Dwójką filarem Bhagirathi
Był to jeden z najśmielszych, a pod względem stylu najpiękniejszych wyczynów himalajskiego roku 2004. Wiele lat temu Georges Bettembourg powiedział, że zachodnia ściana Bhagirathi III to jest El Capitan ze stojącą na nim północną Droites. Tym razem chodziło o wejście stylem alpejskim i bez sztucznych pomocy (rotpunkt) prawym filarem zachodniej ściany Bhagirathi III (6454 m), jednak nie drogą szkocką (V--VI/A2), lecz wprost skalnymi krawędziami filara, z widokami na "dzwon" zachodniej ściany. Dokonali tego wejścia 39-letni Walter Hölzler z Allgäu i 30-letni Jörg Pflugmacher z Garmisch Partenkirchen. Była to trzecia próba Hölzlera na tej formacji -- poprzednie nie powiodły się w latach 2000 i 2001. Filar ten oferuje 1,5 km wspinaczki o trudnościach do 8+/9-, 30 wyciągów nie licząc stromych lodowych i śnieżnych partii szczytowych. Spity używane były tylko na stanowiskach i wiszących biwakach, a także w parunastu punktach wyłącznie do asekuracji, skała bowiem na ogół umożliwiała posługiwanie się kostkami. Po parodniowej obróbce dolnych wyciągów, 10 maja Niemcy rozpoczęli definitywny atak, w ścianie spędzili 9 dni, 5 nocy w oparciu o portaledge. Do sztucznych środków (tylko kostek) sięgnęli na 2 wyciągach. 19 maja skrajnie wyczerpani osiągnęli szczyt w mgle i niepogodzie -- powrót nastąpił tą samą drogą w ciągu półtora dnia. Swoją drogę nazwali "Drabiną do Nieba". Nie brakowało przygód. Do cięższych należała strata buta Hölzlera, niezbędnego do dotarcia do szczytu. Spadł on przeszło 200 m i wspinacze musieli po niego zjechać. Podczas powrotu zjazdami, w ciemnościach i wietrze Pflugmacher zaplątał się w liny i o mało się nie udusił. Ciekawostką jest też, że prowadzenie na całej drodze wziął na siebie Walter Hölzler, który swój pomysł i długoletnie marzenie chciał mieć całkowicie na własność. Pamiętać też trzeba, że ekstremalne trudności pokonywane były na wysokości 5000--6400 m, gdzie płucom już naprawdę brakuje tlenu. Sukces wysokościowo-ekstremalny wysokiej klasy!
Więcej o Kongurze
Potężny i trudny Kongur (7719 m) jest najwyższym szczytem Gór Kaszgarskich, tworzących pomost między Pamirem a Kunlunem. Przez geografów bywa zaliczany to do jednego, to do drugiego pasma, choć bardziej ciąży ku Pamirowi. Niektórzy wyodrębniają Góry Kaszgarskie w osobny rejon górski. Pierwszego wejścia na szczyt dokonała w r. 1981 wyprawa brytyjska -- zespołem w składzie Chris Bonington (kierownik), Joe Tasker, Alan Rouse i Peter Boardman. Nieudanych prób było przeszło 10, w tym polska w r. 1999. Latem 2004 pod ścianą północną zjawiły się 3 różne wyprawy rosyjskie, krótko omówione przez nas w
GS 08/04. Dokonały one 3 wejść na szczyt -- nową drogą, od północy. I tak w dniu 9 sierpnia na wierzchołku stanęli dwaj Łotysze i dwaj alpiniści z Petersburga, Walerij Szamało (kierownik) i Kirył Korabielnikow, 25 sierpnia szóstka alpinistyczno-naukowej wyprawy Andrieja Lebiediewa z Moskwy (W. Kagan, W. Kulbaczenko, W. Liogkich, A. Miedwiediew, A. Pietrow i W. Odochowski) i 26 sierpnia 3 stołbistów Nikołaja Zacharowa z Krasnojarska (W. Archipow, A. Michalicyn i S. Fiłatow). Dwóch wejść dokonano nową drogą (Moskowskij Marszrut), grzędą północno-zachodnią (na prawo od japońskiego filara północnego). Zespół z "Pitera" powtórzył jak się zdaje drogę japońską. Razem z dwójką Szamały wierzchołek osiągnęli osobno działający Łotysze Silin i Valdas, którzy nakręcili filmik video, niestety z powodu mgły -- bez widoków ze szczytu.
