Fragment mapy „Pieniny” 1 : 20 000 WIG 1937. |
Było to 70 lat temu. Wokół były góry a my – partyzanci batalionu „Lamparta” 1 PSP – byliśmy młodzi, silni i pełni patriotycznego zapału. Jako formacja wojskowa byliśmy niezbyt mocni liczebnie, przy tym słabo uzbrojeni i kiepsko wyszkoleni: z uwagi na konieczność zachowania ciszy, nie mieliśmy za sobą praktycznej nauki strzelania – większość ludzi pierwszy w życiu strzał wykonywała nie do tarczy, lecz podczas akcji bojowej. Przewaga naszych skromnych oddziałów nad wrogiem polegała przede wszystkim na zaskoczeniu. Partyzanci atakowali, kiedy wróg się tego nie spodziewał. Były to napady w środku nocy na posterunki niemieckie i słowackie, rozbrajanie patroli policji i straży granicznej, zasadzki na drogach na samochody. Naszą odskocznią były lasy. Niemcy mieli o nas przesadne wyobrażenia – donosy z terenu mówiły o setkach „desantów”, rozbrajane placówki i patrole dla zachowania „twarzy” podawały wyolbrzymione dane o sile i uzbrojeniu „band”, które dokonywały napaści. W tej sytuacji skuteczny był blef. Pamiętam akcję na stacji kolejowej Lasek koło Nowego Targu w lecie 1944 roku. Wzywając do poddania się zamknięty w środku oddział policji kolejowej, pod obitymi blachą drzwiami stałem na peronie sam jeden. Łomocząc kolbą i siląc się na męski ton, groziłem zdetonowaniem „geballte Ladung”, choć w ręce miałem tylko blaszany czeski granat. Ta taktyka nie zawodziła na ogół – drzwi otwierały się, a Niemcy wychodzili z podniesionymi do góry rękami. Zdarzały się też jednak sytuacje nietypowe, jak opór strażnicy słowackiej w Starej Wsi Spiskiej czy punktu Luftwaffe na Gubałówce. Warto dodać, że oba budynki były masywnymi murowanicami, a interwencyjne siły niemieckie i tu, i tam pojawiły się w ciągu pół godziny. Całkowitym odwróceniem normy był przebieg zasadzki pod Tylką, między Pieninami a Pasmem Lubania. Nasz oddział czatował przy szosie na niemieckie samochody i był w pełni zaskoczony, gdy zamiast spodziewanego auta z krzaków za jezdnią wyskoczyli siekący seriami niemieccy żołnierze.
|
GBH0000 | 40 (2014) |
Miejsce akcji oznaczono gwiazdką. |
Pchor. Kazimierz Karge „Biały”. Fot. Józef Nyka |
4 listopad 44. Sobota. Nocowaliśmy u jakichś dobrych ludzi w Krościenku. W nocy padał deszcz i było strasznie zimno. Stałem na warcie pod jakąś werandą. Przed świtem wymaszerowaliśmy za Krościenko na wysoką górę do jakiejś chałupy. Z tej góry co zobaczyliśmy? wszystkie okoliczne szczyty były białe! A więc już śnieg! Zimno było jak diabli. Swoją drogą mieliśmy przed sobą cudny widok: u naszych stóp leżało rozsiane Krościenko, Dunajec wił się szeroką wstęgą i błyszczał w promieniach wschodzącego słońca, naokoło zaś bieliły się łagodne szczyty. Ale tam nie było czasu na poezję – trzeba było myśleć o czymś realnym. Kupiliśmy więc 3 kury, naskrobaliśmy pieronowy garnek ziemniaków i mieliśmy śniadać. Już się mięso dogotowywało, kiedy przyszedł rozkaz marszu. Trzeba było wszystko zostawić i iść! To jest naprawdę pech! Ja miałem w chlebaku suszone