WINCENTY BIRKENMAJER
Trzy miesiace biwaku
w Tatrach
 
[Wincenty Birkenmajer]
Wincenty Birkenmajer
  

Copyright (c) 2006 by Jozef Nyka


Wincenty Birkenmajer urodzil sie w r. 1899 w Czernichowie i nalezal do najwybitniejszych taternikow okresu miedzywojennego. Z zawodu byl nauczycielem polonista. Tatry zobaczyl w r. 1921, od 1923 bywal w nich turystycznie. Taternictwem zajal sie powaznie w 1929, powtarzajac duze drogi i robiac kilka nowych. W r. 1930 spedzil w Tatrach cale lato (90 dni) i przeszedl okolo 35 nowych drog i wariantow, glownie z Kazimierzem Kupczykiem jako partnerem. Do jego skalnych rozwiazan z tego sezonu naleza (do dzis traktowane z szacunkiem) wschodnie sciany Rogatej Turni (1 VII) i Gierlachu (7 VII), wschodni filar Ganku (15 VII), wschodnia sciana Nawiesistej Turni (18 VII), poludniowa sciana Kiezmarskiego Szczytu (24 VIII) oraz najwyzej przez niego ceniona: zachodnia sciana Lomnicy (21 VI). W latach pozniejszych wyjezdzal w Alpy, gdzie uczestniczyl m.in. w III calkowitym przejsciu poludniowej sciany La Meije (31 VII – 1 VIII 1931) oraz I przejsciu poludniowo-zachodniej grani Aiguille du Moine (13 VIII 1932). Relacje ze swoich wspinaczek i artykuly o tematyce gorskiej zamieszczal w „Taterniku” i innych pismach, w rekopisach zostawil ulozone w dwa tomy nowele i opowiadania oraz w osobny zbior utwory poetyckie, niestety, w lata wojny zaginione. Zmarl z wyczerpania 17 kwietnia 1933 r. na Galerii Gankowej podczas pierwszego wejscia zimowego od wschodu, z Doliny Kaczej. Jego partner, Stanislaw Gronski, ocalal.
Sylwetce Wincentego Birkenmajera poswiecony byl „Taternik” 3–4 z 1933 r., przypomnial ja tez „Oscypek” nr 7 (1953), dorzucajac garsc ocalalych wierszy. Artykul o swoim wielkim sezonie 1930 Birkenmajer opublikowal w malo znanym tygodniku dla mlodziezy „Iskry” (nry 45–47, ss. 676–680, 690–693, 708–711). Przedrukowujemy go stamtad – ingerowanie w tekst ograniczajac wylacznie do uwspolczesnienia pisowni. Wahania autora co do nazw zachowujemy, objasnienia kilku dawniejszych form (jak Kamienny Staw) znajdzie czytelnik w zeszycie 11 naszej biblioteczki („Tatry. 100 zapomnianych nazw”). Jako aneks dodajemy wydrukowana w pismie „Stadjon” polemike Birkenmajera z Wieslawem Stanislawskim, odnoszaca sie czesciowo do omawianego sezonu. Wywolala ona rownie niemila odpowiedz tego drugiego, ktora ukazala sie w zeszycie 20 naszej biblioteczki. Opowiesc w „Iskrach” ilustruja cenne tematycznie fotografie, z ktorych dwie zamiescilismy w „Taterniku” 4/1978. Kilka z nich pomijamy, gdyz ze wzgledu na slabe reprodukcje nie nadaja sie do przyzwoitego odtworzenia. Relacja Birkenmajera obrazuje jego hart i niepospolita pasje gorska, zarazem tez jednak styl wspinania sie i bytowania w Tatrach pokolenia lat trzydziestych – z cyganskim zyciem po kolebach i szalasach, ostra rywalizacja „asow” i ideologicznymi konfliktami. Calosc kadr liczyla wowczas kilkadziesiat osob, wszyscy sie znali i – mimo ideowych i ambicjonalnych spiec – pozostawali przyjaciolmi na cale (choc czesto krotkie) zycie.
*
Po 20 zeszytach Biblioteczki Historycznej Glosu Seniora zmieniamy nieco tytul serii i otwieramy nowy jej ciag, zatytulowany Gorska Biblioteczka Historyczna i numerowany od nowa – z podaniem w nawiasach kolejnosci zeszytow calego zbioru.
Jozef Nyka
 

GBH0000    21 (2006)
TRZY MIESIACE BIWAKU W TATRACH
W kolebach i namiocie
SZKLANA GORA
Dopoki jeszcze nie poznalem sie z Tatrami z bliska, byly on dla mnie czyms na wpol nierzeczywistym. Co prawda nasluchalem sie o nich wielu barwnych opowiadan mego Ojca, znalem na pamiec wszystkie wazniejsze doliny i szczyty – ale bylo to tak, jak z wygaslymi wulkanami na ksiezycu: zna sie ich rozmiary, wzajemne polozenie i nazwy – ale tam sie nigdy nie bedzie mieszkac. Nie wiedzialem wowczas, ze w Tatrach mozna sobie mieszkac cale dlugie miesiace, a trzeba do tego niewiele: troche doswiadczenia, troche odpowiedniego sprzetu, troche pogody – i duzo, bardzo duzo milosci do Gor.
Pamietam moje pierwsze zetkniecie sie z nimi w r. 1921. Stalem na szczycie Obidowej[1], a caly ogromny lancuch Tatr lezal przed mym wzrokiem, niesamowicie oswietlony szalejaca wlasnie burza. Ujrzalem ten wspanialy swiat granitowych turnic, zachwycilem sie nim, lecz jeszcze nie wierzylem, aby to bylo cos realnego, gdzie mozna i trzeba byc!
Stanalem tam dopiero w dwa lata pozniej. Zobaczylem gory z bliska, przeszedlem je dwukrotnie wszerz i zakochalem sie w nich na zawsze. Odtad nie bylo ani jednego roku, abym przynajmniej raz ich nie odwiedzil na kilka dni lub tygodni.
Poczatkowo wycieczki moje byly niezbyt trudne. Zawrat, Swinica, Rysy, Garluch (zwykla droga), Polski Grzebien, Przelecz pod Chlopkiem – z dolin zas Koscieliska, Suchej wody, 5-ciu Stawow, Rybiego, Bialej Wody, Mieguszowiecka, Wielicka. Wszystko to piekne widokowo, sportowo jednak bez wiekszej wartosci.
W 1925 roku odwazylem sie na pierwsza ture ciezsza: na Lomnice droga Dra Jordana. Ale juz rok pozniej wszedlem dwukrotnie na Mnicha, przebylem gran od Koscielca po Swinice, polnocne sciany Koziego i Kozich Czub, gran Mieguszowieckich i Zabiego Konia. Dalszy dwuletni trening, w ktorym warto wspomniec poludniowo-wschodnia sciane Jastrzebiej Turni oraz gran Zoltego szczytu, pozwolil mi w r. 1929 porwac sie na sciany, jeszcze dotad niezdobyte: Pieciostawianskiej Turni, W. Kosciola i M. Ostrego Szczytu, poza tym probowac szturmu do najstraszliwszej krzesanicy Tatr, slusznie zwanej „Szklana Gora”, tzn. do zach. sciany Lomnicy.
Na odpowiedni rozmach zdobylem sie jednak dopiero w r. 1930. Tak sie szczesliwie zlozylo, ze dostalem trzy miesiace urlopu i moglem je w calosci spedzic w Tatrach. Postanowilem zerwac z dotychczasowym systemem wloczenia sie po schroniskach, ktore mi do cna obrzydly z powodu swego brudu i rozgwaru, a zamieszkac w namiocie. Rozbilem go 7-go czerwca w Dolinie Zimnej Wody i poczalem chodzic samotnie. Powiodlo mi sie zdobyc kilka scian, grani i przeleczy, dotad ludzka noga niedotknietych: poludniowo-zachodnia gran Lomnickiej Kopy, poludniowa gran Lomnicy (po czym dobrowolnie przenocowalem sobie sam jeden na poteznie jeszcze zasniezonym szczycie Lomnicy), polnocno-wschodnia sciane M. Kosciola i niezapomniana Przelecz Ciemniasta w Dolinie Zimnej Wody.