W podsumowaniach stwierdzano kategorycznie, że wyprawy dokonały kolejno wejść II, III i IV. Ich uczestnicy wiedzieli o wyprawie japońskiej z lata 1989, ale nie mieli o niej bliższych informacji. Na rosyjskich stronach www czytamy: "W American Alpine Journal ukazała się krótka notka o wejściu. Nikt jednak nie widział żadnej relacji ani fotografii, nie było też innych publikacji, a z uczestnikami wejścia nie ma kontaktu. Światowa społeczność nie wierzy w to wejście." Powoływanie się na opinię światową jest dość ryzykowne, zwłaszcza jeśli się nie ma wglądu w źródła. Tymczasem wyprawa ma notatki w czasopismach zachodnich (niżej podpisany sam je kolportował), zaś główny i bogato ilustrowany raport ukazał się w "Iwa to Yuki" nr 137 (grudzień 1989), skrótowy zaś w "Sangaku Nenkan '90". Ponieważ publikacje japońskie są w Europie raczej rzadkością, podajmy kilka szczegółów o tej, jak się okazuje, nieznanej wyprawie japońskiej. Liczyła ona 16 członków, bazę rozbiła u stóp północnej grzędy (3600 m) 4 czerwca. Założono 2 obozy i 2 biwaki. Trudny skalny odcinek Kasa Iwa (skała "Parasol") ominięto żlebem od lewej. Od obozu II atak nastąpił stylem alpejskim . 11 lipca szczyt 7719 m osiągnęły po kolei 3 trójkowe zespoły -- kierowali nimi H. Mutoh, E. Yasuda i T. Sudoh. Reprodukujemy
schemat drogi wejścia północną grzędą. W r. 1981 japońska próba wejścia na Kongur stylem alpejskim od północy zakończyła się tragicznie: trójka szturmowa przepadła bez wieści.
Wejście na Kaszkar
Innym rosyjskim sukcesem minionego lata było trawersowanie masywu Kaszgaru w Tien-szanie. Kaszkar jest pięknym 6-tysięcznikiem, wznoszącym się w grani na południe od grzbietu Kokszaałtau (Pika Pobiedy) w słabo poznanej połaci Tien-szanu Centralnego. Jego nazwa podawana jest w różnych brzmieniach (Kaszkar, Koszkar, Koczkarbaszi, w chińskim zapisie Kaxkar, Koxkar Feng). W r. 2002 zainteresowali się nim turyści górscy z Moskwy, którzy przeprowadzili tu rekonesans a nawet próbę wejścia. Latem bieżącego roku 6-osobowa ekipa Turklubu "Westra" z Moskwy (3 mistrzowie sportu "po turizmu") dokonała w dniach od 11 do 22 lipca trawersowania masywu graniami północną i wschodnią, przez szczyciki 5550, 5620, 5650 i 6050 m. Marszrutę sklasyfikowano jako 4B--5A. Trawersowanie wymagało kilkudniowego pobytu powyżej 5000 m, a w wielu miejscach sztywnej asekuracji. Pogoda była zmienna, kilka dni wypadło na przeczekiwanie śnieżyc. Pod kopułą szczytową na biwak zeszła lawina, która przysypała 3 osoby, odkopane bez szwanku po 15 minutach. Dwuwierzchołkowy szczyt osiągnięto w słoneczny dzień 21 lipca 2004. Droga zejścia w dolnej części była alpinistom znana z próby w 2002 roku. Kierował wyprawą Anatolij W. Dżulij, zespół tworzyli W. Leonienko, D. Lechtman, I. Michaliow, A. Kirijenko i J. Strubcow (nie podano, czy wszyscy byli na szczycie).
