J. WESOŁOWSKI – W. WRÓŻ – Z. HEINRICH
Kangchendzönga
lat temu czterdzieści
[Eugeniusz Chrobak na szczycie Kangchendzöngi Południowej]
Eugeniusz Chrobak na szczycie Kangchendzöngi Południowej,
w tle szczyt główny. Fot. Wojciech Wróż.

  

Copyright © 2018 by JÓZEF NYKA
GBH0000    56 (2018)
KANGCHENDZÖNGA 40
[Piotr Młotecki]
Piotr Młotecki po powrocie z Nepalu. Fot. Józef Nyka
Internetowy Biuletyn WEGA Jana i Małgorzaty Kiełkowskich poświęcił czerwcowy numer jubileuszowi jakże słusznie przypomnianej wyprawy Polskiego Klubu Górskiego (PKG) na trzeci szczyt Ziemi. To już 40 lat, a była to jedna z najowocniejszych polskich wypraw w góry najwyższe, godna dołączenia do takich sukcesów, jak Nanda Devi East (1939), Kunyang Chhish (1971) czy Everest w zimie (1980). Wprowadziła ona aż pięciu Polaków do liczącej 15 osób elity pierwszych zdobywców szczytów należących do siódemki najwyższych punktów naszej planety. Z powodów politycznych nie było nas przy podboju 14 ośmiotysięczników głównych – Kangchendzöngi Południowa i Środkowa stały się całkiem niezłą rekompensatą. Wyprawą Polskiego Klubu Górskiego kierował doświadczony lider, Piotr Młotecki. Ze składu tej naszej piątki dzisiaj żyje już tylko Wojciech Brański. Kazimierz W. Olech zmarł niedawno, Wojciech Wróż zginął w r. 1986 na K2 w Karakorum, a Eugeniusz Chrobak i Zygmunt A. Heinrich – w 1989 na Lho La w Himalajach. Pożegnał nas też Piotr Młotecki. Dodać wypada, że wejście na dziewiczy szczyt Kangchendzöngi Centralnej dokonane zostało bez zgody władz, gdyż – jak wspomina Wojciech Brański – permit nepalski opiewał na szczyty główny i południowy. Jak pamiętamy, do silnej drużyny PKG dołączony został zespół Klubu Wysokogórskiego. W latach 60. i na początku 70. stosunki między PKG i KW były z różnych powodów napięte, okresami wręcz nieprzyjazne. Po utworzeniu PZA w r. 1974, PKG czas jakiś wahał się z akcesem do Związku. W połowie dekady relacje poprawiły się, ale zadawnione niechęci i uprzedzenia wciąż pozostały żywe. Ujawniało się to w trakcie wyprawy, m.in. w podziale na „my” i „oni”, znalazło też wyraz w wydanej w r. 1982 książce Wojciecha Wróża „Święta góra Sikkimu”. Na treść książki zareagował dobry duch PKG, Jerzy Wesołowski, który do Wróża wystosował list otwarty, rozesłany też do paru zainteresowanych osób. Pismo to zawierało kilka zastrzeżeń i miało załącznik z konkretnymi uwagami recenzyjnymi, przekazany tylko Wojtkowi. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Obaj autorzy liczyli się z publikacją prasową, może nawet jej oczekiwali, nie przypominam sobie jednak, by cokolwiek ukazało się w druku. Polemiczna korespondencja zachowała się na szczęście, choć bez załącznika Wesołowskiego, co zresztą nie jest poważnym brakiem, ponieważ zawarte w nim zarzuty i pytania w większości wyłaniają się z odpowiedzi Wróża, zwłaszcza kiedy się ma przed sobą jego książkę. Dziś ta polemika warta jest publikacji, wnosi bowiem do obrazu prawdziwie historycznej wyprawy pewne wówczas drażliwe i w oficjalnych enuncjacjach omijane szczegóły i oceny, ujawnia też specyficzny klimat panujący w tej wewnętrznie rozdwojonej ekipie. Różne detale w piśmie Wróża są przy tym swego rodzaju erratą i komentarzem do jego z polotem napisanej i wciąż cieszącej się zainteresowaniem „Świętej góry Sikkimu”. Dotyczą one spraw na ogół błahych – dziś jednak, po upływie tylu lat i przy tak historycznie ważnej wyprawie, znaczenia nabiera każdy szczegół. Nietrudno zauważyć, że obaj adwersarze szanowali się wzajemnie, może się nawet lubili – Jurka Wesołowskiego, człowieka „z sercem na dłoni”, trudno było nie lubić – ich listy są więc utrzymane w tonie uprzejmym i układnym, który dzisiejszym czupurnym harcownikom internetowym może się wydać sztucznie wygładzony.
