pierwsze wejście), Noshaq w Hindukuszu – 7492 m (w 1972) i Pik Lenina w Pamirze – 7134 m (w 1970). Była kierowniczką polskiej wyprawy w Gasherbrumy, która weszła na Gasherbrum II (8035 m) w 1975 i ustanowiła europejski rekord wysokości w alpinizmie kobiecym, obowiązujący do 16 października.
Na początku tego roku, pani Rutkiewicz i jej koleżanki-alpinistki stały się pierwszym zespołem kobiecym, który pokonał w zimie północną ścianę Matterhornu w Alpach. Ona także była pierwszą kobietą, która przeszła północny filar Eigeru w r. 1973 i filar Trollryggen w Norwegii w 1968. Była jednym z zastępców kierownika grupy zachodnioniemieckiej, w której skład oprócz Niemców z RFN i jej samej wchodził jeszcze alpinista szwajcarski. Została zaproszona do udziału w wyprawie przez kierownika grupy zachodnioniemieckiej, p. Karla Herrligkoffera, który był pod wrażeniem jej wcześniejszych osiągnięć w górach Karakorum i w alpinizmie zimowym w Alpach. Oprócz grupy p. Herrligkoffera, wyprawa obejmowała także zespół francuski, którym kierował były minister sportu Francji, p. Pierre Mazeaud. W gronie alpinistów francuskich był też wspinacz austriacki. Wyprawa była niezwykle udana i ustanowiła nowy rekord świata, wprowadzając na szczyt aż 16 alpinistów – w 4 osobnych rzutach, wszystko z Przełęczy Południowej. Trzej zwycięscy wspinacze – dwaj Szerpowie i Niemiec z RFN – aby wejść na szczyt nie używali tlenu. Pani Rutkiewicz ustanowiła nowy europejski rekord kobiecy[6].
„Polish Facts on File” nr 390, November 1978 s.10–11.
Nieco wcześniej: „World Science News Weekly”
Vol.XV nr 42, 22nd November, 1978 s.2–3.
Przekład z angielskiego: Józef Nyka
PRZYPISY
 1.  Niestety, od flanki Lhotse (obóz III) aż do szczytu, z wyjątkiem 15 metrów Hillary Step, Wanda nie filmowała zupełnie nic – ani z dojścia do obozu IV, ani w tym obozie – również nic z podejścia do Wierzchołka Południowego. Nikt by jej w tym nie ograniczał, materiału filmowego było pod dostatkiem we wszystkich obozach. [Przypis K.M. Herrligkoffera]
 2.  O tym incydencie Hupfauer napisze nie bez uszczypliwości: „Dorje i Mingma niosą dla Wandy tlen aż do Południowego Wierzchołka! Inaczej kobieta raczej nie ma realnej szansy na szczycie o takich wymiarach.”
 3.  Był to kamyk przekazany Wandzie przez Irenę Kęsównę, a przywieziony ze Skałek Rzędkowickich, gdzie kiedyś razem się wspinały.
 4.  Czytelnicy publikacji himalajskich już dawno temu zauważyli, że na zdjęciach z podejścia Wanda ma na sobie strój żółty zaś na tych ze szczytu – ciemnoniebieski. Tu wyjaśnia się ta zmiana.
 5.  Czy Wanda rzeczywiście miała takie myśli, czy też było to nieporozumienie wynikłe z wielowątkowej rozmowy? Ani jej wypowiedzi, ani późniejsze publikacje nie potwierdzają szczerego zamiaru wycofania się z alpinizmu wyprawowego, choć po Evereście miała na czas pewien „dość gór”.
 6.  Był to górski rekord wysokości „po wsze czasy” nie tylko dla Europy, ale dla wszystkich pań pochodzących spoza Azji.
BHGS0000  THIRD WOMAN ON MOUNT EVEREST 12 (2003)
Wanda Rutkiewicz, an outstanding Polish woman-alpinist, ascended Mount Everest on October 16, 1978. She was the third woman and the first European one to reach the summit, after the Japanese Junko Tabei and Chinese Phanthog, both in May, 1975.
[Wanda Rutkiewicz, Junko Tabei, Phanthog]
Trzy pierwsze zdobywczynie Everestu spotkały się latem 1979 w Chamonix. U dołu kartki podpis Tybetanki Phanthog.
Thus Wanda Rutkiewicz established an absolute altitude record for all extra-Asian climbing women. She was member of the German portion of the German-French expedition, led jointly by Dr Karl M. Herrligkoffer and Pierre Mazeaud. She was invited to take part in the expedition by the German leader, who was impressed by her earlier achievements in the Karakoram and in the winter mountaineering in the Alps. In early September the full team met at Base Camp (5350 m). Wanda’s climbing ethics were of high standard and in the mountains she wished to compete with men on equal terms. “Each climber, man or woman, had to carry 75 kilos from Base Camp to Camp II at 6450 m (K.M. Herrligkoffer).” The weather remained unsettled. They had a bad storm with heavy snowfall on October 5 and 6, later windy days followed. The situation became critical and the expedition was within a step of defeat. Wanda and Willi Klimek decided to change their plans and to attempt Lhotse (8511 m). Luckily, the weather cleared and the storm miraculously subsided. On October 16 Hupfauer’s team started from South Col at 7.30 a.m. and proceeded quickly up the ridge towards the top of Mount Everest (8848 m). At 1.30 – 1.45 p.m. under cloudless sky Siegfried Hupfauer, Swiss Robert Allenbach, Wilhelm Klimek, Polish Wanda Rutkiewicz and Sherpas Ang Kami II, Mingma and Ang Dorje reached the summit, the last two without oxygen apparatus. The expedition was highly successful putting as many as 16 climbers on the summit in 4 separate bids. Wanda realized her old dream, a dream of every expeditionary mountaineer. A nice historical coincidence was, that the same day in Rome Karol Wojtyła from Poland was elected Pope.
This booklet includes two accounts. The first of them, written by Wanda Rutkiewicz, was published as a short chapter in Karl Herrligkoffer’s book “Mount Everest ohne Sauerstoff” (1979). The socond one, written by the Indian journalist R.D. Kuchhal, appeared in New Delhi in the weekly “World Science News” (November 22nd, 1978) and was reprinted by the monthly “Polish Facts on File” (New Delhi, November 1978).
October 16th, 1978 remains a big date in the history of Polish conquest of the high Himalayan peaks and in the history of European féminine climbing as well.
Józef Nyka