JOZEF NYKA
70 LAT TEMU
Z PAZUREM POD TYLKA
 
[Pieniny 1 : 20 000 WIG 1937]
Fragment mapy „Pieniny” 1 : 20 000 WIG 1937.
  

Copyright (c) 2014 by Jozef Nyka


Bylo to 70 lat temu. Wokol byly gory a my – partyzanci batalionu „Lamparta” 1 PSP – bylismy mlodzi, silni i pelni patriotycznego zapalu. Jako formacja wojskowa bylismy niezbyt mocni liczebnie, przy tym slabo uzbrojeni i kiepsko wyszkoleni: z uwagi na koniecznosc zachowania ciszy, nie mielismy za soba praktycznej nauki strzelania – wiekszosc ludzi pierwszy w zyciu strzal wykonywala nie do tarczy, lecz podczas akcji bojowej. Przewaga naszych skromnych oddzialow nad wrogiem polegala przede wszystkim na zaskoczeniu. Partyzanci atakowali, kiedy wrog sie tego nie spodziewal. Byly to napady w srodku nocy na posterunki niemieckie i slowackie, rozbrajanie patroli policji i strazy granicznej, zasadzki na drogach na samochody. Nasza odskocznia byly lasy. Niemcy mieli o nas przesadne wyobrazenia – donosy z terenu mowily o setkach „desantow”, rozbrajane placowki i patrole dla zachowania „twarzy” podawaly wyolbrzymione dane o sile i uzbrojeniu „band”, ktore dokonywaly napasci. W tej sytuacji skuteczny byl blef. Pamietam akcje na stacji kolejowej Lasek kolo Nowego Targu w lecie 1944 roku. Wzywajac do poddania sie zamkniety w srodku oddzial policji kolejowej, pod obitymi blacha drzwiami stalem na peronie sam jeden. Lomoczac kolba i silac sie na meski ton, grozilem zdetonowaniem „geballte Ladung”, choc w rece mialem tylko blaszany czeski granat. Ta taktyka nie zawodzila na ogol – drzwi otwieraly sie, a Niemcy wychodzili z podniesionymi do gory rekami. Zdarzaly sie tez jednak sytuacje nietypowe, jak opor straznicy slowackiej w Starej Wsi Spiskiej czy punktu Luftwaffe na Gubalowce. Warto dodac, ze oba budynki byly masywnymi murowanicami, a interwencyjne sily niemieckie i tu, i tam pojawily sie w ciagu pol godziny. Calkowitym odwroceniem normy byl przebieg zasadzki pod Tylka, miedzy Pieninami a Pasmem Lubania. Nasz oddzial czatowal przy szosie na niemieckie samochody i byl w pelni zaskoczony, gdy zamiast spodziewanego auta z krzakow za jezdnia wyskoczyli siekacy seriami niemieccy zolnierze.
 

GBH0000    40 (2014)
Z PAZUREM POD TYLKA
W latach powojennych nic tak nie obroslo legendami, jak partyzanckie walki i smiale czyny lesnych zolnierzy. Opowiadane wielekrotnie bojowe przygody pecznialy w miare wymierania swiadkow, oczywiscie takze wraz z wzrostem oczekiwan wychowanych na sensacyjnych filmach sluchaczy. O potyczce pod wsia Tylka w jesieni 1944 r. – bitwie, jak sie pisze – mozna przeczytac, ze zostal tam rozbity niemiecki samochod – nawet dwa samochody, ze zginelo ilus Niemcow, z ktorych dwoch polozyl niemiecki dezerter, Gerhard Schubert. Jeden z partyzantow mial zostac ranny, kiedy odwaznie wskoczyl po bron do szoferki ostrzelanego auta. Az kilkunastu Niemcow mialo odniesc rany, wskutek ktorych trzech jakoby zmarlo. Powtarzaja te informacje w swoich wspomnieniach nawet sami uczestnicy zdarzen. Czy jednak bylo tak rzeczywiscie? Szczerze mowiac, prawda o tym dniu wydaje sie byc o wiele mniej heroiczna.