Internetowe sprawozdanie wyprawy -- b. szczegółowe -- mówi o pierwszym wejściu na Kaszkar ("pierwowoschożdienie"), mamy jednak co do tego poważne zastrzeżenie, podobnie jak przy Kongurze wynikające z konfrontacji z materiałami japońskimi. Otóż w r. 1994 -- po 2 wcześniejszych rekonesansach i 1 próbie -- szczyt Kaszkar w Tien-szanie zdobyła wyprawa japońska, którą kierował Masuo Moriya. Wejście nastąpiło grzędą NE i granią NW -- z bazy 3900 m. Założono obozy 4550, 5160 i 5850 m. 12 sierpnia 1994 Hitoshi Yamaoka, Hideya Kawai i Kuniaki Yuri weszli z "trójki" na dziewiczy szczyt. Następnego dnia, wciąż przy wspaniałej pogodzie, wejście powtórzyli Hajime Goda i Yujiro Mino. Problem stanowią rozbieżności topograficzne. Japończycy podają dla szczytu wysokość 6347 m i odległość 15 km od Pika Pobiedy, podczas gdy Rosjanie 6435 m (90 m różnicy) i odległość 20 km. Mogłoby chodzić o dwa różne szczyty w tej samej grani, jednak panoramy z wierzchołka obu wypraw są identyczne, również widok góry (
zdjęcie) nie pozostawia wątpliwości. Tak więc wejście wyprawy rosyjskiej jest drugie, natomiast trawersowanie masywu bez wątpliwości pierwsze. Droga rosyjska pokrywa się z japońską tylko w kopule szczytowej.
"Ojos Claros" W Karakorum
Dolina Hushe i jej odnoga Nangmah słyną z ogromnych ścian skalnych, zaliczanych do największych w Karakorum. Nad górną częścią doliny Nangmah (taż Nagma) dominuje wspaniały K6 (7020 m). Przez wspinaczy zakątki te były odwiedzane -- zrazu nieśmiało -- już 10--15 lat temu i znane są z pięknych dróg. Latem 2004 częściowo nową drogę, nazwaną "Ojos Claros", wyszukała trójka młodych Hiszpanów: Cecilia Buil, Néstor Ayerbe i Oscar Pérez na wschodniej ścianie Changui Tower (5820 m, I wejście 1998). Droga pokonuje 1150 m wysokości i na 400 m biegnie razem z drogą "Ludopatia" z lata 1999 (Fermin Izco, Rubén Aramendia i Mikel Zabaleza, 1200 m, 4 obozy, A3, 7a+). W dniu 23 lipca trójka aragońska rozbiła bazę u stóp ściany (4300 m), ataki rozpoczęto 1 sierpnia, wejście zakończono 28 sierpnia, wspinając się od 2 w nocy przy raczej złej pogodzie (mgły, przelotnie śnieg). Najtrudniejszy technicznie odcinek stanowi 350-metrowe końcowe spiętrzenie filara, kulminującego w przedwierzchołku oddalonym o 200 m od śnieżnego szczytu. Pogoda była zmienna i wymagała parodniowych przeczekiwań. Z obszernych relacji zespołu nie wynika jasno, jak nowa droga przebiega w skale i na ile jest samodzielna. Jej trudności (6b+) oceniono niżej, niż Ludopatii a na zdjęcie naniesiono tylko "Ludopatię", której opis i topo znaleźć można w AAJ 2000 s.347. W maju Cecilia Buil wspinała się w Garhwalu, zimą wraz z oboma towarzyszami trenowała w Norwegii. Jak na mało doświadczonych wspinaczy wysokościowych, sukces na Changui Tower ocenić trzeba bardzo pozytywnie. Felicidades por toda la cordada!
Moim wielkim marzeniem jako chłopaka był udział w Igrzyskach Olimpijskich. W r. 1972 miałem już nawet 2 kółka olimpijskie w dyscyplinie, jaką uprawiałem wtedy, a było to strzelectwo sportowe -- pistolet w konkurencji PD1. Moje marzenia spełniły się po 30 latach, kiedy to po eliminacjach na wystawie "Slovolympfila 2004" w Bratysławie (24 IV -- 2 V 2004) i po zdobyciu medalu pozłacanego uzyskałem nominację na największą światową wystawę filatelistyczną "Olymphilex 2004" w Atenach. Tego typu wystawy są jedynymi konkursowymi pośród innych imprez kulturalnych, towarzyszących Olimpiadom. Do Olimpiady w Londynie w r.1948 istniały konkursy w dziedzinie sztuki (rzeźby, malarstwa, poezji), nagradzane medalami olimpijskimi. Obecnie jedyną taką imprezą jest światowa wystawa znaczków o charakterze sportowym i olimpijskim. Mogę czuć się więc olimpijczykiem.