jabłka cierpkie i niedobre [niesmaczne], ale gryzłem je po drodze. Niosłem amunicję do rkm, co chwila robiłem przysiad, kiedy gumy pod trzewikami napotykały na jakiś rozczłapany grzyb. Mimo to jednak podziwiałem krajobrazy. Po jakichś 2 godz. marszu doszliśmy na miejsce, gdzie nas pan Pazur okantował jak św. Michał diabła, żeśmy się spóźnili. Zaraz też zajęliśmy stanowiska w lasku na górce nad szosą. Ja byłem ze Sosną jako amunicyjny do rkm, leżeliśmy może 10 m od szosy, nieosłonięci, i mieliśmy strzelać do aut. Uszykowałem magazynki, granaty i mój kb. i czekaliśmy. Tymczasem nasi chwytali wszystkich cywilów i odprowadzali do chałup. Ja byłem coś niespokojny i mówiłem do Sosny: my będziemy na nich tak długo zasadzki robić, aż oni na nas nie zrobią. Czekaliśmy tak może z godzinę, aż tu z prawej strony, od Czorsztyna strzały – (przedtem jeszcze Żak strzelił przez nieuwagę) kilka pojedynczych i rkm. Ale co to? Pewnie trzecia kulka już gwiazdała nad nami! Kis diabli? – myślę, ani auta nie było słychać, ani nic, i tu już strzały? To coś śmierdzi, mówię do Sosny. Tymczasem strzelanina rozpętała się na dobre, z małymi przerwami biły karabiny maszynowe, m-pi i granaty. Kiedy usłyszałem szybkostrzelny niemiecki erkaem pomyślałem źle z nami. Posłaliśmy Sojkę w górę na zwiad, ale on już nie wrócił. Kiedy usłyszeliśmy długie serie z m-pi gdzieś w tyle nad nami, mówię do Sosny, co jest? czyżby nas Niemcy okrążyli? I sam wychodzę na górkę. Patrzę, a tu nasi wieją jak zmyci w kierunku wycofania – nic więcej tylko mówię to Sośnie, bierzemy cielę na bary, i w nogi! Mieliśmy do przebycia gołą górę może jakieś 300 m pod ogniem niemieckich kaemów. Ja biegłem, ile sił mi starczyło, miałem na sobie 12 magazynków (to może z 10 kg), które ugniatały mnie w obojczyk wąskim pasem, karabin odbezpieczony w ręku. Raz się tak przewróciłem że myślałem że już nie wstanę, ale piekielny jazgot niem. karabinów dodał mi sił! Kule świstały nad naszymi głowami, padały przed – i za nami, ale wszyscy jakoś biegli, nikt nie padał. Pod sam szczyt szedłem już powoli – nie miałem sił do biegu. Strzelanina nie ustawała – zlecieliśmy jak wiatr w dół do wezbranego potoku. Ja nawet biegłem jego korytem, w wodzie i cały się zmoczyłem i spryskałem. Zwolniliśmy dopiero za chałupami, tam pozbieraliśmy się – brakowało jeszcze może 10-ciu. Mnie szarpał ból w piersiach paskudnie i przy zakaszleniu myślałem, że mi płuca wyrwie. Wszyscy byli zmęczeni ale spokojni. Biegliśmy dalej wąwozem w górę. Niemcy jeszcze strzelali. Okazało się, że jeden z naszych, młody Orlik, który przedwczoraj do partyzantki przyszedł, został ranny w kolano. Zostawili go leżeć, bo ogień był tak silny, że zabranie było niemożliwe.
Szliśmy górami, ostrożnie oglądając się, czy nas nie gonią. W pewnej chwili nadleciał samolot Fieseler-Storch. Wszystko padnij! A on przeleciał wolno nisko nad nami. Ale sukinsyny się do nas dobierają! W pewnym miejscu doszedł nas Biały z 2-ma. Z naszych brakowało jeszcze kilku, m.in. Tygrysa. Ja miałem strach o niego.