[Tylka]
Miejsce akcji oznaczono gwiazdka.
Sobota, 4 listopada 1944 roku – granica miejscowosci Tylka i Kroscienko w dolinie rzeczki Krosnicy miedzy Pieninami a Pasmem Lubania. Dolne partie rozrzuconych osiedli przecina biegnaca dnem doliny szosa z Kroscienka do Czorsztyna, odcinek trasy z Nowego Sacza do Nowego Targu. Ruch na niej byl glownie lokalny. Dzien byl ponury, w nocy spadl w gorach snieg, nizej dokuczala jesienna mzawka. Niski lasek nad szosa na polnocnej skarpie Doliny Krosnicy, wlasciwie swierkowy zagajnik, zaludnil sie rano. Podporucznik „Pazur” z IV batalionu 1 PSP – w cywilu Adam Winnicki(*) – urzadzil zasadzke na rzadko tu przejezdzajace niemieckie samochody. Mial do dyspozycji dziesieciu swoich ludzi i nas parunastu chlopakow z oddzialu „Bialego”. Na pewno nie byl to dla niego szczesliwy dzien – meteopatia? – w kazdym razie w te sobote kunsztem dowodczym nie udalo mu sie blysnac. Grzechow popelnil co najmniej kilka.
[Kazimierz Karge]
Pchor. Kazimierz Karge „Bialy”. Fot. Jozef Nyka
Nasamprzod wybor miejsca zasadzki: szosa biegnaca miedzy dolnymi gazdowkami wsi Tylka i osiedlami na peryferiach Kroscienka. Gdyby jego plan sie powiodl i paru Niemcow faktycznie stracilo zycie, oznaczaloby to – taka byla niemiecka taktyka – pokazowe rozstrzelanie kilkunastu okolicznych mieszkancow i puszczenie z dymem przyleglych osiedli. To bylo z gory wiadome. A przeciez prowokowanie walk na terenach zamieszkanych bylo regulaminowo wzbronione. Jest dla kazdego oczywiste, ze czyhajacy na zdobycz oddzialek powinien trwac przyczajony w ciszy i ukryciu. Tymczasem nasz porywczy porucznik (podporucznik, ale tytulowalismy go o oczko wyzej) biegal ze swoimi przybocznymi po szosie – legitymowal i zatrzymywal przechodniow, zawracal nadjezdzajace furki. Ludzi wpychano na teren zagrody czy zagrod stojacych w poblizu szosy. Stloczenie na podworku gromady osob i ilus koni, w samym centrum zasadzki i na linii spodziewanego ostrzalu, trzeba najlagodniej nazwac lekkomyslnoscia. Planujac operacje, „Pazur” nie wzial pod uwage scenariusza au rebours, czyli tego, jaki wlasnie narzucilo zycie. Tlumaczy go troche fakt, ze byl to wariant faktycznie trudny do przewidzenia, ale powodow do czujnosci nie brakowalo: w Czorsztynie (9 km) stala silna i znana z operatywnosci jednostka Luftwaffe, do Kroscienka bylo niedaleko, bo zaledwie 2 kilometry. Nasze czatowanie przedluzalo sie, czesc passantow zaczeto przepuszczac, a sceny na szosie byly demonstrowaniem naszej tam obecnosci.
Swoj oddzial rozmiescil Pazur w gestwinie swierkowej u podnoza wysokiej skarpy. Moj brat, Jasiek, lezal z „Gerhardem”, „Fryzjerem” i „Tygrysem” na skraju lasku. „Gerhard” w tym dniu otrzymal po raz pierwszy karabin, dotad pelnil role tragarza. Mnie wyznaczyl „Pazur” wraz z kapralem „Sosna” i „Sojka” z czeskim erkaemem jako odkryty punkt ogniowy od strony wylotu bocznej dolinki Czarnej Krosnicy (Kotelnicy) i dalej Kroscienka. Nie oslanialy nas drzewa ani krzaki, od zwroconego w przeciwnym kierunku trzonu plutonu oddzielalo nas okolo 30 m gestego zagajnika. Nasi dowodcy nie rozpoznali drog wycofania, a kiedy sie niespodzianie okazalo, ze Niemcy nas oskrzydlaja i strzaly kilku naszych karabinow sa malo skuteczne, nie dali zadnego wezwania ni sygnalu do odwrotu – oddzial rzucil sie do ucieczki spontanicznie i bez jakiejkolwiek oslony ogniowej.
