W przededniu świąt Zmartwychwstania Pańskiego wszystkim Miłym Czytelniczkom i Czytelnikom radosnych, pełnych słońca dni świątecznych i dobrego wypoczynku z widokiem na pokryte świeżym śnieżkiem góry życzy
 
GŁOS SENIORA

 
GS/0000 WOLNOŚĆ BYŁA ZA ROHATKĄ 03/1997
Wrzesień 1939 roku upłynął pod Tatrami względnie spokojnie – w Zakopanem stacjonowały głównie oddziały słowackie, gestapo nie zdążyło się jeszcze zadomowić, na razie organizowało swoją niewidoczną pajęczą siatkę. Ulice i lokale świeciły pustkami, było tak, jakby sezon przesunął się nagle o dwa miesiące w stronę zimy. Wśród słowackich żołnierzy pojawiały się znajome twarze. "Jano, Jano!" Ktoś woła mnie po imieniu z werandy hotelu "Morskie Oko". To przecież Bertsi Duchon, kolega z tatrzańskich ścian, syn kupca z Jaworzyny Spiskiej! Lewa ręka na temblaku: "Oberwałeś kamieniem w górach?" – pytam współczująco. "Gorzej – odpowiada – kiedy zajmowaliśmy Sądeckie, zostałem postrzelony." Był z nim w cywilu porucznik żandarmerii niemieckiej, ku któremu zerkałem nieufnie. "Nie bój się Jano – mówił Bertsi – włos ci z głowy nie spadnie. Górska przyjaźń była i pozostanie święta." A potem zaproponował, by pójść z nimi do baru "Empire". "Bubi Nitsch chce cię poznać. Wiele o tobie słyszał od Staszka Motyki, ale jakoś wasze drogi dotąd się nie skrzyżowały." Ale już tydzień czy dwa później dostałem ostrzeżenie: uważaj, na policji jest twoja fotografia, najlepiej zniknij z Zakopanego na jakiś czas. Zniknąć? Kierunek mógł być tylko jeden.
W sklepie Bronka Czecha sprawiłem sobie nowy plecak. "Chodźmy razem – zaproponowałem Bronkowi – nic dobrego nas tu nie czeka." Spojrzał na mnie szczerze zdziwiony: "Co ty mówisz? – powiedział. – Mnie Niemcy nie ruszą, wiedzą przecież kto ja jestem, pamiętają mnie z tylu startów." Ciężko mi dzisiaj myśleć o tym, jak bardzo się biedak pomylił. W domu pozbierałem do kupki najpotrzebniejsze rzeczy. Tym razem nie wkładałem do worka karabinków ani haków, lina – wypróbowana towarzyszka skalnych przygód – musiała pozostać na dnie szafy. Opuszczając dom, pogłaskałem na odchodnem jej szorstkie sploty. W progu stała babka staruszka. Utkwiły mi w pamięci jej pełne łez niebieskie oczy. "Wiem, że wrócisz, wiem!" – szeptała cicho, dzielnie powstrzymując łkanie. Miała już swoje lata i oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że jeżeli wojna potrwa dłużej – nie zobaczymy się więcej.
Razem ze mną szedł mój znajomy z gór, Jerzy Kostecki, doświadczony turysta tatrzański. Była jesień 1939 roku, wysoko w górach leżał już śnieg. Staszek Gąsienica z Lasa dowiózł nas do miejsca, gdzie zaczyna się ścieżka od Toporowych Stawków. Dowcipkował, jak to on, przez całą drogę, choć nam nie było szczególnie do śmiechu. Siąpiło, pogoda w sam raz na nasze przedsięwzięcie. Weszliśmy w ociekające deszczem młodniki świerkowe. Szliśmy szybko, mijając znajome łączki i polany. Mokre skorusy płonęły czerwienią, opustoszałe góry nie rozbrzmiewały już turlikaniem owczych dzwonków i matowym brzękiem krówskich kłapaczy. Powoli zbliżała się zima. Pod wieczór dotarliśmy do Polany pod Wołoszynem. Wybraliśmy solidniejszy szałas, drewna nie brakowało, był zostawiony przez juhasów zawaternik. Wnet buchnęła w górę watra, ogień buzował wesoło, żywiczny dym gryzł w oczy, cienie tańczyły po z grubsza ociosanych płazach ścian. Suszyliśmy przemoczone obuwie. Mimo zmęczenia, długo nie mogłem zasnąć. Przypominały mi się inne górskie noce, szczególnie te spędzone w szałasie na Polanie pod Wysoką. Ruszył korowód znajomych twarzy – gdzie oni teraz? Niektórych spotkam zapewne po tamtej stronie granicy, inni dopiero pójdą w nasze ślady. Czy nasze życiowe szlaki zejdą się gdzieś jeszcze? Z półsennych marzeń wyrwał mnie krzyk mojego towarzysza: "Jasiek, do cholery, szałas się pali!" Od nazbyt wysokiej watry zajął się wysuszony dach – płomienie gasiliśmy śniegiem.