Do tekstów Jurka i Wojtka dołączamy dotyczący tej samej materii list „Zygi” Heinricha – pisany ręką (Andrzej nie miał maszyny) i całkowicie prywatny (fragmenty osobiste opuszczamy). Zyga wystawia wysoką notę taktyce i decyzjom Piotra Młoteckiego, a jest to świadectwo ważne, gdyż chodzi o kolegę dalekiego od klubowych niesnasek. Wspomina on też o świadomym naruszeniu przez wyprawę warunków zezwolenia, wydanego przez ministerstwo w Katmandu, z czego oczywiście musiały wyniknąć perturbacje natury dyplomatycznej. Sprawa ciągnęła się dłuższy czas i zapowiadała się poważnie, ale ostatecznie „przyschła”. Ambasador Andrzej Wawrzyniak miałby tu dużo do przypomnienia, albowiem to w znacznej mierze dzięki jego zabiegom i jego pozycji w stolicy Nepalu sprawę udało się załagodzić. Piotr Młotecki wiedział, co ryzykuje, ale stawka była bardzo wysoka – wręcz wymierzalna w metrach n.p.m. Oczywiście, nie uznajemy omijania prawa, tu jednak jesteśmy w moralnościowej rozterce: okoliczności sprzed 40 lat poszły w zapomnienie, a budzące podziw sukcesy zostały i pozostaną na zawsze.
LIST JERZEGO WESOŁOWSKIEGO
Wojtku! Z wielkim zainteresowaniem brałem do ręki Twoją książkę „Święta góra Sikkimu”, wydaną przez „Sport i Turystykę”, o wyprawie Polskiego Klubu Górskiego z Warszawy na Kangczendzongę Południową i Środkową i o Twoim oraz Genka Chrobaka największym sukcesie górskim.
[Jerzy Wesołowski]
Jerzy Wesołowski, luty 1985 roku.
W miarę jednak czytania, bardzo zresztą interesująco napisanej książki, niektóre sformułowania czy przedstawienia faktów budzić zaczęły moje zastrzeżenia. Po przeczytaniu zaś całości postanowiłem napisać do Ciebie ten list otwarty.
Mogę bowiem pominąć kontrowersyjną interpretację zdarzeń czy podanie pewnych błędnych informacji przez Ciebie. Nie mogę natomiast pominąć milczeniem stosowania przez Ciebie odrębnych ocen postępowania Waszego i naszego na zasadzie podwójnej moralności.
To, że poza naszymi plecami układaliście własne plany zdobycia góry, nie liczące się z realiami, traktując moich kolegów jak tragarzy, jest w Twoim ujęciu słuszne i usprawiedliwione. Natomiast jak kierownik wyprawy zwrócił Wam uwagę, że nie wypełniliście zadań nałożonych na rekonesans i nie założyliście we właściwym miejscu bazy, a inni uczestnicy jak nie chcieli być tylko kulisami dla Was, to były to według Ciebie ambicyjki i małe politykowanie.
Nie mogę też zgodzić się z dokonaniem przez Ciebie zasadniczej zmiany tekstu rozmów z zapisu magnetofonowego i świadomym jego wypaczaniem oraz zmiany tekstu mojego kalendarium, udostępnionych [-nego] Ci na prawach rękopisu.
I tak cytując z taśmy rozmowy w czasie uroczystej kolacji w dniu Waszego zejścia do bazy po zwycięstwie, podajesz na str. 177 (a mówił to Olszewski, o czym nie wspominasz) „Właśnie, tutaj sami sobie wszystko wypracowaliście. Teraz musicie zejść do Ramser, zielona trawka, jaki się pasą. Fantastycznie.” Podczas gdy w rzeczywistości z chaosu rozmów przebija głos Olszewskiego „...jak żeście sobie wypracowali...” reszta ginie w trzaskach, a dalej „...zielona trawka, jaki się pasą, fantastycznie, radziłby, żeby tam zejść na odpoczynek.” Chyba jest różnica między tekstami.
Również na str. 179 podajesz, że ktoś powiedział „Sami sobie założyliście wszystkie obozy!” Stwierdzam oficjalnie, po przesłuchaniu całej taśmy, że nikt nie wypowiedział takich słów.
Sam wiesz dobrze i podajesz to w swoim kalendarium, jak to było z tym zakładaniem obozów, a co równie ważne, kto zaopatrywał te obozy w potrzebny Wam sprzęt. Robili to moi przyjaciele, o których tak lekceważąco wielokrotnie na kartach swej książki wyrażasz się.