Mam w moim zachowanym partyzanckim dzienniku opis tej niefortunnej operacji, zapisany w tym samym dniu w kieszonkowym kalendarzyku, a nastepnie, juz w obozie, ale wciaz jeszcze na goraco, w grubym czarnym brulionie. Zapis w kalendarzyku jest lakoniczny: „Snieg w Gorcach. Rano marsz na zasadzke. Zaskoczeni przez Niemcow – walka – wycofanie. Strach o Tygrysa. Samolot. Marsz przez zasniezony Luban. Cudowne widoki, Nowy Sacz, Dunajec w sloncu.” A tu szczegolowa relacja z olowkiem zasmarowanych kartek dziennika. Przytaczam ja z niewielkimi skrotami ale z zachowaniem koslawego stylu i nalotu paluckiej gwary – „wierze” kosciolow i „swierze” przezycia oczywiscie poprawiam:

4 listopad 44. Sobota. Nocowalismy u jakichs dobrych ludzi w Kroscienku. W nocy padal deszcz i bylo strasznie zimno. Stalem na warcie pod jakas weranda. Przed switem wymaszerowalismy za Kroscienko na wysoka gore do jakiejs chalupy. Z tej gory co zobaczylismy? wszystkie okoliczne szczyty byly biale! A wiec juz snieg! Zimno bylo jak diabli. Swoja droga mielismy przed soba cudny widok: u naszych stop lezalo rozsiane Kroscienko, Dunajec wil sie szeroka wstega i blyszczal w promieniach wschodzacego slonca, naokolo zas bielily sie lagodne szczyty. Ale tam nie bylo czasu na poezje – trzeba bylo myslec o czyms realnym. Kupilismy wiec 3 kury, naskrobalismy pieronowy garnek ziemniakow i mielismy sniadac. Juz sie mieso dogotowywalo, kiedy przyszedl rozkaz marszu. Trzeba bylo wszystko zostawic i isc! To jest naprawde pech! Ja mialem w chlebaku suszone jablka cierpkie i niedobre [niesmaczne], ale gryzlem je po drodze. Nioslem amunicje do rkm, co chwila robilem przysiad, kiedy gumy pod trzewikami napotykaly na jakis rozczlapany grzyb. Mimo to jednak podziwialem krajobrazy. Po jakichs 2 godz. marszu doszlismy na miejsce, gdzie nas pan Pazur okantowal jak sw. Michal diabla, zesmy sie spoznili. Zaraz tez zajelismy stanowiska w lasku na gorce nad szosa. Ja bylem ze Sosna jako amunicyjny do rkm, lezelismy moze 10 m od szosy, nieoslonieci, i mielismy strzelac do aut. Uszykowalem magazynki, granaty i moj kb. i czekalismy. Tymczasem nasi chwytali wszystkich cywilow i odprowadzali do chalup. Ja bylem cos niespokojny i mowilem do Sosny: my bedziemy na nich tak dlugo zasadzki robic, az oni na nas nie zrobia. Czekalismy tak moze z godzine, az tu z prawej strony, od Czorsztyna strzaly – (przedtem jeszcze Zak strzelil przez nieuwage) kilka pojedynczych i rkm. Ale co to? Pewnie trzecia kulka juz gwiazdala nad nami! Kis diabli? – mysle, ani auta nie bylo slychac, ani nic, i tu juz strzaly? To cos smierdzi, mowie do Sosny. Tymczasem strzelanina rozpetala sie na dobre, z malymi przerwami bily