Rozkoszne to bylo zycie! Namiot moj, rozpiety w lesie miedzy dwoma smrekami, niezmiernie dziwil chmary ptactwa, dracego sie na wyscigi od rana do wieczora. W nocy, niesamowicie czarnej, zanosily sie od spiewu slowiki, belkotal spadajacy kaskadami strumien, zdala dolatywal potezny bek jelenia na rykowisku, czasem znagla wybuchnela piekielnym smiechem sowa, az serce sie zatrzeslo z przerazenia – i znow majestatyczna cisza gor. W dzien zas: to zlota pogoda, to mgla i wichura, to ulewa i pioruny, straszliwym loskotem roztracajace sie po tysiackroc od skalnych przepasci. Pustki w gorach panowaly ogromne. Jeszcze na szczescie nie rozpoczal sie sezon turystyczny i nie bylo przeludnienia.
Przybyl za to ktos, bardzo mi drogi, kogo niecierpliwie oczekiwalem: moj serdeczny przyjaciel, choc mlodszy ode mnie o 10 lat, Kazik Kupczyk. Ucieszylismy sie obaj nadzwyczajnie i ulozylismy plan wspolnego dzialania.
Zamiarem naszym byla „Szklana Gora”, ale wpierw nalezalo troche potrenowac sie. W tym celu z Doliny Zimnej Wody przeszlismy do Doliny Kamiennego Stawu, aby zalozyc baze operacyjna w tamtejszej doskonalej kolebie, zwanej "Piekarnia".
„Koleby” sa to male groty, polozone pod samotnymi glazami. O ile grota w skale jest z reguly mokra, ciemna i zimna, o tyle koleba wprost przeciwnie: sucha, widna i ciepla. Suchosc jej taternicy sztucznie zabezpieczaja za pomoca wznoszenia bocznych murkow, chroniacych przed deszczem, oraz za pomoca wyscielania jej dna darnia i suchym igliwiem kosodrzewiny. Cieplote zas swoja zawdzieczaja koleby temu, ze nakrywajacy je glaz przez caly dzien wystawiony jest na dzialanie slonca. Dzieki temu koleby sa rozkosznymi miejscami pobytu, stokroc milszymi od schronisk. W kazdej dolinie jest przynajmniej jedna taka „obudowana” i „urzadzona” koleba, dzieki temu stale przez taternikow zajeta.
[Piekarnia w Dolinie Kamiennego Stawu]
„Piekarnia” w Dolinie Kamiennego Stawu (widok od poludnia).
Fot. W. B. 3 VIII 1930
„Piekarnia” jest najlepsza z tatrzanskich koleb, gdyz ma przednia sciane domurowana z betonu (drzwi i okna sa zelazne, aby ich w zimie nie porabano na opal). Nazwa pochodzi od wbudowanego pieca. Dzieki niemu mozna w niej mieszkac wsrod najgorszej nawet niepogody. Pomiesci wygodnie 9 osob.
Zaatakowalismy z Kazikiem wspaniala, 700 m wysoka, wschodnia sciane Lomnicy, dotad przebyta tylko raz (przed wojna) i to zaledwie z samego brzegu. Wytyczylismy na niej wspaniala linie nowej drogi – niestety, nie dokonczonej. Rowniez nie udalo nam sie dokonczyc nowej drogi na sasiedniej poludniowej scianie Kiezmarskiego Szczytu, liczacej 550 m wysokosci. Ale i tak przebylismy dolne 250 m tej imponujacej sciany, dotad uwazanej za niemozliwa do przebycia.
Skoro mowie „zrobilismy nowa droge”, to oczywiscie nie nalezy tego tak rozumiec, ze juz byla tam jakas droga (a chociazby sciezka) a mysmy tylko zrobili druga. Nie! To wyrazenie znaczy w taternickiej gwarze tyle: dany teren byl dotad w ogole nietkniety ludzka stopa, a teraz udalo sie komus przejsc go po raz pierwszy. Nic wiecej. Dla nastepcow sciana przedstawia tylez samo trudnosci, co dla jej pierwszych zdobywcow. W tym lezy caly urok taternictwa.
Wrocilismy do Zimnej Wody. Dwa razy w ciagu jednego dnia zrobilismy ture pod sama zachodnia sciane Lomnicy, aby wydzwigac tam rzeczy, potrzebne do dluzszego popasu, sadzilismy bowiem, ze to straszliwe urwisko, ktore juz odparlo dwa nasze ataki z poprzedniego roku, „nie pusci” od razu. Zamierzalismy wiec biwakowac u podnoza, chocby nawet dwa tygodnie.
Namiotu wsrod stromych „uplazow” nie bylo gdzie rozpiac, wiec musielismy splantowac grunt czekanami (rodzaj lekkiego kilofa do przerabywania sie przez snieg i lod, a zarazem do rozpinania namiotu). Z pierwszym brzaskiem zaatakowalismy sciane. Ma ona 400–450 m wysokosci, z czego okolo 250 m udalo sie juz przebyc w poprzednim roku. Za to powyzej byly tak strome i gladkie plyty skalne, ze wspinanie sie tedy wygladalo na szalenstwo. Ale bylismy zawzieci. Nie zwazajac, ze pod nogami mamy ponad 250 m przepasci, ze jeden nieostrozny krok, a „nie bedzie co zbierac” pod sciana – zapatrzeni tylko w jeden cel: zdobycie tego niesamowitego urwiska, skupilismy cala swa wole, wytezylismy cala swa sile, zuzytkowalismy cale swe dotychczasowe doswiadczenie wspinackie, cala swa taternicka wiedze. I udalo sie!
Po dziesieciu godzinach nieprzerwanego wysilku, po przebyciu dziesiatka miejsc bardzo trudnych, a trzech na najwyzszym poziomie taternickich trudnosci, osiagnelismy triumf.
W drodze powrotnej chwycila nas tak straszliwa burza, ze nocowanie w namiocie okazalo sie niemozliwoscia. Trzeba bylo – mimo wyczerpania – co tchu gnac po ciemku bezdrozami do odleglego schroniska i tam spedzic dwa dni. Nie nalezalo to do przyjemnosci.
Ledwo wiec rozpogodzilo sie jako tako, ruszylismy trzeci raz pod Lomnice, aby zabrac pozostawione tam rzeczy. Ja jednak nie moglem wytrzymac, aby przy tej okazji nie „ugryzc” sciany jeszcze raz. Bez wiedzy Kazika zabralem sie do zbadania bocznej jej polaci, to znaczy nalezacej juz do Kopy Lomnickiej – i ani sie sam spodzialem, kiedy przebylem jej dotad nietkniete urwiska.
[Zachodnia sciana Lomnicy]
Zachodnia sciana Lomnicy („Szklana Gora”). Wykropkowana droga W. Birkenmajera i K. Kupczyka z dnia 21 VI 1930, nieco zmieniona przez drugie przejscie.
 
Wrocilem troche inna droga do Kazika (ktory swoja droga nieco sie krzywil) i zeszlismy na dno Doliny Zimnej Wody do slynnej Koleby Lomnickiej.
Zamieszkalismy w niej wygodnie. Co prawda lezy ona zbyt blisko sciezki, wiodacej do Pieciu Stawow Spiskich, wiec wloczylo sie nia mnostwo Czechow, korzystajacych z coraz piekniejszej pogody. Ogladali nas, jak Troglodytow, az nam to zbrzydlo. Nie mozna im bylo wyperswadowac, ze z cala swoja humorystyczna „turystyka” (po sciezkach od schroniska do schroniska) powinni sie wlasciwie w ogole wyniesc z gor, ktore sa wylacznie dla ludzi wytrwalych i odwaznych, rozmilowanych w obcowaniu z niebezpieczenstwem, zdolnych pokonac wszelkie trudnosci skalne i wszelka niepogode.