Zastanawiam się więc, po co było Ci potrzebne to przeinaczanie tekstów rozmów. Czy do jeszcze większego wywyższenia się? Natomiast rozumiem, po co wstawiłeś zdanie o zejściu do Ramser na odpoczynek na zielonej trawce. Bo chciałeś prawdopodobnie usprawiedliwić nie tyle odejście na odpoczynek, ile w ogóle opuszczenie wyprawy, mimo że ona jeszcze trwała. Zrobiliście to 26. 5. (chcieliście wcześniej, ale kierownik wyprawy sprzeciwił się stanowczo temu), zostawiając nas z likwidacją obozów, w tym również Waszego najwyższego. Brali udział w tym również m.in. ci, którzy weszli na Kangczendzongę Środkową. O tym jednak nie wspominasz w swojej książce. Po co, zresztą, to takie przyziemne sprawy.
Również mam zasadnicze zastrzeżenia co do sposobu wykorzystania udostępnionego Ci kalendarium wyprawy. Sądziłem bowiem, że będzie ono tylko pomocą przy pisaniu przez Ciebie książki. Nie przypuszczałem jednak, że w oparciu o nie opublikujesz również kalendarium, różniące się w niektórych fragmentach od kalendarium opracowanego przeze mnie. Wydaje mi się, że do dobrych obyczajów należy, w przypadku prac otrzymanych na prawach rękopisu, uzgadnianie tego, co chce się wykorzystać w druku, tym bardziej, jeśli dokonuje się świadomej zmiany zapisów. W obecnej formie czytelnicy mogą myśleć, że są to skróty z mojego kalendarium, na które się powołujesz w spisie literatury.
Muszę też stanowczo zaprzeczyć, jakobym prosił Was, abyście nie opuszczali wyprawy (str. 143), przy czym podajesz, że wczołgiwałem się w tej sprawie kilkakrotnie do Waszej „Turni”. Przypomnij sobie, że rozmowy z Wami prowadzone były w namiocie-magazynie, i dotyczyły wyłącznie wyjaśnienia przyczyn i okoliczności niepodjęcia akcji zakładania obozu V i zejścia w dół Zygi Heinricha. O nieopuszczaniu zaś wyprawy nie było w ogóle mowy. Przecież Wy tak bardzo chcieliście zdobyć górę, że nie ryzykowalibyście zastosowania groźby opuszczenia wyprawy, bo może my byśmy się na to zgodzili?
Tyle moich zastrzeżeń z pozycji człowieka, którego nazwałeś „ojcem” wyprawy i który jak wiesz był głęboko zaangażowany w Wasze zwycięstwo. Szczegółowe uwagi przekazuję Ci bezpośrednio.
Jurek Wesołowski
ODPOWIEDŹ WOJCIECHA WRÓŻA
Poznań, 19. 10. 1982
Jurku!
Dziękuję bardzo za niezwykle wnikliwe przeczytanie mej książki o Kangchendzondze i uwagi zawarte o niej w Twym liście. Są w nim zarzuty wielorakiej natury, więc postaram się ustosunkować do nich według kolejności, w jakiej je przedstawiłeś.
— Czujesz się zażenowany wynurzeniami o planach, jakie snuliśmy. Otóż, takie plany układa każdy uczestnik wyprawy, niezależnie od tego, czy jest ona kierowana przez Napoleona Alpinizmu, czy też w ogóle nie kierowana. Powtarzam, każdy – i każdy, kto brał udział w akcji górskiej to przyzna. Na naszej wyprawie również tak było, choć nie każdy się z tym ujawnił. Ocenialiśmy, kto jest dobry, kto słaby. Czy mógłbyś przysiąc, że i Ty nie oceniałeś poszczególnych uczestników wyprawy?
— Czuwaliśmy nad tym, by nasz plan był realizowany. To prawda, gdyby jednak był inny plan, opracowany przez kogoś innego lub grupę ludzi, czy miałbym im za złe, że starają się go przeforsować? Nie.
[Wojciech Wróż, Eugeniusz Chrobak]
Wojciech Wróż i Eugeniusz Chrobak. Fot. Józef Nyka
— Nie uważasz, że nasze przekonanie, iż tylko my tę górę zrobimy, miało uzasadnienie, skoro większość uczestników była podobnego zdania? Czytelnik zaś z pewnością przypisze mnie nieskromność, a nie obciąży tym uczestników wyprawy.