Polskę reprezentowało w Atenach 13 osób, wystawiając 14 eksponatów w różnych kategoriach (również młodzieżowym -- juniorskim) -- byliśmy jednym spośród 33 uczestniczących państw. Kolekcje dotarły na wystawę, przewiezione przez komisarza krajowego, kol. Romana Babuta z Warszawy (wystawiał dwa eksponaty). Po zmontowaniu, wszystkie eksponaty (około 260) zostały ocenione przez jury. Każdy wystawca ma 100 punktów -- jury oceniając odejmuje od tej sumy punkty ujemne za różne "słabości" zbioru. Eksponat tematyczny, prezentowany na takiej wystawie, jest " pracą magisterską" napisaną na zadany temat. Ja prezentowałem kolekcję zatytułowaną "Ku szczytom gór" , a były jeszcze dwa inne zbiory o tej tematyce -- nadesłali je Peter Suhadolc ze Słowenii i Jurij Kupalian z Armenii..
Z pomocą walorów filatelistycznych o jak największej różnorodności (nie tylko same znaczki) należy opowiedzieć historię podboju gór przez człowieka. Zaczynamy więc od powstania gór na ziemi, dalej idzie prehistoria (człowiek pierwotny i jaskinie), następnie myśliwi w górach, badacze i odkrywcy, pierwsi przewodnicy i turyści i w końcu wspinacze. Trzeba pokazać teren działania, czyli góry w całej ich różnorodności. Trzeba zobrazować ekspansję człowieka: budownictwo (warownie, klasztory, schroniska, obserwatoria itd.) i zagospodarowanie gór (drogi, elektrownie, kolejki, trasy narciarskie, winnice itd), nie zapominając o ekologii (parki narodowe). Należy przedstawić zasady wspinaczki klasycznej, hakowej, lodowej i wysokościowej -- z tym oczywiście wiąże się sprzęt, bezpieczeństwo, szkolenie, ratownictwo, prasa alpinistyczna itp. Nie można zapomnieć o podboju Himalajów, o rywalizacji (zdobywanie korony ziemi, korony Himalajów), o wojnach w górach i poczcie na szlaku górskim (korespondencja z wielkich i małych wypraw). To na przykładzie mojej prezentacji -- podobnie jest, jeśli ktoś pokazuje koszykówkę, zapasy, biegi itd.
Polacy otrzymali 13 medali różnych kolorów. Ja osobiście duży srebrny (w filatelistyce jest szerszy podział medalowy). Mogło być lepiej -- czuję maleńką nutkę zawodu -- jednak bardziej cieszy to wyróżnienie i spełnienie chłopięcego marzenia bycia olimpijczykiem. Radością dla oka jest natomiast dyplom-certyfikat z podpisami A. Samarancha i obecnego Przewodniczącego M. Komitetu Olimpijskiego. Medalowo wypadliśmy jako filateliści lepiej, niż nasza ekipa sportowa.
Zły rok gości z Czech
Listę ofiar Tatr Słowackich w pierwszym półroczu 2004 zdominowali turyści i taternicy czescy, których zginęło aż dziewięcioro. Pięć osób straciło życie w wyniku lawin (podczas wszystkich wypadków obowiązywał III stopień zagrożenia), 3 wskutek upadków, 1 z wychłodzenia. Jeśli chodzi o rodzaj aktywności -- czworo zaliczamy do turystów górskich, 3 uprawiało alpinizm narciarski, 2 taternictwo. Dwa wypadki wydarzyły się w Tatrach Zachodnich: lawinowy w dolinie Parzychwost i turystyczny w masywie Banówki. Życie stracili dwaj skialpiniści, zrzuceni przez deskę śnieżną z drogi na Rysy. Czeski Związek Alpinizmu wystosował do swoich członków apel o ostrożność i rozwagę, przypominając podstawowe prawidła bezpiecznego poruszania się i wzywania pomocy. Kontynuację złej passy Czechów stanowiła tragedia lawinowa pod Chan Tengri, o której piszemy w "Głosie Seniora".