Rano o szarówce przekroczyliśmy szosę i dalekim półkolem ominęliśmy budzące się właśnie schronisko w Roztoce. Wśród drzew doleciał nas miły zapach kuchennego dymu. "Żegnaj, kochana budo, pomyślałem. Czy zobaczę cię jeszcze kiedyś?" Kluczyliśmy wśród olszynek i świerczków. Wreszcie linia graniczna. Wszystkie zmysły w pogotowiu. Nie było tu jeszcze wówczas liczniejszej niemieckiej straży, mimo to jednak trzask nadepniętej gałęzi rozbrzmiewał jak strzał z pistoletu. Jerzy dusił w sobie nękający go kaszel. Przebrnęliśmy przez lodowato zimną Białkę. Na polanie Biała Woda szarzały płaty śniegu i wiatr szeleścił wśród zeschłych traw. Rozglądając się bacznie, dla większego bezpieczeńtwa weszliśmy na górną myśliwską ścieżkę. W Horwackich Upłazach wydzierały się jelenie, a ich godowe ryki przetaczały się nad lasami jak groźne grzmoty. Czas rykowisk zawsze oznaczał dla mnie koniec lata. Coś się kończyło i teraz – ostatecznie i nieodwołalnie: zostawały za nami beztroskie górskie włóczęgi – przed nami było Niewiadome i Nieznane. Otulone w mgły, przesunęły się bokiem czarno-żółte zerwy Młynarza. Szałas na Polanie pod Wysoką stał w mżawce pusty i osowiały. W górze szalała śnieżyca, kotły Świstowej i Kaczej spowite były w ruchliwą biel zadymki.
Do progu Kaczej chlapał deszcz ze śniegiem, w Dolinie Litworowej szło się znacznie gorzej: wiatr miótł śnieżną krupą, kopczyki znaczące ścieżkę utonęły w kopnym puchu. Seledynowa po brzegach toń Litworowego Stawu była ścięta lodem, z którego wiatr zmiótł śnieg – niepokoiła czerń jego głębiny. Z troską i niepokojem patrzyłem na mojego ciężko dyszącego i zostającego w tyle towarzysza – czy w tych warunkach Rohatka nie okaże się dla niego zbyt trudna? Osłonięci od wichru potężnym głazem zjedliśmy skromny posiłek. W chwilach przejaśnień pojawiały się w mgłach widmowe zarysy turni – tak serdecznie znajome, i niedawno jeszcze tak bardzo ważne w naszym życiu. Żegnałem je jak kochanych lecz nagle zobojętniałych przyjaciół: problemy, jakie teraz mieliśmy do rozwiązania, były nieporównanie trudniejsze, od tamtych w skale i śniegu. Brodząc po pas w świeżym puchu, trzymaliśmy się na lewo od jaru, którym walił spieniony potok. Dobiliśmy wreszcie do górnego piętra Doliny Świstowej. Na odcinkach odmiecionych przez wiatr była łamliwa szreń, ze stoków zsuwały się zdradzieckie deski śnieżne. Mgły zakrywały wszystko i trzeba było mieć dobry węch, by trafić w żleb wiodący na Rohatkę. W samym żlebie wybijałem w zlodowaciałym śniegu dziesiątki stopni – Jerzy słabł wyraźnie i bałem się, że może polecieć.
W końcu osiągnęliśmy wcięcie przełęczy, przez które wiatr przewalał się ze świstem. Rohatka... Mróz szczypał policzki, skały strojne były w długie lodowe pióra. Ale – o dziwo – po drugiej stronie grani poniżej pułapu chmur świeciło słońce i wesoło połyskiwały śnieżne tarasy i depresje. W dół, mimo stromizny, schodziło się lepiej i dość szybko dotarliśmy do drzwi "Trupiarni". Gospodarował tam z żoną mój stary znajomy, Edusz Kirchner – świetny narciarz, przewodnik i taternik. Przemili ludzie. Zajęli się nami życzliwie, nakarmili, przygotowali nocleg. Wypoczęliśmy jak we własnym domu. "Zostańcie z nami parę dni – mówiła Kirchnerowa – siedzimy tu zupełnie sami." Edusz dał mi parę adresów i szczegółowy plan dalszej ucieczki – przez dolinę Popradu i Słoweński Raj, który miałem zobaczć po raz pierwszy. Jak mi powiedział, "Trupiarnia" była nie tylko dla nas punktem etapowym w drodze na Węgry – wymienił kilka znajomych nazwisk.