— Strona 102. Twoje oburzenie, Jurku, nie gniewaj się, że usiłuję Cię przekonać o tym, co zapewne sam wiesz. Działamy w górach będąc często przekonani, że to działanie jest bez sensu. Czujemy to instynktownie, choć wiemy, że należy podjąć zupełnie inną próbę. I tu tak było. Przecież wszyscy uczestnicy rekonesansu po obejrzeniu podstawy filara byli przekonani o tym, że drogę należy odrzucić jako nierealną, a drugie podejście pod filar miało na celu udowodnienie sobie, że zrobiliśmy wszystko, by to wykazać. O fakcie tym nie poinformowaliśmy my, nie poinformował Zyga, ani kierownik rekonesansu Waldek [Olech].
— Rzecz następna. Nie szukaliśmy miejsca pod nową bazę, gdyż zgodnie uznaliśmy (uczestnicy rekonesansu), że wybrane miejsce jest idealne, a przede wszystkim bezpieczne.
— Kłopoty z transportem sprzętu i żywności rzeczywiście utrudniają zaopatrzenie obozów, ale kto w takiej sytuacji przerwywa dalszą akcję w górę, ten bardzo często przegrywa, o tym wiemy choćby z historii niektórych wypraw, którym w końcówce brakowało kilku dni pogody na zdobycie szczytu.
— Kierownictwo wyprawy zatrzymując akcję nie miało na uwadze wyłącznie przeniesienia bazy etc. Wiem to od ludzi, którzy uczestniczyli w dyskusji przed podjęciem tej deczyzji, inaczej nie miałbym prawa tego napisać.
— Słusznie rozróżniasz ambicyjki i małe politykowanie od ambicji i dużego politykowania. Masz rację, to są zupełnie różne sprawy.
— Swoje rozumowanie usprawiedliwiam, choć uznaję, że może być ono w odczuciach innych niesłuszne i nie do przyjęcia. I wybacz mi, ale jestem w swych sądach subiektywny i te własne sądy, a nie średnią (również subiektywną) innych ocen chciałem opisać.
— Niesłusznie chyba traktujesz moje wynurzenia jako swoją osobistą porażkę. Nasze działanie nikomu nie przyniosło na wyprawie krzywdy, a to, że czuliśmy sie wyobcowani, było naszą sprawą. Wielu czuło podobnie, za sprawą innych być może przyczyn. Czy my wciąż musimy mówić i pisać o tych wyświechtanych sloganach wyprawowych (wszyscy razem, kochana górska rodzina etc.), które przecież na żadnej wyprawie się nie sprawdzają?
— Widziałem pracę tragarzy, gdyż w łącznościach radiowych podawali ile oni przenieśli każdego dnia ładunków, nie przypominam sobie, by podawano podobne informacje dotyczące pracy uczestników wyprawy. Tu mała prośba, czy mógłbyś sprawdzić w Twoim kalendarium wzmianki o pracy transportowej Twoich kolegów? Ich praca w dole odbywała się bez mego uczestnictwa, w książce swej chciałem opisać tylko to, czego sam doznałem, co przeżyłem lub co mnie bezpośrednio dotyczyło, więc wybacz, że zbyt mało uwagi poświęciłem transportowi na lodowcu i do dolnych obozów. Gdybym pisał sprawozdanie z wyprawy, ten trud z pewnością opisałbym wielkimi zgłoskami.
— Skrzętnie relacjonuję, że ci, którzy nie mieli aklimatyzacji, nie dochodzili do górnych obozów, zgoda, ale relacjonuję też, że nie dochodzili ci, którzy tę aklimatyzację mieli, piszę też, że sam zdychałem na niektórych podejściach.
— Jurku, doprawdy nie wiem, czy Ty piszesz w imieniu własnym, czy też grupy ludzi, a jeśli tak, kto ją stanowi? Przecież ja wyraźnie chyba piszę, kto nie wierzył w nasze wejście, a wyjątki rozmów nie są wyrwane z kontekstu i łatwo w nich ustalić, kto się naszym wejściem przejmuje i w nim uczestniczy, a kto nie.
— Taśmy magnetofonowe są własnością wyprawy, więc jako jej uczestnik miałem prawo z nich skorzystać i sądzę, że choć ułożyłem rozmowy według własnego uznania, oddają one prawdziwą atmosferę, jaka panowała w ciągu trzech dni – przed, w czasie i po naszym ataku.
— Naszą radość z bezinteresownego wyniesienia przez kolegów tlenu do odozu IV chyba najlepiej oddał Genek (w rozmowie telefonicznej i w bazie).