Nam zalezalo na tym, by byc wlasnie takimi zuchami, dlatego porwalismy sie na drugie potezne przedsiewziecie, godne „Szklanej Gory”: na wschodnia sciane Posredniej Grani. Ale zmeczyla nas ona w nieslychany sposob – i nie poddala sie. Szczytowe jej partie sa tak pionowe i gladkie, ze mimo wszelkich wysilkow nie moglismy im dac rady.
Drugi nocleg w Lomnickiej Kolebie czesciowo przywrocil nam sily, lecz i tak nie bylismy na razie zdolni do zadnego wiekszego wysilku. Przedsiebranie jakiegokolwiek problemu udaremnila nadto potezna burza, przed ktora jednak bezpiecznie schronilismy sie w kochanej Kolebie.
Nazajutrz poczelo sie moje strapienie. Przylepil sie do nas trzeci towarzysz, jakis z gruntu dobry i ochotny czlowiek, lecz niedolega, jakiego chyba dotad Tatry nie widzialy. Nie umial ani rozpiac namiotu, ani ustawic turystycznej maszynki spirytusowej, ani tym mniej niczego na niej ugotowac. Kiedysmy go raz poslali do Smokowca, aby sobie uzupelnil zapasy zywnosci, to zamiast grysiku i kaszy, kupil stechlej mamalygi. Byla to istna plaga. Trzeba go bylo uczyc wszystkiego – od sznurowania buta az do wspinaczki.
Jest pewien bardzo prosty, lecz doskonaly sposob rozpoznawania sprawnosci turysty: przyjrzec sie, jak chodzi po t.zw. „maliniakach”, czyli wielkich glazach, zalegajacych ogromne partie dolin. Doswiadczony „bywalec” po prostu skacze z jednego na drugi, chocby i 2 metry, a nigdy nie poslizgnie sie i nie spadnie. „Ceper” natomiast komicznie zlazi z kazdego maliniaka, by wlezc na nastepny... Tak wlasnie bylo z naszym towarzyszem. Nie wiedzielismy, czy mamy smiac sie, czy plakac.
Ale gorsza przygode mielismy z Jozkiem na wspinaczce. Wzielismy go (sam nie wiem, po co) na poludniowo-zachodnia sciane W. Kosciola, rowniez dotychczas niezdobyta. Juz po przejsciu jej dolnej, latwiejszej partii „spuchl” nam „na calego” – w partii zas szczytowej dwa razy niespodziewanie „odpadl” od sciany i jedynie dzieki linie, jaka byl ze mna zwiazany, nie runal w przepasc.
Sprzeciwilem sie kategorycznie braniu go na dalsze ciezkie tury. Nazajutrz wiec, gdysmy z Kazikiem zaatakowali wschodnia sciane Slawkowskiego Szczytu, Joziek zostal w „bazie operacyjnej”. Lezala ona tym razem w dolinie Starolesnej, najpierw w bardzo znanej, lecz i bardzo niewygodnej „Kolebie Starolesnianskiej”, skad nas wypedzila nowa potezna burza, nastepnie zas w odkrytej przeze mnie juz dwa tygodnie przedtem znakomitej kolebie na 10 osob, nazwanej przez na „Sezamem”.
Zdobylismy z Kazikiem jeszcze jedna sliczna sciane, dotad dziewicza: poludniowo-zachodnia Posredniej Grani. Skrzesana jest 100-metrowymi, idealnie pionowymi plytami, ktore wielokrotnie fotografowano. Przejscie ich bylo nadzwyczaj efektowne.
Gorne pietro doliny Starolesnej odkladajac na lipiec, ostatniego dnia czerwca przenieslismy sie do doliny Slawkowskiej. Znowu nocleg w namiocie, rozpietym – wsrod morza kosodrzewiny – na zacisznej polance nad Slawkowskimi Stawkami. Nazajutrz atak do wschodniej sciany Rogatej Turni. Teren nadzwyczaj stromy, kruchy i niebezpieczny. Za kazdym tknieciem walily sie cale fury wiszacych glazow, wspinaczka ogromnie meczaca fizycznie i denerwujaca. Ale i tu zwyciezylismy. Na szczycie ukazalo nam sie rzadkie zjawisko: t.zw. „mamidlo z Brockenu”, polegajace na tym, ze cien turysty, padajac na niska i plaska chmure, przybiera olbrzymie rozmiary. Stary zabobon mowi, ze zjawa ta wrozy rychla smierc. Nie wiedzielismy, komu z nas ona pisana...
[Wschodnia sciana Rogatej Turni]
Wschodnia sciana Rogatej Turni (w srodku Starolesna). Oznaczono pierwsze przejscie (1 VII 1930) W. Birkenmajera i K. Kupczyka.
Fot. K. Kupczyk
Umowa z innymi towarzyszami zmuszala nas do powrotu „w Zakopane”. Co do mnie, to najchetniej bylbym w gorach pozostal, czekajac przybycia towarzyszow, bo jedzenia mielismy dosyc. Ale rozklekotaly mi sie podkute buty, wysluzone juz oddawna, wiec nie mialem wyboru.
Zostawilismy wieksza czesc rzeczy w schronisku „Slaskim” (w dol. Wielickiej, u stop Garlucha), po czym przez Polski Grzebien i Lysa Polane dostalismy sie do Zakopanego.
Pierwszy okres tych niezapomnianych wakacyj byl skonczony. Moglem byc z niego dumny. Plon sportowy pierwszorzedny: z jednej strony cztery tygodnie biwaku w przepysznym wysokogorskim terenie, z czego tylko dwie noce pod dachem – z drugiej zas rozwiazanie kilkunastu wspanialych problemow, dotad uwazanych za niemozliwe, w tym zas rekord tatrzanski: triumf nad „Szklana Gora”.
KROLEWSKIE KRZESANICE
W Zakopanem czym predzej „splawilismy” nieszczesnego „przyplatka”, by za to wejsc w scisle przymierze ze swymi towarzyszami zeszlorocznymi, Jaskiem Dorawskim i Jankiem Szczepanskim. Pierwszy z nich, bedacy moim kolega ze szkolnej lawy i serdecznym druhem, jest jednym z najslynniejszych „asow” taternictwa i zasluzonym prezesem Sekcji Tatrzanskiej A.Z.S. Krakowskiego, ktora tyle zrobila dla powojennego rozwoju polskiego sportu wysokogorskiego. Drugi z nich, bliski jego i moj przyjaciel, jest jednym z najwiekszych bywalcow tatrzanskich, a zarazem bezkonkurencyjnym znawca historii taternictwa.
Czworka nasza zmontowana byla pierwszorzednie. Mimo wielkich roznic wieku, pogladow i charakteru uzupelnialismy sie nawzajem doskonale. Przyjazn nasza byla mocna i szczera, wiec pomimo bardzo zjadliwych jezykow i ciaglego wzajemnego przekomarzania sie harmonia miedzy nami panowala idealna.
Opracowalismy ramowy plan wyprawy i po dokladnym zaprowiantowaniu ruszylismy znow w gory.
Dla oszczednosci sil i czasu odbylo sie to nie piechota, tylko autobusem, ktory szosa, okrazajaca cale Tatry, poznym wieczorem dowiozl nas do Tatrzanskiej Lomnicy (najpiekniejsze uzdrowisko po slowackiej stronie Tatr). Plecaki mielismy nadzwyczaj ciezkie – ani mowy, aby z nimi po ciemku „walic” w gore przez lasy do Slaskiego Schroniska. Zanocowalismy wiec w jakims parowie pod golym niebem i bez ogniska, choc bylo bardzo zimno, a zaden z nas nic nie wzial do nakrycia. O swicie bylismy juz nad Stawem Wielickim, gdziesmy sie wreszcie pozbyli ciezarow.
Glownym naszym zamiarem byl atak do niezdobytej dotad wschodniej sciany Garlucha. Dwaj nowoprzybyli uczestnicy naszej „sitwy” pragneli jednak najpierw troche sie potrenowac. Na ten cel wybralismy Dwoista Turnie. Mimo zmeczenia i niewyspania powiodlo nam sie dokonac pierwszego wejscia na nia od poludniowo-zachodniej strony oraz przebyc jej zachodnia sciane. Zaraz nazajutrz nastapil drugi szturm treningowy: do poteznej poludniowo-zachodniej grani Garlucha, uwienczony powodzeniem. Wrocilismy zwykla sciezka przez „Probe”.