karabiny maszynowe, m-pi i granaty. Kiedy uslyszalem szybkostrzelny niemiecki erkaem pomyslalem zle z nami. Poslalismy Sojke w gore na zwiad, ale on juz nie wrocil. Kiedy uslyszelismy dlugie serie z m-pi gdzies w tyle nad nami, mowie do Sosny, co jest? czyzby nas Niemcy okrazyli? I sam wychodze na gorke. Patrze, a tu nasi wieja jak zmyci w kierunku wycofania – nic wiecej tylko mowie to Sosnie, bierzemy ciele na bary, i w nogi! Mielismy do przebycia gola gore moze jakies 300 m pod ogniem niemieckich kaemow. Ja bieglem, ile sil mi starczylo, mialem na sobie 12 magazynkow (to moze z 10 kg), ktore ugniataly mnie w obojczyk waskim pasem, karabin odbezpieczony w reku. Raz sie tak przewrocilem ze myslalem ze juz nie wstane, ale piekielny jazgot niem. karabinow dodal mi sil! Kule swistaly nad naszymi glowami, padaly przed – i za nami, ale wszyscy jakos biegli, nikt nie padal. Pod sam szczyt szedlem juz powoli – nie mialem sil do biegu. Strzelanina nie ustawala – zlecielismy jak wiatr w dol do wezbranego potoku. Ja nawet bieglem jego korytem, w wodzie i caly sie zmoczylem i spryskalem. Zwolnilismy dopiero za chalupami, tam pozbieralismy sie – brakowalo jeszcze moze 10-ciu. Mnie szarpal bol w piersiach paskudnie i przy zakaszleniu myslalem, ze mi pluca wyrwie. Wszyscy byli zmeczeni ale spokojni. Bieglismy dalej wawozem w gore. Niemcy jeszcze strzelali. Okazalo sie, ze jeden z naszych, mlody Orlik, ktory przedwczoraj do partyzantki przyszedl, zostal ranny w kolano. Zostawili go lezec, bo ogien byl tak silny, ze zabranie bylo niemozliwe.
Szlismy gorami, ostroznie ogladajac sie, czy nas nie gonia. W pewnej chwili nadlecial samolot Fieseler-Storch. Wszystko padnij! A on przelecial wolno nisko nad nami. Ale sukinsyny sie do nas dobieraja! W pewnym miejscu doszedl nas Bialy z 2-ma. Z naszych brakowalo jeszcze kilku, m.in. Tygrysa. Ja mialem strach o niego.
Powietrze bylo zimne jak lod, weszlismy na snieg, lezal cienka warstwa z poczatku, potem coraz grubszy. Po godzinie odpoczynku por. Pazur odlaczyl sie od nas, a my poszlismy sami na Luban. Snieg ziebil przez trzewiki niemilosiernie, a moje dziurawe, mokre, niewiele byly od niego cieplejsze. Zdawalo mi sie ciagle, ze w plucach mam cos oderwane, oddech mialem szybki i swiszczacy. Szlismy w sniegu po kostki na ubezpieczeniu ze Szponem i Zdziskiem (z Poznania). Przed nami grupa ciemnych sylwetek powoli piela sie pod gore. Na tle bialych swierkow i zadm snieznych przypominalo to scene z jakiegos alpejskiego filmu. Wchodzilismy w kraine basni o krolowej zimie. Mimo glodu, zmeczenia i swiezych przezyc, nie moglem sie nasycic cudownym widokiem. Naokolo swierki z obwislymi od sniegu galeziami, oszociale