[Wojciech Wróż, Eugeniusz Chrobak]
Kazimierz W. Olech Fot. Józef Nyka
Wojciech Brański Fot. Marian Bała
— Jeśli chodzi o atak na Pośrednią, wszystko co piszesz jest słuszne, tylko zapominasz o tym, co na ten temat sądzili uczestnicy znajdujący się w obozie III, a ja głównie o tym piszę, nie o stanowisku bazy, a to, że Ty nie wiedziałeś, co się wynosi do obozu III może tylko świadczyć o tym, że nie tylko my „ukrywaliśmy nasze prawdziwe zamiary”. Dowodem na Twą i nie tylko Twą niewiedzę jest zapis magnetofonowy.
— W nagranych rozmowach bazowych po zejściu ze szczytu celowo nie przytaczam przy każdej wypowiedzi jej autora. Byłaby to istna kaszka, zresztą miałem swoją koncepcję. Chciałem, by wypowiedzi te były anonimowe.
— Przytaczasz dwa teksty. Nie widzę różnicy, jeśli zaś jest, dotyczyć może jednego słowa „sami”, ale chyba nie masz wątpliwości, że sens wypowiadanego zdania uzasadnia jego wstawienie. A jaki, trawka, jakie to ma znaczenie? Chcieliśmy uciec, tak, oczywiście, ale nie musiałem tego usprawiedliwiać chęcią zobaczenia jaków, w jakim celu miałbym to robić?
— „Zostawiliśmy Was z likwidacją obozów”. Po zejściu ze szczytu do obozu IV, Genek zapytuje: „Co teraz począć z obozem IV?” Co odpowiedziała baza? – „O to się nie martwcie” (str. 172, dalej str. 173 i 174). Pytałem również Zygę, co robić z tym obozem. W odpowiedzi oznajmił, że przyjdą Szerpowie i zlikwidują go (taśma).
— Jurku, ja taśmy wyprawowe spisywałem cały miesiąc, wsłuchaj się uważnie lub puść taśmę wolniej (może uda Ci się dotrzeć do jakiejś pracowni akustyki, gdzie mogą wyselekcjonować nakładające się głosy), sam wówczas usłyszysz o naszym zakładaniu obozów. Zdanie to nakłada się na koniec wypowiedzi Genia „... a ekspedycja robi górę”. Masz rację, że nie założyliśmy wszystkich obozów, ten fakt jest niepodważalny i w mej relacji został opisany (w kalendarium też). Rzeczywiście, mogłem to jedno zdanie wyrzucić, choć nie ja je wypowiedziałem. Żadnych zapisów w kalendarium nie zmieniłem świadomie. Zaistniałe nieścisłości wynikły z czystej pomyłki.
— 14 marca powinno być przesunięte w dół do zdania „I etap karawany”. Przy robieniu korekty nie zauważyłem tego. Przepraszam Rogala [Marka Rogalskiego], że zmieniłem mu datę odlotu (może 13 marca był piątek?).
— 450 kg miało być w nawiasie i dotyczyć wspólnej wagi zakupionych produktów. Brak korekty z mej strony. Przepraszam. Czy podejrzewałbyś mnie o taką głupotę, bym podał, że wyprawa spaliła pół tony nafty?
— W Twoim kalendarium tego nie było, ale ja Twego kalendarium nie przepisywałem, służyło mi ono jako uzupełnienie mych własnych notatek. Za kalendarium w książce ja ponoszę odpowiedzialność, gdyż jestem jego autorem. W bibliografii podaję inne pozycje i nikt nie będzie uważał np., że historię zdobywania Kangchendzongi napisał Bauer lub Evans.
— 30 kwietnia. Nie omawiam szczegółów drogi, podobnie jak Ty w Twoim kalendarium.
— 6 maja. Rzeczywiście Janas i Serafin po raz pierwszy dotarli tego dnia do obozu III. Mój błąd. Przeproszę Marka i Janka, gdy tylko wrócą do kraju.
— 10 maja. Błąd wynika stąd, że w Twoim kalendarium (9 maja) Z.P. i P.N. [Zbigniew Pawłowski i Przemysław Nowacki] zostawili po drodze do obozu III depozyt i zeszli do II, a 10 maja sprowadzali chorego Józka [Olszewskiego].
— Rozbieżność? Z rozmów telefonicznych wynika, że byli gotowi do podjęcia ataku szczytowego, albo jak wolisz, że oczekiwali w gotowości na poprawę pogody. Przecież to jest to samo.