Grono nasze powiekszylo trzech przybyszow z Polski, doskonalych wspinaczy. Byli to: Wiesiek Stanislawski, Jasiek Gnojek i Tadek Pawlowski, zwany powszechnie „Pstrusiem”. Wszyscy mielismy te same plany, wiec celem unikniecia nieporozumien nastapil „podzial pracy”. Jednego i tego samego dnia (7 lipca) przypuscilismy do Garlucha dwa rownolegle ataki: my srodkiem wspanialej wschodniej sciany, oni jej lewa polacia.
Przepyszne bylo to widowisko. Siedmiu mlodych polskich taternikow w walce z ta Krolewska Krzesanica, 600 m wysoka, opadajaca olbrzymimi urwiskami. Oba ataki pomyslne. Na szczycie obie grupy zlozyly sobie nawzajem gratulacje z powodu tak cennego zwyciestwa.
Sprzykrzylo nam sie nocowanie w schronisku, wiec nasza czworka przeniosla sie do kochanej koleby w dolinie Batyzowieckiej. Pogoda zepsula sie fatalnie, ale pod stropem koleby bylo sucho, cieplo i zacisznie. Ledwie o swicie troche sie przetarlo, nowy szturm: do niezdobytej jeszcze z zadnej strony i nawet dotad nie nazwanej przeleczy miedzy szczytami Zmarzlym i Kaczym. Zdobylismy ja od poludnia, by zejsc ku polnocy. Korzystajac z prawa przyslugujacego pierwszym zdobywcom, nadalismy jej nazwe: Przelecz Jurgowska.
Teraz nalezalo wrocic do koleby. W tym celu musielismy przebyc poziomo gorne pietro dol. Kaczej, mimo sierpnia zawalone olbrzymim pokladem sniegu. Obszedlszy po nim dokola podnoza Kaczego i Batyzowieckiego Szczytu, zaatakowalismy trzeci juz problem tego dnia: Zachodnia Przelecz Batyzowiecka. Droga okazala sie przesliczna. W jednym miejscu nalezalo przejsc pod ogromnym mostem granitowym, obwieszonym soplami, pod ktorym lezal kolosalny blok czystego lodu. Musielismy w nim rabac sobie stopnie.
[Budowa nowej koleby w Dolinie Jastrzebiej]
Budowa nowej koleby w Dolinie Jastrzebiej, u stop Czarnego Szczytu.
Fot. J.K. Dorawski (26 VII 1930)
W kolebie spedzilismy jeszcze jedna noc, rankiem zas nastapil terminowy powrot do doliny Wielickiej celem dogonienia tamtej trojki, ktora tymczasem przez Polski Grzebien udala sie do dol. Bialej Wody. Bylo jeszcze tyle czasu, ze Kazika i mnie zdjela ochota sforsowania straszliwego komina, opadajacego z Granackiej Szczerbiny, dotad powszechnie uwazanego za niedostepny. Trzy godziny trwala zawzieta walka z 80 metrami pionowej czelusci, oslizglej od rzesistych strug wody, ale zwyciestwo nam sie nie wymknelo.
W pasterskim szalasie na Polanie pod Wysoka zebrala sie nasza siodemka w komplecie, ale nastala dwudniowa „lejba” i „kurniawa” tak beznadziejna, ze pieciu z nas czym predzej ucieklo w doliny. Pozostal tylko Wiesiek ze mna, przybyl zas nadto dalszy „as” taternictwa, zwlaszcza zimowego, Jasiek Sawicki. Wybralismy sie we trojke do dol. Czeskiej, by mimo swiezych zasp sniegowych probowac zrobic cos nowego. Istotnie zrobilismy pierwsze z tej strony wejscie na Przelecz pod Rysami, po czym, brodzac po kolana w zaspach, zeszlismy do Morskiego Oka. Przy tej okazji odmrozilem sobie wielkie palce u obu nog, dokuczajace mi dotad stale przez pol roku.
Reszte dnia zajal powrot przez Roztoke na Polane pod Wysoka. Nazajutrz sprzymierzylem sie z innym towarzyszem: Antosiem Kenarem (tym samym, ktory na wiosne l931 r. zdobyl konkursowa nagrode za rzezbe sportowa p.t. „Hokej”), aby porwac sie na problem pozornie szalony: slawna wschodnia sciane Mlynarza.
Kazdy, kto przechodzil Dolina Bialej Wody, pamieta te wspaniala, 500-metrowa krzesanice, dzialaniem lodowca obcieta pionowo niby nozem. Przeszlismy z Antkiem jej dolna polowe.
Tymczasem jednak wrocil z dolin Kazik. Jednomyslnie zmowilismy sie, co mamy zaatakowac: wschodnia sciane Ganku. Jest to jedna z najwiekszych krzesanic tatrzanskich, gdyz posiada 800 m wysokosci. Najnizsza jej partia byla straszliwie trudna: 100 m wysokosci zajelo nam 5 1/2 godzin wysilku. Szczyt osiagnelismy po 11 godzinach wspinaczki, t.zn. juz o zmierzchu. Noc szla mrozna, a nie mielismy z soba nic do okrycia, ani do jedzenia. Trzeba bylo trzy godziny tluc sie po ciemku wsrod okropnych wertepow doliny Zlomisk, ktorej zaden z nas dotad nie znal, nim osiagnelismy schronisko nad Popradzkim Stawem. Lozka wszystkie byly zajete, wiec mimo ostatecznego wyczerpania wypadlo spedzic noc w lezaku na werandzie – i to na glodno, bo nie mielismy pieniedzy na jedzenie.
Nazajutrz rankiem ostrym marszem w 5 godzin przeszlismy przez przelecz Wage do doliny Czeskiej i do szalasow na Polanie pod Wysoka. Rzucilem sie na barlog z galazek smrekowych i spalem osiemnascie godzin.
Zbudzilem sie niewypoczety. Organizm moj choc bardzo wytrzymaly, domagal sie calodziennego wytchnienia, ktorego nie pozalowalem, nigdzie tego dnia nie idac. Ale ze nazbieralo mi sie duzo brudnej bielizny, postanowilem ja sobie wyprac. (Turysta musi umiec wszystko i nie bac sie zadnej roboty). Calodzienny pobyt nad woda w upale przyprawil mnie o meczaca goraczke i upadek sil. Malo brakowalo, a bylbym sie rozchorowal.
Ale nazajutrz nie wytrzymalem. Przypuscilismy z Kazikiem drugi szturm do pionowej Krzesanicy Mlynarza – i tym razem udalo sie calkowicie. Olbrzymie gladkie urwisko stracilo swoj mit niedostepnosci. Wrazenia z tej niedostepnej drogi naleza do najwspanialszych, jakie przezylem kiedykolwiek.
Lecz oto nadszedl dzien 19 lipca – zarazem urodzin Kazika i moich imienin. Z dawna juz pozapraszalem na nie do Roztoki elite mlodego taternictwa. Stawili sie wszyscy w komplecie, przybylo nawet sporo wiecej, niz przewidywalem. Nie moge sobie odmowic przyjemnosci i wymienie ich tutaj wszystkich, bo jesli zna sie powszechnie nazwiska wszelkich innych wybitnych sportowcow, to nalezy sie to w pierwszej linii i czolowym taternikom.
Wrocili wiec przede wszystkim z Zakopanego Jasiek Dorawski i Janek Szczepanski z bratem Fredkiem, a przywiezli z soba Helene Dembinska. Z Polany pod Wysoka przybyl ze mna Kazik i Antek Kenar, na ktorego juz w Roztoce czekal jego druh: Stefek Bernadzikiewicz. Trojka: Stanislawski, Gnojek i Pawlowski pomnozyla sie o Zosie Galicowne i Koka Narkiewicza. Tadek Ciesielski z Janka Kwiecinska, Antek Stolfa z Krysia Sinkowna i „Trampem” Ostrowskim – nadto „Kawalarz” Bodzio Malachowski, Witek Paryski i Staszek Wrobel. Niestety, braklo tak wybitnych taternikow, jak bracia Marian i Adam Sokolowscy, Karol Wallisch, Bronek Czech, Bolek Chwascinski, Justyn Wojsznis, Dziunia Grotowska i t.d., ktorych moje zaprosiny nie doszly, lub ktorzy nie mogli przybyc.