Powietrze było zimne jak lód, weszliśmy na śnieg, leżał cieńką warstwą z początku, potem coraz grubszy. Po godzinie odpoczynku por. Pazur odłączył się od nas, a my poszliśmy sami na Lubań. Śnieg ziębił przez trzewiki niemiłosiernie, a moje dziurawe, mokre, niewiele były od niego cieplejsze. Zdawało mi się ciągle, że w płucach mam coś oderwane, oddech miałem szybki i świszczący. Szliśmy w śniegu po kostki na ubezpieczeniu ze Szponem i Zdziskiem (z Poznania). Przed nami grupa ciemnych sylwetek powoli pięła się pod górę. Na tle białych świerków i zadm śnieżnych przypominało to scenę z jakiegoś alpejskiego filmu. Wchodziliśmy w krainę baśni o królowej zimie. Mimo głodu, zmęczenia i świeżych przeżyć, nie mogłem się nasycić cudownym widokiem. Naokoło świerki z obwisłymi od śniegu gałęziami, oszociałe buki i krzewy tworzą fantastyczną plątaninę kryształowych gałęzi i konarów, gdzie niegdzie jeszcze kilka zielonych liści lub pęd maliny. Oprawny w te rosochate drzewa, roztaczał się rozległy widok na stronę wschodnią, oko biegło daleko na oświetloną pomarańczowym słońcem równinę, na której ani śladu śniegu. Widać było kilka ładnych wiosek, wieże kościołów i wreszcie podobny do rozsypanych ziarenek maku Nowy Sącz. Na horyzoncie jakieś góry rozpływały się w błękitnej mgiełce. (...) Jasny błękit nieba, niepokalana biel śniegu i pomarańczowa barwa nizin cudownie z sobą harmonizowały. Ciągnąłem nogi w śniegu, przełaziłem zwalone drzewa, i przeskakiwałem potoki wpatrzony w ten uroczy krajobraz. Szpon szedł przede mną i co chwila lufą karabinu strząsał mi za kołnierz śnieg. Byłem głodny jak wilk – od Zdziska dostaliśmy po malutkim kawałku twardego chleba, smakował jak marcepan. W śniegu po kolana przeszliśmy Lubań z milczeniem patrząc na ruiny schroniska – nieme świadki tragedii. Nagle odsłonił się przed nami drugi cudowny widok – dolina Podhala zasnuta lekką mgiełką. W oddali podobny do potoku gorącej lawy, płonął w promieniach zachodzącego słońca Dunajec. Czerwony jak krew, wił się w pętlach i łukach, jakby szukając drogi wśród gór i pagórków. Gdzieś daleko było widać coś jakby miasto – to Nowy Targ. Tam nasi gdzieś! Widok zamykały różowiące się Tatry. Piękny naprawdę jest ten świat, ale ludzie niedobrzy na nim. Z poetyckiego uniesienia wyrwał mnie nagle gwałtowny upadek na tylną część ciała i kilkunastometrowy zjazd w dół. Pozbierałem się, otrzepałem ze śniegu, wygrzebałem karabin i poszedłem dalej. Taki nasz los! Gdzieś w stronie Gorca leciał samolot i słychać było wybuchy. Miałem obawę czy to naszego obozu Niemcy nie bombardują. Pod nami rozciągała się Ochotnica z dziesiątkami potoków. O zmroku zeszliśmy w dół w Kudowskie – tam kwaterowaliśmy u jednego gazdy. Na kolację był rosół z ziemniakami i kury (po 100.- zł). Najedliśmy się do syta. W izbie było ciepło, aż za ciepło, czysto i przyjemnie. Gadaliśmy o wszystkim ale nie o dzisiejszych wypadkach – już poszły w zapomnienie! Nie było między nami Tygrysa – może ranny – może zabity? któż to wie? O niego miałem największą obawę.
|
5. 11. 44. Niedziela. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do kościoła podziękować Bogu za ocalenie i prosić o dalszą opiekę. W obiad byliśmy w obozie, krótko za nami nadszedł Tygrys! Odprowadził on rannego Fryzjera i Junaka. Biedny Fryzjer! Jest dość mocno ranny w pośladek. Od niego nasze przysłowie: „W dupe ranny pod Krościankiem”. Gerhard wczoraj jednego Niemca zastrzelił i bardzo dumny z tego.
|
Franciszek Chełminiak „Tygrys”. |
Fot. Janusz Vogel |