— 26 maja. Nie piszę o zakończeniu likwidacji, tylko o likwidacji. Naturalnie nie mówię o opuszczeniu przez nas wyprawy 26 maja, podobnie jak nie wyszczególniam, kiedy i kto opuszczał bazę i kiedy dotarł do Ilam oraz kto i na jaką później wybrał się wycieczkę.
— Nie wiem, czy pomoc Michała [Jagiełły] wpłynęła na moje uczestnictwo w wyprawie. Jego zasług w tym nie opisuję, faktem jest tylko, że go o to prosiłem i tylko to napisałem. Gdybym wiedział, że fuksem wskoczyłem na miejsce Walka [Fiuta] umieściłbym to w książce.
— Miliony i tysiące. Jurku, byłeś wtedy bardzo poirytowany (mam dokładnie opisane w notatkach) i te liczby raczej symbolicznie oddają sedno sprawy. Chyba to czujesz.
— Str. 91. Do alpinistów zaliczyłem rownież [Andrzeja] Strumiłłę, który o ile wiem, nie brał udziału w akcji górskiej, ale masz rację, powinienem zrobić podział na alpinistów i osoby towarzyszące (wybacz proszę, że nie zrobiłem takiego podziału również w swej książce).
— Str. 104. Gdyby na krótkim odcinku nie były potrzebne poręczówki, wówczas napisałbym, że na tej drodze można by pędzić jaki, a nie można by niemal pędzić jaki.
— Str. 132. Fantazja, fantazja, lecz czy przypominasz może sobie, ile tej poczty z Biratnagar dostaliśmy? A skąd się wzięły listy przyniesione przez gońców wyprawy hiszpańskiej? Z Biratnagar?
[Eugeniusz Chrobak, Wojciech Wróż, Andrzej Paczkowski]
Eugeniusz Chrobak (po lewej) i Wojciech Wróż (po prawej) po powrocie z wyprawy z prezesem PZA Andrzejem Paczkowskim. Fot. Józef Nyka
— Str. 133. Plan ataku, jaki opracowaliśmy wspólnie z Wieśkiem [Kłaputem], zakładał używanie tlenu w czasie snu w obozie III przez zespoły wracające z „roboty” powyżej tego obozu. Czy Ty rzeczywiście znałeś dokładnie cały ten plan? Przecież Piotr [Młotecki] nie robił żadnego wspólnego zebrania całego zespołu i nie przedstawił planu ataku szczytowego, zgodził się tylko z naszą jego wersją. Tlenu nie miało wystarczyć dla wszystkich, tylko dla tych zespołów, które według planu miały się znaleźć w obozie III i wychodzić ponad niego.
— Str. 136. Masz rację, wiadomo bowiem, że poręczuje się tylko odcinki trudne bądź niebezpieczne. Mówiąc, że cała droga jest zaporęczowana, każdy kto się wspina wie, że chodzi tu o takie właśnie miejsca, nikt natomiast nie przypuszcza, że może to dotyczyć poręczowania płaskiego pola śnieżnego, jakim był taras pod południowymi ścianami Kangchendzongi.
— Str. 143. Mam tę scenę dokładnie opisaną w swych notatkach pod datą, kiedy miała miejsce, ale może znowu fantazja mnie poniosła, więc prosiłem Genka, by przy czytaniu książki (w bazie pod K2) wszelkie jego zdaniem nieścisłości i pomyłki wytknął mi. Miał sporo uwag, ale w tym akurat miejscu był ze mną zgodny i doskonale sobie to przypominał, ponieważ chęć zejścia była jego pomysłem.
— Str. 155 i 157. Bardzo możliwe, głosy mogłem pomylić, obaj byli wówczas w obozie III.
Przyznaję, że nie chciałem i nie napisałem książki „grzecznej”, jest w niej dużo „złości”, a może nawet niesprawiedliwych osądów, ale czuję wstręt do tzw. książek obiektywnych, gdyż uważam je za najbardziej zakłamane. We wstępie do książki zaznaczyłem wyraźnie, że nie jest ona relacją z wyprawy, a zapiskiem moich osobistych wrażeń, z którymi nie każdy musi się zgodzić, a tak na marginesie, chciałbym podważyć zawarte w Twoim liście stwierdzenie, że wejście na Kang. Południową jest moim największym sukcesem górskim, gdyż w moim przekonaniu największym sukcesem jak dotąd było dramatyczne acz szczęśliwe zejście z K2 w 1976 roku.