Choc to niezgodne z kalendarzem, imieniny trwaly cale dwa dni. Pierwszego byla wspolna kolacja czy raczej „wieczornica”, ktora wobec ogromnego rozbawienia przeciagnela sie do poznej nocy – nazajutrz zas calodzienne „harce”, czy „igrzyska” na swiezym powietrzu, podczas ktorych pomyslowosc zbiorowa szla o lepsze z doskonalym humorem. Czego wowczas nie wyrabiano!
Po poludniu szescioro z nas wybralo sie do Morskiego Oka, aby serdecznie powitac swiezo tam przybylego inz. J. Chmielowskiego, autora znakomitych przewodnikow po Tatrach, i zaprosic go na majaca sie odbyc nazajutrz gromadna wycieczke calej naszej Sekcji Taternickiej.
Wrociwszy do Roztoki, zastalismy ja pelna po brzegi. Przybylo mnostwo mlodziezy, stawiajacej pierwsze kroki taternickie, a pragnacej wziac udzial we wspomnianej wycieczce. Istotnie nastepnego dnia wyruszylismy cala karawana, liczaca ponad 20 osob na jedna z niezdobytych dotad turni w masywie Mlynarza. Osiagniecie jej wierzcholka powiodlo sie wszystkim szczesliwie – w ten sposob kilkanascie osob zdobylo swe ostrogi rycerskie: swa pierwsza „nowa droge”.
Jeszcze jeden dzien byl pogodny, wiec wybralem sie ze Staszkiem do dol. Kaczej, aby „machnac” dalszy problem: polnocno-wschodnia sciane Kaczego Szczytu. Zrobiwszy ja (pierwsi w ogole) wrocilismy naokolo przez doline Batyzowiecka, Przelecz pod Dragiem, doline Zlomisk i Zelazne Wrota.
Deszcz, trwajacy cale dwa dni, wypedzil z Roztoki wiekszosc zebranych. Zostalo nas zaledwie szesciu, z czego czterech, tzn. Kazik, Janek, Witek i ja, porwalo sie na nowe „szalenstwo”: oslawiona polnocna sciane Swistowki, majaca niemal 300 m pionowego urwiska. Wyszukalismy na niej mozliwosc przejscia i w istocie przeszlismy ja samym srodkiem Krzesanicy.
Kazik i Janek mieli jednak dosc dalszej niepogody i znowu wrocili do Zakopanego. My jednak z Witkiem i Pstrusiem na przekor ulewie ruszylismy do doliny Jaworowej, aby w dolinie Koperszadow zanocowac w lesnej szopie na sianie, nagromadzonym tam przez lesnikow na zime dla bydla i zwierzyny. Deszcz lal jak z cebra, ale i tak nazajutrz dalo sie przejsc przez Przelecz pod Kopa do doliny Kiezmarskiej, gdzie – jak nas informowano – miala byc znakomita Koleba. Nie mogac jej znalezc, jedna noc spedzilismy pod namiotem, druga juz w odnalezionej Kolebie. W ciagu dnia zas poprzez doline Dzika dostalismy sie do doliny Jastrzebiej, aby zaatakowac piekna poludniowo-wschodnia sciane Kolowego Szczytu. Odparla jednak nasz zawziety kilkugodzinny atak wzdluz linii srodkowej i musielismy sie zadowolic pierwszym przejsciem jej prawej polaci, nawiasem mowiac: w rzesistej ulewie.
To nas troche zniechecilo. Zamiast wiec wziac sie do poteznej polnocnej sciany Malego Kiezmarskiego Szczytu, wolelismy nazajutrz przed poludniem puszczac „kaczki” na Zielonym Stawie, po poludniu zas przejsc przez Przelecz Rakuska do ulubionej doliny Kamiennego Stawu. Ze jednak przyszly geste i ciezkie mgly i nie mozna bylo nic przedsiebrac, zostawilem obu towarzyszow w Piekarni, a sam z powrotem ostrym marszem przez Przelecz Rakuska i Pod Kopa wrocilem do Roztoki.
Tu juz czekal na mnie Kazik z Krysia. Przenocowawszy, ruszylismy w gore, aby przez Polane pod Wysoka i Rohatke osiagnac schronisko „Trupiarnie” na gornym pietrze doliny Starolesnej, gdzie juz od dwu dni przebywal Wiesiek z towarzyszem.
Nazajutrz (1 sierpnia) podzielilismy sie na trzy partie. Kazik z Krysia udali sie na Strzeleckie Pola, aby powtorzyc poludniowa sciane Ostrego Szczytu, tamci dwaj poszli do doliny Jaworowej (skad wieczorem mieli wrocic), ja zas wybralem sie na calodzienna wloczege do doliny Rowienek. Stanawszy nad wieczorem ponownie w schronisku, otrzymalem wstrzasajaca wiadomosc: Kazik nie zyje. Runal przeszlo 50 m, w dol na piargi i zabil sie na miejscu.
Nie probuje nawet opisywac, co przezywalem tego dnia i dwu nastepnych, gdy najpierw trzeba bylo po nocy znosic jego zwloki na noszach hen w dol w doline, potem zwiezc kolejka zebata do Smokowca, wreszcie przetransportowac wozem do gminy w Starej Lesnej i bronic przed pogrzebaniem, poki nie przyjedzie rodzina. Wszyscy go wtedy odstapili z wyjatkiem gromady ciekawych. Milosierdzie i czynna pomoc okazali tylko dwaj czescy zandarmi, ktorym tez tego nigdy nie zapomne.
Gdy przybyli najblizsi krewni Kazika, przewiezlismy cialo do Zakopanego, skad je przetransportowano na cmentarz w Warszawie. Zostalem sam w Zakopanem, zupelnie rozbity na duchu. Wszystko to stalo sie tak niespodziewanie, tak niewiarygodny byl ten wypadek znakomitego taternika na stosunkowo nietrudnej dlan scianie, ze nie umialem sie do tego faktu nalezycie ustosunkowac. Pamiec nasuwala mi wciaz przed oczy te wszystkie wspaniale nowe drogi, jakie z nim przeszedlem, te wszystkie Krolewskie Krzesanice, jakich nikt przed nami nawet nie smial zaatakowac, a jakie mysmy we dwojke zdobyli – i poznalem, ze smierc jego jest dla mnie straszliwa kleska ideowa. Bo czyliz po to te wszystkie triumfy sportowe, by po nich tak tragicznie skonczyc swe mlode zycie?
Pelen bolesci i rozpaczy postanowilem sobie twardo, ze noga moja wiecej w gorach nie postoi.
SLONECZNA SCIANA
Chcac nie chcac, trzeba bylo jednak udac sie do Roztoki po rzeczy, jakie przed wyprawa z Kazikiem tam pozostawilismy, badz to jako zapasy zywnosci i sprzetu na nastepna wyprawe, badz tez jako nadmiar ciezaru, ktoregosmy nie chcieli brac niepotrzebnie do doliny Starolesnej. Teraz nalezalo to wszystko odwiezc do domu.
Dojechalem popoludniowym „czeskim” autobusem do Lysej Polany, stad w godzine, juz o zmroku, doszedlem lasami do Roztoki. Nazajutrz rankiem przystapilem do smutnego sortowania naszych rzeczy. Byl tego ogromny pelny plecak. Uginajac sie pod nim, wspialem sie na szose, ale ze o tej porze zadne auto nie szlo do Zakopanego, musialem piechota dojsc do Lysej Polany, gdzie na szczescie chwycilem wolna bryczke. Wrocilem nia do Zakopanego z zamiarem odjazdu do Krakowa.