W numerze 16 "Dwutygodnik Tatrzański" zamieszcza zestawienie wypadków z lipca tego roku (2004). Interwencji było kilkanaście, ale tylko 2 zgony, oba spowodowane zawałami. Jak wiemy, akcje z powietrza pokrywane są z polis ubezpieczeniowych ofiar. Gazeta przypomina, że od 1 maja turysta winien mieć z sobą pełny komplet dokumentów ubezpieczeniowych, w przeciwnym razie zostanie sam obciążony należnością za ew. akcję i swoich roszczeń będzie musiał dochodzić w kraju na własną rękę. Okazuje się, że w ATE za akcje ratunkowe najbardziej zadłużeni są Polacy, którzy "wiszą" z kwotą ok. 80 000 dolarów. "Skoro nie płacą, nie ratujcie ich -- mówią doradcy, ale to nie jest rozwiązanie" -- czytamy.
Apel osiemnastu
Koleżanki i Koledzy Wspinacze! Tradycja ideologicznych dyskusji jest w naszym środowisku tak dawna, jak ono samo. Być może jest to jeden z elementów stanowiących o wartości taternictwa. W każdej dyskusji ścierają się poglądy przeciwne, rodzą emocje, ale przecież sam fakt przystąpienia do niej stanowi akt uznania podstawowego prawa, jakim jest posiadanie przez każdego z nas własnych poglądów. Dopóki będziemy dyskutować, dopóty będziemy mogli mówić o sobie, że jesteśmy jedną społecznością.
Sprawa sposobu użycia punktów wierconych w Tatrach rozbudziła w zeszłym roku ogromne, choć narastające już od wielu lat, emocje. Postawiła też szereg pytań o istotę taternictwa, profesjonalizm i etykę, zakres praw autorów dróg do swoich dzieł, wreszcie o ochronę przyrody.
Nie czujemy się upoważnieni do udzielenia na te pytania jednoznacznej odpowiedzi. W żaden sposób nie możemy też uzurpować sobie prawa do narzucenia komukolwiek naszego punktu widzenia. Możemy jednak zwrócić się do tej właśnie społeczności, której częścią się czujemy, z prośbą o wysłuchanie naszego głosu. Apelu, który narodził się w toku autentycznej polemiki z udziałem przedstawicieli niemal wszystkich stylów i ideologii, a której niezbywalną częścią była kilkumiesięczna dyskusja na łamach prasy i forów internetowych.
Po długotrwałych rozmowach, bogatsi o doświadczenia ostatniego roku, pragniemy zaproponować następujące kompromisowe rozwiązanie:
W Tatrach Wysokich wyznaczmy ściany przeznaczone do eksploracji w stylu sportowym, tj. "od góry" i z użyciem wiertarki. Naszym zdaniem predestynowane do tego rodzaju działalności są:
- zachodnia ściana Kościelca
- Zamarła Turnia
- masyw Mnicha: Mnich, Mniszek i Ministrant
Proponujemy, aby poza wymienionymi rejonami realizowanie nowych projektów (nowych dróg i odhaczeń) odbywało się tylko "od dołu", z zachowaniem zasady minimalizacji ilości punktów wierconych, zarówno ręcznie, jak i mechanicznie. Apelujemy, aby był przy tym uszanowany charakter istniejących dróg: ich specyfika (letnia/zimowa), wymagania psychiczne oraz rzeźba i estetyka
*. W trakcie odhaczeń dopuszczalna byłaby instalacja punktów wierconych, ale w minimalnym i rzeczywiście niezbędnym zakresie.
Uważamy, że projekty nowych dróg, znajdujące się w zaawansowanej fazie realizacji, powinny zostać ukończone w stylu zależnym wyłącznie od decyzji autorów, bez względu na lokalizację. Chcielibyśmy także zaproponować powołanie fundacji "Bezpieczne Tatry", której celem byłoby przygotowanie najbardziej popularnych dróg do przejść bez konieczności wbijania haków i nadzór stanu asekuracji na tatrzańskich drogach.
Nie mamy wątpliwości, że nasza propozycja może wymagać uzupełnień. Dyskutować nie można jednak w nieskończoność, gdyż zawsze znajdzie się pomysł lepszy, będący wrogiem dobrego. Dlatego proponujemy: przyjmijmy nasz projekt na najbliższe lata. Zobaczmy, co przyniesie życie, i jak praktyka zweryfikuje z trudem wypracowane wspólne postulaty.