buki i krzewy tworza fantastyczna platanine krysztalowych galezi i konarow, gdzie niegdzie jeszcze kilka zielonych lisci lub ped maliny. Oprawny w te rosochate drzewa, roztaczal sie rozlegly widok na strone wschodnia, oko bieglo daleko na oswietlona pomaranczowym sloncem rownine, na ktorej ani sladu sniegu. Widac bylo kilka ladnych wiosek, wieze kosciolow i wreszcie podobny do rozsypanych ziarenek maku Nowy Sacz. Na horyzoncie jakies gory rozplywaly sie w blekitnej mgielce. (...) Jasny blekit nieba, niepokalana biel sniegu i pomaranczowa barwa nizin cudownie z soba harmonizowaly. Ciagnalem nogi w sniegu, przelazilem zwalone drzewa, i przeskakiwalem potoki wpatrzony w ten uroczy krajobraz. Szpon szedl przede mna i co chwila lufa karabinu strzasal mi za kolnierz snieg. Bylem glodny jak wilk – od Zdziska dostalismy po malutkim kawalku twardego chleba, smakowal jak marcepan. W sniegu po kolana przeszlismy Luban z milczeniem patrzac na ruiny schroniska – nieme swiadki tragedii. Nagle odslonil sie przed nami drugi cudowny widok – dolina Podhala zasnuta lekka mgielka. W oddali podobny do potoku goracej lawy, plonal w promieniach zachodzacego slonca Dunajec. Czerwony jak krew, wil sie w petlach i lukach, jakby szukajac drogi wsrod gor i pagorkow. Gdzies daleko bylo widac cos jakby miasto – to Nowy Targ. Tam nasi gdzies! Widok zamykaly rozowiace sie Tatry. Piekny naprawde jest ten swiat, ale ludzie niedobrzy na nim. Z poetyckiego uniesienia wyrwal mnie nagle gwaltowny upadek na tylna czesc ciala i kilkunastometrowy zjazd w dol. Pozbieralem sie, otrzepalem ze sniegu, wygrzebalem karabin i poszedlem dalej. Taki nasz los! Gdzies w stronie Gorca lecial samolot i slychac bylo wybuchy. Mialem obawe czy to naszego obozu Niemcy nie bombarduja. Pod nami rozciagala sie Ochotnica z dziesiatkami potokow. O zmroku zeszlismy w dol w Kudowskie – tam kwaterowalismy u jednego gazdy. Na kolacje byl rosol z ziemniakami i kury (po 100.- zl). Najedlismy sie do syta. W izbie bylo cieplo, az za cieplo, czysto i przyjemnie. Gadalismy o wszystkim ale nie o dzisiejszych wypadkach – juz poszly w zapomnienie! Nie bylo miedzy nami Tygrysa – moze ranny – moze zabity? ktoz to wie? O niego mialem najwieksza obawe.

5. 11. 44. Niedziela. W drodze powrotnej wstapilismy do kosciola podziekowac Bogu za ocalenie i prosic o dalsza opieke. W obiad bylismy w obozie, krotko za nami nadszedl Tygrys! Odprowadzil on rannego Fryzjera i Junaka. Biedny Fryzjer! Jest dosc mocno ranny w posladek. Od niego nasze przyslowie: „W dupe ranny pod Krosciankiem”. Gerhard wczoraj jednego Niemca zastrzelil i bardzo dumny z tego.

[Franciszek Chelminiak]
Franciszek Chelminiak „Tygrys”.