Ale nim spakowalem sie do drogi, poczalem chwiac sie w tym zamiarze. Taki mnie nagle ogarnal zal za Gorami, taka za nimi tesknota, ze poczulem, iz nie wytrwam w swym postanowieniu bojkotu. Nic dziwnego: kto przez tyle lat przywykl powierzac gorom kazda swa mysl, kazde drgnienie serca, ten i teraz musial wybolec sie i wycierpiec miedzy nimi – mimo, ze to wlasnie one byly tego bolu i cierpienia sprawczyniami. Po krotkiej rozterce – zdecydowalem sie.
Przewazylo zas szale to, ze dwa dni przedtem Jasiek i Janek wyruszyli z Fredkiem do doliny Jaworowej, proszac mnie kartka, bym ich dogonil. Temu sie oprzec nie bylo sposobu. Wsiadlem wiec znowu w autobus i zanocowalem na Lysej Polanie, aby nazajutrz rano przejsc na czeska strone. Niestety, zapomnialem odnowic graniczna przepustke, bylem wiec zmuszony przejsc w brod przez rwaca Bialke. W Jaworzynie oczekiwala juz na mnie towarzyszka, Maryska D. [Maria Dubielewiczowna – J.N.], od szeregu lat uczestniczka naszych wypraw gorskich, podobnie jak ja wstrzasnieta smiercia Kazika, lecz rowniez, jak ja, nie mogaca rozlaczyc sie z Gorami. Doszlismy razem do lesniczowki na Polanie pod Muraniem i tu zaczekalismy do wieczora na przybycie wspomnianej trojki.
Pogoda zaczela sie silnie psuc. Nazajutrz zaledwie zdazylismy dotrzec do owej lesnej szopy z sianem i zainstalowac sie w jej wnetrzu, gdy rozpetala sie straszliwa ulewa, odbierajaca wszelka nadzieje na moznosc przedsiebrania czegokolwiek.
Byla ona jednak powodem radosnego spotkania. Wieczorem bowiem zawitalo do nas dwu nowych gosci zlanych do ostatniej nitki: Antek i Stefek. Za nimi zas przybylo jeszcze dwu innych turystow i tak w dziewiecioro spedzilismy pod szopa trzy dlugie, arcydlugie dni. Bylibysmy co prawda siedzieli i dluzej, chcac na upartego doczekac sie pogody, ale nas wywachal zawziety wrog „naszego” lesnika, Slowaka, grubianski pasjonat Niemiec, ktory nasz pobyt zadenucjowal przed czeska straza graniczna. Usilowano nas wylegitymowac, wykrecilismy sie sprytnie – po czym, aby nie kusic licha, tamci czterej czym predzej pognali przez Koperszady do Zielonego Stawu Kiezmarskiego (gdzie w kolebie przepedzili calotygodniowa ulewe), nasza zas piatka zawrocila do Polski. Co do mnie, to tym razem nie moglem przejsc Bialki w brod, gdyz wskutek ulewy wezbrala przeszlo o metr. Musialem pojsc cale 4 km, w gore strumienia – do kladki naprzeciw Roztoki.
Na szosie chwycilismy puste auta, wracajace z Morskiego Oka, ktore trzech naszych towarzyszow odwiozly do Zakopanego, mnie zas i Maryske na nasza ulubiona Cyrle [Cyrhle] (sliczne osiedle na polanie powyzej Jaszczurowki). Tu trzeba bylo przetrwac te okropna slote, od ktorej chcialo sie po prostu oszalec. Ledwie wiec jedenastego dnia ulewa troche przycichla, a gdy zachod slonca zdawal sie zapowiadac upragniona pogode, postanowilismy z Maryska natychmiast ruszyc w gory.
Wybralismy najblizsza doline: Panszczyce. Lasami dotarlismy do Czerwonego Stawku, stamtad pod Wielka Buczynowa Turnie, ktorej wschodnia sciana, dotad niezdobyta, byla naszym problemem. Rozwiazalismy go bez specjalnych trudnosci, przygoda spotkala nas dopiero w drodze powrotnej. Oto po szczesliwym, choc o zmroku, przebyciu straszliwych wykrotow powyzej Hali Panszczyckiej weszlismy, juz po nocy, w ciemny bor ponizej niej, tym ciemniejszy, ze cale niebo zalegaly ciezkie chmury. Oczywiscie zgubilismy droge i wypadlo nam nocowac w szesciogodzinnej rzesistej ulewie pod smrekiem. Nie nalezalo to do rozkoszy.
O swicie zmordowani dowleklismy sie do domu, aby odespac fatalna noc. Tymczasem w Zakopanem, gdzie sie mialem terminowo spotkac z tamta trojka, powstala panika. Juz mialo po nas ruszyc Pogotowie Ratunkowe, ale na szczescie w ostatniej chwili udalo sie wyjasnic cale zajscie.
[xxx]Pogoda znowu poczela sie poprawiac. Chcac wiec wykorzystac ostatnie resztki wakacji, umowilem sie na pieciodniowa wycieczke z Jaskiem Dorawskim. Rankiem auto dowiozlo nas do Lysej Polany, skad piechotka przez Jaworzyne i Polane pod Muraniem doszlismy na olbrzymia hale w dolinie Koperszadow Polskich. Zamiarem naszym bylo przejscie do doliny Kiezmarskiej, lecz Jasiek ciezko zachorowal na zoladek, wobec tego musielismy sie rozejrzec za jakas blizsza ostoja. Udalismy sie mianowicie do doliny Kolowej, ktorej zreszta zaden z nas dotad nie znal. Jest ona bardzo ustronna i bezludna, choc piekna. Rozlozylismy sie nad brzegiem Kolowego Stawku, a ze bylo jeszcze mnostwo czasu, zbudowalismy sobie i urzadzilismy doskonala dwuosobowa kolebe pod ogromnym glazem. Swoja droga noc przyszla tak ciepla, ze z tego „dachu nad glowa” nie skorzystalismy, kladac sie po prostu w swych wygodnych workach do spania na golej ziemi i pod golym niebem.
O trzeciej rano wstawszy, zdazylismy do poludnia zrobic pierwsze przejscia poteznego zlebu, wcisnietego miedzy Kolowy Szczyt a Kolowe Turnie. Dalo nam to porzadna „szkole”, gdyz musielismy bic stopnie w twardym i stromym jezyku snieznym dlugosci kilkuset m, wyzej zas skala okazala sie nieslychanie krucha i stroma – ale tez przezylismy tam pierwszorzedne wrazenia. Wrociwszy do Koperszadow, jeszcze tego dnia przeszlismy przez Przelecz pod Kopa do schroniska nad Zielonym Stawem Kiezmarskim.
Nazajutrz przezylem jeden z najpiekniejszych dni swego zycia wysokogorskiego. Oto przebywszy o swicie Przelecz Rakuska, doszlismy z Jaskiem do doliny Kamiennego Stawu, aby zaatakowac wspaniala poludniowa sciane Kiezmarskiego Szczytu, ktora przed kilku tygodniami odparla atak Kazika i moj. Tym razem powiodlo sie lepiej. Nie dochodzac do miejsca gdzie sie zalamala pierwsza proba, skrecilismy w lewo na krawedz srodkowego „filara” sciany i odtad az do samego wierzcholka szlo sie nam, jak po drabinie. Widok stamtad po prostu nieopisany: obok gladkie, pionowo skrzesane, 500-metrowe plyty lewego filara, naprzeciw zas zuchwale piekna, strzelista, 700-metrowa wschodnia sciana Lomnicy. Wszystko zalane potokami zlocistego slonca, jakby w nagrode za to potworne 6-godzinne oberwanie sie chmury, jakie rok temu w niesamowitym Kotle Cmentarzyska wysmagalo mnie, zamknietego miedzy tymi wlasnie obu kolosami.
Kazda sciana, kazda gran, jaka kiedykolwiek rozwiazalem, ma u mnie jakas krotka a znamienna nazwe. Poludniowa sciana Kiezmarskiego Szczytu, ta pionowa krzesanica, swa nadzwyczajna gladkoscia tyle lat odstraszajaca nawet najglosniejszych taternikow – jest (nie wylaczajac Szklanej Gory) najmilszym memu sercu zwyciestwem wysokogorskim i nosi w mych myslach nazwe: Slonecznej Sciany.