Z taternickim pozdrowieniem
Piotr Drobot, Jacek Fluder, Wiesław Madejczyk, Andrzej Marcisz, Paweł Kopta, Piotr Korczak, Wojtek Kurtyka, Tomasz Opozda, Adam Pieprzycki, Artur Paszczak, Robert Rokowski, Marcin Szczotka, Sebastian Wolny, Piotr Drożdż (Góry), Wojciech Słowakiewicz i Piotr Turkot (www.wspinanie.pl), Marek Libront i Mariusz Wilanowski (A/Zero)
Kraków, 12 czerwca, 22 sierpnia 2004
(*) Odhaczenia, w czasie których niezbędna jest instalacja punktów wierconych, stanowią z konieczności ingerencję w charakter drogi -- sądzimy jednak, że stosując zasadę minimalizacji środków można ten wpływ ograniczyć do niezbędnego minimum. Sugerujemy także przyjęcie dobrego obyczaju, jakim byłoby uzgadnianie z autorami odhaczanej drogi (jeżeli jest to możliwe) planowanych zmian w rodzaju stałej asekuracji. (
powrót)
Jurek jak zwykle w Alpach
Od 1 do 18 lipca bawiłem w Alpach, podobnie jak w poprzednie lata z grupą zorganizowaną przez Krzysztofa Kosińskiego w ramach wyjazdów PTPNoZ. Działaliśmy w dolinie Gressoney pod Monte Rosa i w masywie Mont Blanc. Z jednym z uczestników wszedłem po raz drugi na Ludwigshöhe (4346 m), zrobiliśmy też kilka podejść do schronisk i na wysokie przełęcze, a także eksponowaną grań w rejonie Weissmaten z kilkoma szczytami o wysokości przeszło 2500 m. W grupie Mont Blanc byłem z uczestnikami na lodowcach Mer de Glace i Glacier d'Argentieres oraz w schronisku Refuge d'Argentie`res. Po raz któryś z rzędu zobaczyłem Lac Blanc i po raz pierwszy wszedłem na przełęcz Col di Tricot (2120 m), gdzie roiło się od turystów. Widoki były piękne, szczególnie ze szczytu Mont Vorassay (2299 m -- wysokość naszej Świnicy), na grani zaś leżało tyle kup baranich, że nie można było bezpiecznie usiąść. Wspaniała panorama Dôme du Go ter, Aiguille de Bionassay i Dômes de Miage, gdzie schodziły świeże lawiny. Wejście na Mont Blanc z planów wykluczyłem, gdyż byłem na nim już pięć razy -- zawsze w lipcu: 15 lipca 1992, 22 lipca 1994, 16 lipca 1997, l6 lipca 1999 i 29 lipca 2002. To chyba wystarczy, nie jestem bowiem sportowcem goniącym za rekordami, w tym także za rekordem wieku. Natomiast zależało mi na pochodzeniu po prawdziwych lodowcach, a takimi były Mer de Glace i Glacier d'Argentie`re -- znane mi już z poprzednich lat, ale za każdym razem inne i nowe.
Jerzy Wala
W górach Bałkanów
Nasz wzmiankowany w
GS 07/04 wyjazd w góry Czarnogóry i Chorwacji był ze wszech miar udany. Tak jak poprzednio, cztery osoby jednym samochodem udały się na południe Europy z zamiarem wejścia na najwyższe szczyty tych krajów lub odwiedzanych pasm górskich. Na pierwszy ogień (30 sierpnia) poszły góry Dinara, leżące na granicy z Bośnią i Hercegowiną. Wejście na najwyższy w Chorwacji szczyt o tej samej nazwie (1831 m) należy rozpocząć w miejscowości Kijev ok. 20 km za Kninem (z Poznania 1250 km). Knin jest sporą miejscowością z dwoma dość drogimi hotelami (od 15 euro w górę). My spaliśmy w motelu w Kijevie za 10 euro -- stąd zbaczając z drogi głównej w kierunku wioski Glavaš i w kierunku granicy. Od szosy ok. 6-7 km. Na początku wsi pierwsze znaki szlaku w kierunku szczytu Dinara, tu też zostaje samochód. Czas podany na początku szlaku (4 godz. 30 min) jest mocno zaniżony. Droga podejścia jest długa i męcząca (ze skrótów rezygnowaliśmy w obawie przed minami pozostałymi po wojnie). Góry o charakterze krasowym, więc wiele zejść i podejść poprzez zapadliska krasowe. Wody na trasie nie ma nigdzie. Cała nasza czwórka stanęła na szczycie: Jolanta Maluda i Liliana Rożek, Marek Maluda i Mieczysław Rożek. Pomimo niewielkiej wysokości góry, następnego dnia byliśmy solidnie zmęczeni.