Łączę wyrazy szacunku i serdeczności
Wojtek Wróż
Z LISTU ZYGI HEINRICHA
[Zygmunt Andrzej Heinrich]
Zygmunt Andrzej Heinrich „Zyga”. Fot. Józef Nyka
Józku! Posyłam Ci relację z naszego wejścia na wierzchołek środkowy, którą wczoraj (...) wygładziłem, a dziś Zosia przepisała tekst. Chciałbym, aby w tej formie została wydrukowana w „Taterniku”. To, że szliśmy niezwiązani po wyjściu z Kuluaru poprzez solidnie trudne trzy skalne progi, asekurując się dopiero pod samym szczytem, na pewno było dużą lekkomyślnością, ale wiesz, tam jak się chce wejść na szczyt, trzeba się spieszyć. Myślę, że gdybyśmy związali się w obozie IV, zabrakloby czasu. Pozatem mieliśmy szczęście z wyborem drogi. Jeśli chodzi o Piotra (...), to zaimponował mi kilkoma naprawdę cennymi decyzjami. To on zadecydował, żeby atakować wierzchołek południowy, pomimo braku zezwolenia, wystarczyłoby jedno jego słowo, a każdy by się podporządkował, żeby iść na główny. Potem po sukcesie Wojtka i Genka zezwolił na wejście na środkowy wierzchołek, mimo iż duża część kolegów uważała, że nie należy już ryzykować, dał szansę jeszcze Markom Janasowi i Malatyńskiemu. Ale najbardziej cenię go za to, że nawet przez moment nie próbował rozbić zespołu Genek – Wojtek, w celu zabezpieczenia sukcesu chłopcom z PKG. Cała wyprawa pracowała na zdobycie przez nich wierzchołka południowego. Już na początku wyprawy wysłał Genka, Wojtka i mnie w grupie rekonesansowej. Podczas gdy większość uczestników nosiła wahadłowo ładunki do bazy po lodowcu – my działaliśmy w górze i tworzył się wyraźny dystans w aklimatyzacji. Przez cały okres trwania wyprawy ani raz nie rozmawiałem z Piotrem podniesionym głosem, po prostu nie było potrzeby. Na tej wyprawie mieliśmy „ciąg do przodu”, z bazy wychodzilismy o 5-tej rano, szerpowie przygotowywali śniadanie, a każdą grupę odprawiał Jurek Wesołowski lub Piotr. Na innych wyprawach często wychodziło się w południe, a nieraz i później. Nawet listy nie docierały do bazy, bo Piotr i Waldek twierdzili, że po otrzymaniu listów od bliskich ludzie się rozklejają i przez kilka następnych dni działalność słabnie, gdyż zaczyna się pisanie, rozmyślanie, zwłaszcza po nadejściu tzw. złych wiadomości z domu lub pracy. Ludzie chcą wracać jak najszybciej do kraju. Dla mnie wyprawa była naprawdę udana i dała mi wiele satysfakcji, cenię sobie zwłaszcza przyjaźnie, które tam w Himalajach powstały.
Teraz przygotowuję się do wyprawy na Lhotse, oby była równie udana. (...) Ostatnio znowu latam na lotni, jeżdżę w skałki i w Tatry – na razie na narty. (...) Dziękuję za zmobilizowanie mnie do napisania tekstu, tak trudno znaleźć czas, aby spokojnie coś napisać.
Zyga
Kraków, 1 II 1979
KANGCHENJUNGA, KANGCHENDZÖNGA
Kangchendzönga (Kangchenjunga, 8586 m) jest trzecim co do wysokości szczytem świata i jednym z najtrudniejszych. Jej potężny masyw wznosi się na granicy Nepalu i Sikkimu (Indie). W wysokiej grani wyrastają wybitne boczne szczyty Yalung Kang (K. Zachodnia, 8505 m), K. Środkowa (8482 m) i K. Południowa (8476 m). Na liście najwyższych punktów Ziemi zajmują one miejsca 5–7. Żaden z nich nie należy do łatwiej dostępnych. Pierwszych wejść na główny szczyt dokonała wyprawa brytyjska (kierownik Charles Evans): 25 maja 1955 na szczycie stanęli George Band i Joe Brown, a w południe następnego dnia – Tony Streather i Nowozelandczyk Norman Hardie – still 5 feet from the Gods. Wyprawa pomyślana była jako rekonesans, a tymczasem zrealizowała marzenie pokoleń himalaistów i zdobyła szczyt. Wejście brytyjskie na powtórzenie (indyjskie) musiało czekać 22 lata. Również boczne szczyty (subsidiary peaks) doczekały się wejść