Na szczycie spotkalismy sie z dwoma polskimi taternikami (przedwojennej generacji) i w czworke wrocilismy przez Przelecz Rakuska do schroniska. Tu nocleg, a nazajutrz we dwojke do doliny Jastrzebiej. Poniewaz jednak tymczasem zerwala sie straszliwa wichura, wiec znow zbudowalismy sobie kolebe – niestety otworem zwrocona wlasnie w strone wiatru, co nam zepsulo cala noc. Trzeba bylo rankiem zawalic to wejscie, aby z ogromnym mozolem wygrzebac tunel po stronie przeciwnej. Robota zajela nam cztery godziny, ale przynajmniej nas rozgrzala, bo zimno bylo dojmujace. Ono tez bylo przyczyna, ze zrezygnowalismy z ataku do poludniowo-wschodniej sciany Kolowego, „nadgryzionej” miesiac temu przez Pstrusia, mnie i Witka. W samo zatem poludnie przeszedlszy przez Czarna Przelecz, a potem opusciwszy sie na dno przewspanialej doliny Czarnej Jaworowej, osiagnelismy po poludniu Jaworzyne, by stad powrocic szosa do Lysej Polany i autem do Zakopanego.
Wakacje byly skonczone. Niezapomniany trzymiesieczny pobyt w Tatrach musial niestety ustapic szaremu zyciu codziennemu w miescie. Wyjezdzalem z Gor pelen sprzecznych uczuc i mysli. Kolatal sie w duszy silny – i do dzis dnia jeszcze – zal do nich, iz mi zabraly mlodego druha, towarzysza najpotezniejszych przedsiewziec i wysilkow nad ich urzeczywistnieniem. Ale zarazem piers moja pelna byla dumy wobec samego siebie z powodu wyczynu, jakiego dokonalem. Oto obszedlszy wszystkie glosne i poboczne doliny Tatr Wysokich – gdyz w kazdej z nich, z wyjatkiem dolin Krywanskich, bylem przynajmniej raz – niemal w kazdej z nich dokonalem przejscia jakiejs krzesanicy, dotad niezdobytej i w ogole za niemozliwa do zdobycia uwazanej. W dorobku swych nowych drog mialem takie sciany, jak Lomnicy, Garlucha, Mlynarza, Ganku i Kiezmarskiego. Ale glownie cieszylo mnie co innego: ze w ciagu 90 dni, spedzonych w Gorach, jedynie 20 razy nocowalem pod dachem. Ten wlasnie sprawdzian wytrzymalosci wlasnej poddal mi nowa mysl: – aby sie wziac za bary... z Alpami.
GBH0000    21 (2006)
Aneks
SEZON TATERNICKI W SWIETLE PRAWDY
Kazdy dobry znawca taternickich stosunkow, przeczytawszy artykul Wieslawa Stanislawskiego p.t. „Po taternickim sezonie” („Stadjon” IX. Nr. 30), musi doznac uczucia glebokiego oburzenia. W artykule tym bowiem pelno przemilczen i przekrecen. W imie sprawiedliwosci i dobrej slawy taternictwa nalezy je sprostowac. A zatem:
1) Twierdzenie, ze tzw. „pionowe trawniki” sa to „po prostu strome, trawa zarosle sciany i zbocza”, jest nieprawdziwe. W. St. dobrze wie, iz te (zartobliwa!) nazwe dano tak wspanialym, 300–500 metrowym krzesanicom skalnym, jak b. trudnej np. scianie Swistowki oraz nadzwyczaj trudnym wsch. scianom Rogatej i Nawiesistej Turni.
2) Zdobywcom „pionowych trawnikow” dal p. W. St. przezwisko „dekadentow” i „upartych fanatykow”, a „niedorzeczne” ich wyczyny ma „w pogardzie”. Przemilcza jednak, ze wszystkich powyzszych wyczynow dokonal przeciez wlasnie s.p. Kazimierz Kupczyk, ktorego w tym samym artykule (!) nazywa autor (slusznie!) „wielkim zdobywca” i ktorego tak gwaltownie broni przed watpliwymi (wedlug p. W. St.) przyjaciolmi. Kto wiec jest „taternikiem sofista”?
3) Tenze sam p. W. St., oceniajac wyniki poprzedniego sezonu letniego („Kurjer Warszawski” z dn. 28. X. 1930) zaliczyl tez sama wsch. sciane Nawiesistej Turni („Mlynarz od wsch.”) do „wielkich nowoodkrytych drog”, a tez sama wsch. sciane Rogatej Turni nazwal „piekna droga”. Bez komentarzy!
4) Zaden ze zdobywcow powyzszych krzesanic nigdy nie „dowodzil, ze trawa uodparnia moralnie” (!). Podobny bezsens jest wylaczna wlasnoscia p. W. Stanislawskiego.
5) „Dowcipna odpowiedz pewnego taternika z zagranicy” jest mocno niewlasciwa i niczego nie dowodzi, gdyz z wszelka pewnoscia zostal on tendencyjnie poinformowany przez takiego, ktoremu na tym zalezalo.
6) Ciemniasta Przelecz (a nie „Przelaczka”!) sluzyc ma jako symbol najlichszego problemu. Tymczasem zdobycie jej z dol. Zimnej Wody (n.b. przez znakomitego taternika, dra Komarnickiego, uznane za „nicht erreichbar„!) trwa 3–4 godzin, jest wciaz b. trudne i zostalo dokonane samotnie. P. W. St., ktory dotychczas nie zrobil jeszcze ani jednej samotnej drogi skalnej (nawet powtorzenia!) nie powinien zabierac w tej sprawie glosu.
7) Zupelnie nieprawdziwy jest zarzut, ze nasza wyprawa alpejska wydawala jakiekolwiek „szumne zapowiedzi”, „przedwczesne obietnice sukcesow”, albo ze sie „reklamowala”.
8) Humorystyczne jest twierdzenie, ze na wyprawie alpejskiej „przeliczono sie z silami i pogoda”. Co do sil, to powtorzenie pd. sciany Meije (ptr. „Stadjon” z 15.X.1931) wymaga bez porownania wiecej sil i wytrzymalosci, niz pierwsze przejscie nawet najciezszej sciany tatrzanskiej. Oprocz samych poteznych rozmiarow terenu nalezy tu bowiem w porownaniu z Tatrami uwzglednic jeszcze inne czynniki – o 50 proc. wieksze wzniesienie nad poziom morza, wielokrotne zwiekszenie obciazenia turysty (stosunek 1:10!), koniecznosc ustawicznego, meczacego rabania lodu i dlugotrwalosc samej tury.
Co sie zas tyczy pogody, to na 900-metrowej scianie Meije przetrzymalismy trzy dlugie zawieruchy sniezno-gradowe i dwa noclegi na kilkustopniowym mrozie (na wys. 3700 i 3870 m!). Natomiast p. W. St. pod wplywem jednej zadymki cofnal sie z 300-metrowej sciany Ganku.
9) P. W. St. smieszy, ze pierwsze wejscie na „Przelecz Polakow” w masywie Pelvoux zabralo 2 i pol godziny. Przemilcza, ze wejscie na najbardziej „rewelacyjna” jego zdobycz (pn. scianka Zabiego Konia) wynosi tylko 2 godz. 5 minut.
10) P. W. St., ktory w ogole jeszcze nigdy nawet nie widzial lodowca wyrokuje, ze zdobycie od pn. Rateau, opancerzonego stromym lodem, „niedaleko odbiegalo od tatrzanskich” blahostek. Przeciwnie: wsrod czolowych alpinistow w Grenoble (pp. Jamet, prez. Lory), powyzszy wyczyn K.J. Narkiewicza wywolal najzywsze zainteresowanie i poklask – tym bardziej, ze byl dokonany samotnie. Poza tym caly szturm odbywal sie na wysokosci 3150–3766 m, na ktorej p. W. St. nigdy dotad nie byl, wskutek czego nie moze miec i nie ma wyobrazenia o zwiazanych z tym utrudnieniach klimatycznych i technicznych.