Zwiedzaliśmy Chorwację wjeżdżając na Sv. Jure (1762 m) w grupie Biokovo, wznoszącej się nad Rivierą Makarską.
Przejazd do Czarnogóry przez Dubrovnik i Herceg Novi odbył się bez problemów. Nasz drugi cel stanowiły "Góry Przeklęte" (Prokletije), do których dotarliśmy 5 lipca. Noclegi w miejscowości Gusinje w tanim hoteliku w prymitywnych warunkach za 5 euro. Rano 7 lipca wybraliśmy się na najwyższy szczyt (takie są nasze dane) Czarnogóry, Maja Rosit (2535 m). Wiedzę czerpiemy ze starego przewodnika, wydanego w r. 1980 przez organizacje akademickie w Krakowie. Do miejscowości Vusanije na początku doliny Ropojana podjechaliśmy 5 km autem, by po kontroli paszportów na posterunku ruszyć w góry, robiące ogromne wrażenie. Gdyby nie spotkani w dolinie Ropojana Czarnogórcy, nie doszlibyśmy na szczyt, bo mapy graniowe w przewodniku nie oddawały rzeczywistości (pomylenie grani, brak kolejnej doliny i bocznych ramion). Na szczycie byłem z Markiem Maludą ok. godz 17 (żony czekały na przełęczy w połowie drogi). Góry mają charakter alpejskim, wielkie ściany, ogromnie dużo śniegu i straszliwie długie podejścia i zejścia. U wylotu doliny przy aucie byliśmy o godz. 23, a drogę rozjaśniały nam miliony świetlików.
Następny dzień to wyprowadzka z "hotelu" na łono natury w dolinie Grbaja. Na luzie i odpoczynkowo 8 lipca weszliśmy na szczyt Volušnicy (wysokość sporna -- ok 2000 m), skąd podziwialiśmy ściany, turnie i filary Karanfili. Widoki nie do opisania (
zdjęcie). Obejrzeliśmy drogę, jaką zamierzaliśmy przejść następnego dnia. Miało to być wejście na grań Karanfila ("goździk górski") z doliny Grbaja. Pogoda tego dnia zepsuła się (burza), za to następny dzień był piękny. Obudziliśmy się na łące wśród gór, w scenerii jak z filmu. Wejście zajęło nam około 6 godzin. Śniegi uniemożliwiały zrealizowanie w pełni planów i wejście na najwyższy wierzchołek Karanfila. W każdym razie na mniejszą przełęcz w grupie Karanfili weszliśmy wszyscy, a na przyległy szczycik 2200 m -- my obaj z Markiem. Tego samego dnia (9 lipca) po zejściu nastąpił wyjazd do Zabiljaka w Durmitorze zaś 10 lipca odpoczynek -- z małym raftingiem rzeką Tarą. Następnego dnia (11 lipca) poszliśmy na Bobotov Kuk (2532 m). Po drodze zwiedzanie przepięknej jaskini lodowej -- Lodova Pečina. Droga mozolna po licznych i bardzo niebezpiecznych płatach śniegu (lot mojej żony na jednym z płatów na szczęście wyhamowany). Szczyt osiągnęliśmy około godz.15 -- podejście zajęło nam 8 godzin. Tymczasem zepsuła się pogoda, zaczęło padać. Schodziliśmy szybko (stąd to pośliźniecie żony) i droga w dół do Zabiljaka nie przekroczyła 6 godzin. Wieczorem rozpadało się na dobre, następny dzień był stracony. Wyjeżdżamy. Powrót do Polski przez Park Narodowy Plitvickie Jeziora, na których zamyka się nasza tegoroczna bałkańska przygoda.