Tyle kartki dziennika... Oczywiscie, szosa nie nadjechal i nie zostal ostrzelany zaden samochod, Niemcy dowiedzieli sie o zasadzce, swoje auta zostawili po drodze i podeszli nas niepostrzezenie zaroslami wzdluz szosy. Na szczescie nie byli na tyle przebiegli, by sie rozdzielic i wziac nas w dwa ognie. Czyhalismy na samochody, tymczasem nieprzyjaciel zaatakowal nas pierwszy. „Fryzjer” oberwal w posladek lezac na stoku obok Jaska „Pantery”, ktory razem z „Gerhardem” jako jeden z nielicznych probowal sie odstrzeliwac. Erkaem ludzi „Pazura” wyrzucil dwie lub trzy serie i zamilkl, przycisniety do ziemi wscieklym niemieckim ogniem. Jak na pelne zaskoczenie i tak dramatyczny obrot zdarzen, los obszedl sie z nami laskawie i ofiar nie bylo wiele. Polegl „Orlik”, mlody goralik z Ochotnicy. Obu rannych udalo sie uratowac. „Fryzjera” i „Junaka” odwaznie wyprowadzil z ognia „Tygrys” – Paluczanin Franek Chelminiak. Nie dostal za to odznaczenia, nikt pewnie nawet nie udzielil mu pochwaly. „Orlik” nie mial szczescia. Byl to jego chrzest ogniowy. A przeciez sytuacja byla krytyczna i grozila zguba calemu oddzialowi. W tym, ze – zwazywszy sile niemieckiego ognia – obeszlo sie bez wielu ofiar, wieksza role odegraly czynniki metafizyczne, niz taktyka czy zachowanie sie dowodcy, ktory w obliczu zaskoczenia nawet nie probowal zapanowac nad ucieczka. Pojaca nas pozniej woda gazdzinka w osiedlu Katy patrzyla na nas z niedowierzaniem: „Zyjecie sicka? Prawie sicka? Zje to cud, prowdziwy cud...” – powtarzala trzesacym sie z emocji glosem.
Przyklad mojej trojki byl bardzo wymowny: gdyby nie nasza czujnosc i wyslanie „Sojki”, zostalibysmy przez Niemcow zgarnieci zywcem, nie majac pojecia o rejteradzie oddzialu. „Sojka” tez zreszta sprawil nam zawod, powinien byl wrocic i nas poderwac, chociazby zawolac, sam jednak jak widac wpadl w poploch i drapnal za innymi, „Sosne” i mnie zostawiajac na lasce losu. Sztuka dowodzenia polega na trafnym przewidywaniu. Dowodzacy akcja ppor. „Pazur” nie przewidzial nieoczekiwanego obrotu spraw, tego, ze ni stad, ni zowad sami znajdziemy sie w potrzasku. Droga odwrotu wiodla na odkryte wzgorze, przez swiezo zaorane zagony. Niemcy przedarli sie przez lasek i strzelali do nas z automatow, gdyby zdolali podciagnac chocby jednego spandaua, wybiliby nas na tej pnacej sie w gore orce jak zajace. Poza wszystkim – mimo straty „Orlika” – dopisalo nam szczescie. Bylem wtedy bardzo wierzacy, od dziecka z nabozenstwem do Aniola Stroza. Z biegiem lat naboznosc oslabla, ale kult Aniola Stroza pozostal, ani chybi wzmocniony tamtym przezyciem.
[Janusz Vogel]
Fot. Janusz Vogel
Relacja w moim dzienniku ma tez pewien rys osobliwy. Otoz na maczkiem zapisanych brulionowych stronach wiecej tekstu poswiecam „cudnym” panoramom ze snieznego Lubania, niz badz co badz dramatycznym wydarzeniom feralnego przedpoludnia. Psycholog mialby tu pole do popisu: czy chodzilo o mlodziencza egzaltacje, czy raczej o reakcje obronna – potrzebe ucieczki od koszmarnych przezyc, spiesznego wyrzucenia z glowy zlych emocji sprzed paru godzin – nie byly to przeciez doznania, ktore ktos chcialby zachowywac w pamieci na zawsze. A moze byla to zapowiedz zainteresowan przyszlego autora przewodnikow po Gorcach, Pieninach i Tatrach? I to mozliwe, gdyz takie krajoznawcze watki pojawiaja sie na kartach moich lesnych zapiskow niejeden raz.
Jozef Nyka „Szpis”
PRZYPISY
 (*)  Obszerny zyciorys ppor. Adama Winnickiego „Pazura” (s. 353–370) oraz opis zasadzki pod Tylka (s. 313–314) przynosi wydana w pazdzierniku monografia IV batalionu I PSP „Partyzanci Lamparta”, opracowana przez dra Dawida Golika (IPN – Wydawnictwo Attyka).