11) Tegoroczny sierpien w Alpach nazywa p. W. St. „niekorzystnym”, co (zwlaszcza w porownaniu z „fatalna” pogoda sierpniowa w Tatrach) jest naiwnym eufemizmem. Sierpien ten mial warunki gorsze, niz najgorsze z zapamietanych tam warunkow zimowych i spedzal z Alp nawet czolowych alpinistow (E. Stofer, bracia Vernetowie). Wystarczy przypomniec, ze w ciagu 23 dni pobytu naszej wyprawy w Alpach, nowy snieg gruby nieraz na kilka decymetrow, spadl dziewiec razy! O ciaglych ulewach i wichurach juz nawet w ogole nie wspominam!
12) Zdobycie pn. sciany Matterhornu bylo bezsprzecznie znakomitym wyczynem, jednak nie moze ono zaimponowac bez wielu zastrzezen. Jedyna istotna „trudnoscia” tego problemu sa spadajace tam kamienie. Dzieki temu jednak, ze bracia Schmidt [Schmid] sciane te (polnocna!) zaatakowali poznym wieczorem i wczesnym rankiem, byly one przymarzniete i niegrozne. Natomiast polska wyprawa na poludniowej (sic!) scianie Meije przetrzymala dlugie 3 i pol godziny w huraganowym obstrzale odmarzajacych od slonca kamieni, lawina po lawinie zwalajacych sie w waski zleb.
13) „Na pierwszy plan tegorocznego dorobku taternickiego wysuwa” p. St. „przejscie pn. sciany Galerii Gankowej”. Przemilcza jednak przy tym nie tylko fakt, ze jest to droga prawa polacia (co skwapliwie, choc najzupelniej falszywie, podkresla przy zach. scianie Lomnicy), w niczym nie lepsza od dotychczasowej drogi lewa polacia, lecz przede wszystkim fakt, ze dokonal jej, wbijajac caly rzad hakow i wylazac po nich, jak po drabinie. N.b. rok temu w ten sam sposob „zdobyl” (?!) wsch. sciane Mnicha.
14) Nieprawda jest, jakoby droga srodkiem zach. sciany Lomnicy (zwana przez niego wprost smiesznie „droga przez prawa czesc urwisk”) byla „okrzyczana i rozreklamowana”. Zostala ona bowiem przez pierwszych zdobywcow oceniona po prostu jako „nadzwyczaj trudna”, co najzupelniej potwierdzili uczestnicy drugiego i trzeciego przejscia.
15) Nie kto inny, ale wlasnie p. W. St. wymyslil specjalny „9-ty stopien” trudnosci wspinackich, aby tym skuteczniej zareklamowac swe „skrajnie” (!) trudne drogi. Mimo, ze mu wykazano potezna przesade w ocenie trudnosci i zmuszono do odwolania w „Taterniku” calego szeregu jego twierdzen, brnie on dalej w swe coraz smieszniejsze „skrajnosci”. Na tym tle absurdalnym wprost paradoksem jest jego biadanie, ze dotkliwe (na wlasnej jego skorze osiagniete!) „doswiadczenie, wielu (innych!) jeszcze nie nauczylo ostroznosci”.
[List Birkenmajera do Bronka Czecha]
List Birkenmajera z 21 pazdziernika 1931 r. do Bronka Czecha w sprawie okolicznosci powtorzenia drogi na Lomnicy.
16) P. W. St. przemilcza, ze „znaczne wyprostowanie” drogi na zach. scianie Lomnicy przewidzieli i dobrowolnie wskazali swym nastepcom wlasnie pierwsi zdobywcy, umozliwiajac im w ten sposob zaoszczedzenie 2 godzin. Dalszy zysk na czasie mogl zdobyc tylko taki wspinacz, jak Bronek Czech – i to pod groza ulewy, wiec bez odpoczynkow w scianie. Lepiej zatem zobaczymy, ile na te droge beda zuzywac nastepne – przecietne! – przejscia!
17) Nieprawda jest dalej, ze powyzsza droga „nie przewyzsza znanych trudnosci Zamarlej Turni”. Wyzszosc Lomnicy stwierdzaja z calym naciskiem uczestnicy 2-go i 3-go przejscia. Bronislaw Czech w liscie do mnie wsrod najwyzszych pochwal, oddanych drodze, pisze doslownie tak: „A ze niektorzy mowili: »No, to ta Lomnica nie jest taka straszna!?«, ci najlepiej niech sami ida i zobacza”. I dodaje: „Tam mi dalo szkole, bylem mokry caly”.
18) Twierdzenie, ze droga p. W. St. lewa polacia zach. sciany Lomnicy „wychodzi na gran o kilkadziesiat metrow od wierzcholka” (n.b. w „Taterniku” 1929 Nr. 4 bylo tylko „kilkanascie metrow”!!!...) jest nieprawdziwe, gdyz odleglosc ta wynosi 150 m (sto piecdziesiat metrow), co wlasnorecznie zmierzylem (nie ja jeden!).
19) Twierdzenie, ze „linia spadku glownego wierzcholka Lomnicy wskazuje najlepsze i klasyczne rozwiazanie sciany” nie wytrzymuje krytyki. Sciana jest niesymetryczna, wiec ta linia przecinalaby tylko mala czesc sciany. Natomiast droga „po przekatni” wchodzi w skale w najnizszym punkcie sciany, dzieki czemu bije swa konkurentke o cale 100 m wysokosci.
20) Zreszta cala ta sprawa jest juz o tyle nieaktualna, ze ci, ktorzy swego czasu najwiecej sie przyczynili do zdobycia zach. sciany Lomnicy srodkiem urwiska, dzis maja w swoim dorobku pd. sciane Meije, ktora jako caloksztalt wyczynu przewyzsza Lomnice o cale niebo. Moga wiec juz na Tatry patrzec z perspektywy czasu i ewolucji. Nie znaczy to jednak, by tym samym dali p. W. Stanislawskiemu prawo do niezgodnego z rzeczywistoscia oswietlania swoich i jego zdobyczy i rozwiazan problemow taternickich.
Wincenty Birkenmajer
„Stadjon” 1 listopada 1931 nr 32 s.12–13. Teksty omowien Stanislawskiego i jego odpowiedz Birkenmajerowi: Biblioteczka Historyczna „Glosu Seniora” z. 20.
PRZYPISY
 1.  Pasmo Karpackie, oddzielajace Chabowke od Nowego Targu.
GBH0000  WINCENTY BIRKENMAJER 21 (2006)
[Wincenty Birkenmajer]
One of the most famous pioneer climbers of the Tatras of the early thirties with numerous first ascents to his credit. He was born at Czernichowce in 1899 and was schoolmaster by profession (Polish literature). His first visits to the Tatras were in 1921 and 1923. In the years that followed, he had good walking and climbing seasons. He came into prominence in 1929 and 1930 when he climbed nearly 50 new routes – besides repeating several of the hard climbs of the time. His most notable new routes, still regarded with respect, include such mountains as Rohata veza (east face), Gerlachovsky stit (east face), Ganek (east buttress), Mlynar (SE face of Bielovodska veza), Kezmarsky stit (south face). Among the most impressive was the west face of Lomnicky stit, which he regarded as the high point of his Tatra career. In 1931 and 1932 Birkenmajer applied his Tatra experience to the Alps (third ascent of the south face of La Meije and first ascent of the SW ridge of Aiguille du Moine). He was truly devastated when on August 1, 1930 his climbing partner Kazimierz Kupczyk died in an accident on Ostry stit south face.
Wincenty Birkenmajer was a serious and dedicated mountaineer and a delightful companion, both on and off the mountains, with an outlook and opinions which often revealed a refreshing unorthodoxy. He contributed to journals and periodicals valuable articles describing his adventures. One of them is reprinted in this booklet. It appeared in the youth weekly “Iskry” (1931 No 45–47) and relates the author's 1930 season, covering 90 days of free life in the tent and in stone caves, with only 20 nights spent in huts. On April 17, 1933 Wincenty Birkenmajer died because of exhaustion while making a serious first winter ascent on Ganek in the Tatras. His partner escaped. There were few people who have loved Tatra Mountains more than he did. It was very sad that his climbing came to an end at such an early age and in such tragic circumstances.
(Jozef Nyka)