Mieczysław Rożek
Kaukaz 2004 - spotkanie po latach
W czerwcu 2004 r. wybraliśmy się na przeszło dwa tygodnie w Kaukaz do doliny Bezingi i w rejon Elbrusa. Była nas spora grupa -- wraz z organizatorem wyjazdu, znanym przed laty łotewskim alpinistą Zygmuntem Grochowskim (ma teraz własną agencję turystyczną w Rydze) i jego trzema klientami było nas łącznie 25 osób (
zdjęcie). Trzon wyjazdu stanowiła Rada Starszych: Andrzej Sobolewski (71), Kazimierz Sobański (67), Andrzej Piekarczyk (65), Jacek Drut Komosiński i Marek Grochowski (obaj po 63) oraz Andrzej Baron Skłodowski (61). Młodzików było sporo -- takich jak dobiegający dopiero sześćdziesiątki Jurek Tillak, Jurek Wieluński, Waldek Ruta czy Piotr Pietrzak (od 30 lat niezmiennie zwany przez nas "Ładnym"). Wszystkich nie sposób wymienić, ale dla ścisłości podaję, że pań było trzy: Asia (udany debiut w górach, nie tylko towarzyski), moja żona Iwona i jej siostra Ola, zwana Maleństwem. Tej ostatniej pilnował oczywiście szwagier, Mirek Jastrzębski.
Wszelkie sprawy, mniej lub bardziej oficjalne (przejazdy, pozwolenia, inne papiery, a przede wszystkim łapówki) załatwiał Pan Zygmunt. Koszt całkowity udziału w wyjeździe wynosił ok. 2700 zł, wliczając w to pociąg sypialny do Moskwy, przelot na Kaukaz samolotem, transport lokalny, noclegi w pokojach w obozach alpinistycznych i wyżywienie (dobre!).
W rejonie Bezingi bawiliśmy 8 dni i cały czas mieliśmy wspaniałą pogodę, co umożliwiało nam podziwianie gór, na które Andrzej Sobolewski przed przeszło 40 laty poprowadził kilka nowych dróg (Dychtau, Szchara). Zapewniam: nawet dziś jest na co popatrzeć i za co podziwiać starych mistrzów. Przez wiele dni z pewnym niedowierzaniem przyglądałem się filarowi Dżangitau (jakieś 1800 m wysokości, kategoria 4B), którym przed 28 laty przemknęliśmy z Walą Pietaforowem w 21 godzin. No, no, jak ten czas leci! A teraz uprawialiśmy górskie spacery po najdłuższych w Europie lodowcach, chociaż nie tylko spacery: dziesięcioro z nas wdrapało się na Pik Siemionowskiego (4040 m) od południa, piątka zaś na Pik Brno (4100 m).
Potem przerzuciliśmy się pod Elbrus, ale tu niestety aura zawiodła. Dla większości z nas bezchmurnego nieba starczyło tylko na aklimatyzacyjny wypad do Skał Pastuchowa (ok. 4800 m), chociaż tego dnia trzech młodych ludzi z naszej grupy wdrapało się na Elbrus. Po trzech dniach wiatru i śniegu uderzyliśmy i my, ale pogody tym razem starczyło do wysokości 5200 m. O pechu mogą mówić Marek Grochowski, który atakował Elbrus po raz trzeci na przestrzeni blisko 30 lat, obaj Jurkowie, którzy próbę wejścia podjęli przed kilku laty, czy Andrzej Piekarczyk, który był tu w zeszłym roku. Reszta debiutowała, a my obaj z Sobolem byliśmy już na Elbrusie przed laty.
Pogoda pogodą, ale i tak było wspaniale -- takiej imprezy towarzyskiej, jak nasz Kaukaz, nie pamiętam od bardzo dawna.
Na koniec osobista refleksja: w latach siedemdziesiątych spędziłem na Kaukazie kilka sezonów, więc porównuję to, co znałem sprzed 30 lat, z tym, co dzieje się dziś (chodzi o infrastrukturę). Dla mnie wszystko (zwłaszcza w rejonie Adyłsu) leży tam w ruinie, a Elbrus jest najbardziej chyba zdewastowaną górą, jaką kiedykolwiek widziałem; a gór widziałem w życiu sporo. I wybierając się w Kaukaz lepiej mieć świadomość tego, aby nie było szoku gdy się tam już przybędzie. Góry są wspaniałe; reszta to po prostu tragedia. Andrzej Sobolewski myśli podobnie jak ja, ale np. Iwona już kombinuje, jak by znowu pojechać na Kaukaz -- za jakiś czas, oczywiście.
Andrzej Baron Skłodowski