dużo później. Pierwszymi zdobywcami Yalung Kanga zostali Japończycy Yutaka Ageta i Takao Matsuda 14 maja 1973 roku. Kangchendzöngi Południową i Centralną zdobyli w r. 1978 Polacy: 19 maja Eugeniusz Chrobak i Wojciech Wróż i 22 maja Wojciech Brański, Zygmunt A. Heinrich i Kazimierz W. Olech. Zachodnią grań Kangchendzöngi kończy szczyt Kangbachen (7903 m), oddalony o 4 km od szczytu głównego i przez część ekspertów uważany za samodzielny. Po zaawansowanej próbie Jugosłowian, 26 maja 1974 r. pierwsi stanęli na nim członkowie wyprawy PKG Wojciech Brański, Wiesław Kłaput, Marek Malatyński, Kazimierz W. Olech i Zbigniew Rubinowski (kierownik Piotr Młotecki – z zespołu szczytowego również żyje już tylko Brański). Wysokość tego szczytu nie jest pewna – kotę 7902 m kwestionował już w r. 1974 Anders Bolinder. W zimie na główny szczyt Kangchendzöngi jako pierwsi weszli 11 stycznia 1986 Jerzy Kukuczka i Krzysztof Wielicki. Cień na ten wielki sukces rzuciła śmierć w trakcie wyprawy Andrzeja Czoka. Wyprawą kierował Andrzej Machnik. Długo nie wiodło się walczącym o szczyt kobietom – aż 4 próby przypłaciły one życiem. W r. 1991 w trakcie wypadu szczytowego zginęła Słowenka Marija Frantar; w r. 1992 na grani pod szczytem była widziana po raz ostatni Wanda Rutkiewicz. Jesienią 1994 tragicznie zakończyły się próby Rosjanki Kateriny Iwanowej i Bułgarki, Jordanki Dymitrowej. Pierwsza zmarła wraz z partnerem w zwałach lawiny, druga zaginęła 23 października na tej samej wysokości, co Wanda. Wszystkie cztery były najlepszymi alpinistkami swoich krajów. Zwłoki Mariji Frantar i jej partnera znalazła Wanda Rutkiewicz, na ciało Bułgarki natknęła się później wyprawa włoska, przyjmując zrazu że to Wanda. Szczegóły stroju i zawartości kieszeni były konsultowane z Warszawą. Pierwszą kobietą na szczycie Kangchendzöngi była Angielka Ginette Harrison 18 maja 1998 roku. Pisząc o swoim sukcesie w „High” 9 1998 (s. 56–57), sporo miejsca poświęciła Wandzie i ewentualnści jej dotarcia do wierzchołka. Szerokim echem odbiło się w r. 2009 wejście Koreanki, Oh Eun-sun, słusznie posądzonej o mistyfikację.
[Mapka grupy Kangchendzöngi]
Mapka grupy Kangchendzöngi z książki „Na szczytach Himalajów” Z. Kowalewskiego i J. Kurczaba (1983). Opracowanie: Zbigniew Kowalewski – reprodukcja z przyzwoleniem autora.
Według zestawień Eberharda Jurgalskiego, na główny szczyt Kangchendzöngi weszło już ok. 300 alpinistów, życie straciło 45 osób. Na K.C. stanęło w sumie 27 osób, na K.P. – 26, na obu najliczniejsi byli Rosjanie. Na szczyty Kangchendzöngi wiedzie kilkanaście dróg (w tym 3 polskie). 1 maja 1991 r. na K. Południową śmiałego wejścia filarem pd.-zach. dokonali Słoweńcy Marko Prezelj i Andrej Štremfelj, za co otrzymali w Autrans pierwszy w ogóle Złoty Czekan. Wciąż otwartym problemem pozostają wysokości szczytów bocznych, w dawnych latach nie pomierzonych przez Survey of India. W tym opracowaniu przyjmujemy wartości według tomu II WEGA (K. C. 8482 m, K. P. 8476 m). Wikipedia podaje 8482 dla Centralnej i 8494 m dla Południowej, monografia „On Top of the World” (2012) – 8473 m dla wierzchołka środkowego i 8476 m dla południowego. Językoznawcom od lat zajęcie daje nazwa szczytu: jedni wywodzą ją z sanskrytu, drudzy – bogatsi w argumenty – z narzeczy tybetańskich (Kang Chen = Wielki Śnieg). Pisownia nazwy występuje w kilku wariantach, my przyjmujemy formę niemiecką, podobno najbliższą lokalnej wymowie. Za mało fortunne trzeba uznać nazwy obu Kangchendzöng – Centralnej (Środkowej) i Południowej, które wyłoniły się same z zapisów pospolitych w literaturze i nie są zgodne z topografią masywu. (Józef Nyka)