Pożegnaliśmy się serdecznie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Tego dnia czekała nas trasa "tylko" 50-kilometrowa. W Smokowcu obok "Grand Hotelu" zobaczyłem lotników niemieckich grających w siatkówkę. A więc nie brakuje ich i tutaj, w rzekomo niepodległym Slovensku! Staraliśmy się zachowywać swobodnie, udając normalnych turystów. W późniejszych miesiącach kurierzy i uciekinierzy z Polski wyrobili sobie przez Słowację "kanały", którymi przerzucali ich zaufani i dobrze opłacani miejscowi taksówkarze. My drałowaliśmy na piechotę. Kolejny nocleg wypadł w Harbuszycach u poleconego nam przez Edusza leśniczego. Nie byliśmy pewni drogi, a pytać się należało jak najmniej. Krótki jesienny dzień miał się ku końcowi, kiedy wyszliśmy z lasów na jakieś wysoko położone łąki. Po dłuższym deszczu rozstąpiły się chmury i pokazało się czyste niebo. W pewnym momencie mój towarzysz zatrzymał mnie. "Patrz, Jasiek!" – powiedział. Przystanąłem, ale dopiero po chwili zrozumiałem, o co mu chodzi. Daleko na horyzoncie różowiały w niskim słońcu Tatry, nad którymi wisiały smugi granatowych chmur. Szczyty zmalały i w obcym mi południowo-wschodnim skrócie były niepodobne do siebie. Gdyby nie Łomnica i Sławkowski, nie poznałbym ich w ogóle. Staliśmy długo, nie mogąc od tej zjawy oderwać wzroku. Zostawały za nami tam daleko, a wraz z nimi kawał naszego młodego życia – nasze najpiękniejsze lata. Czuliśmy obaj, że ten barwny i beztroski świat już do nas nigdy nie wróci. To, co mieliśmy przed sobą, nie zapowiadało się ani jasno, ani radośnie. Mgły znowu zaczęły podnosić się z dolin i ich biała kurtyna ponownie zaciągnęła horyzont. "Idziemy!" – klepnąłem w plecy mojego zapadłego w marzenie towarzysza. – Nie możemy się tu dać złapać nocy."
Jan Sawicki (Londyn) Fragment przygotowanej do druku książki
GS/0000 WALNY ZJAZD W ŁODZI 03/1997
W dniu 8 marca 1997 w Łodzkim Domu Kultury odbył się Nadzwyczajny Walny Zjazd Delegatów PZA, zwołany wobec konieczności zmiany statutu Związku w celu dostosowania go do aktualnie obowiązującej ustawy o kulturze fizycznej. W zjeździe wzięło udział 43 deleagtów, czyli 4/5 całej ich liczby. Prezes Leszek Cichy złożył krótkie sprawozdanie z działalności Zarządu PZA – począwszy od poprzedniego Walnego Zjadu. Spośród klubowych seniorów pojawili się m.in. Ryszard W. Schramm, Andrzej Wilczkowski, Andrzej Zawada, Jerzy Wala, były prezes Andrzej Paczkowski. Nadzwyczajnym gościem był wybitny alpinista pakistański, Nazir Sabir, który przyjechał do Polski, by tu okupić w sprzęt planowaną wyprawę na Everest. Życzenia pomyślnych obrad nadesłał m.in. senator Tadeusz Rewaj. Dyrektor UKFiT wręczył kilku osobom Dyplomy za Wybine Osiągnięcia Sportowe, przyznawane obecnie zamiast dawniejszych medali. Wręczone zostały również – po raz pierwszy – dyplomy Prezesa PZA, którymi uhonorowano główne sukcesy minionego roku. Te drugie otrzymali: 1) 18-letni zakopiańczyk Adam Liana za zdobycie mistrzostwa Polski seniorów i wicemistrzostwa Polski juniorów we wspinaczce sportowej w 1996 roku; 2) Janusz Gołąb za samotne jednodniowe przejście drogi Daga na Kazalnicy; 3–4) Krzysztof Belczyński i Marcin Tomaszewski – indywidualnie za całokształt działalności w Tatrach w sezonie 1996; 5) Krzysztof Wielicki – za zdobycie Korony Himalajów; 6–7) Ryszard Pawłowski i Piotr Pustelnik – za przejście północnego filara K2 i wejście na ten szczyt; 8) Andrzej Marciniak – za wejście na Annapurnę nowym wariantem w jesieni 1996 roku.
GS/0000 "EXPLO" ZAPOWIADA 03/1997
Książki wydawnictwa "Explo" będzie odtąd rozprowadzał wyłącznie Henryk Rączka z Kielc. Do drukarni oddaliśmy "Skałki nr 2" – suplement do naszych przewodników jurajskich. Oprócz nowych dróg zamieściliśmy w nim także kilka archiwalnych fotografii, które pokazują, jak się tam dawniej wspinano, a także sympatyczne wspomnienie Leszka Nowińskiego i artykulik Staszka Biela, nawiązujący do listu Marka Stefańskiego, zamieszczonego w pierwszym numerze. Drukują się również "Skalne drogi Jury Północnej" – wybrane skałki i drogi z różnych grup skalnych. Opracowanie w trzech językach – namówił nas na nie Bogdan Krauze, który twierdzi, że coraz częściej pojawiają się w skałkach wspinacze z Zachodu. Równocześnie oddaliśmy też do druku naszą rzecz większą, mianowicie książkę "Siedem lat w Tybecie" Heinricha Harrera, w tłumaczeniu Ewy Waldeck-Kurtykowej. Zdecydowaliśmy się na wydanie jej w twardej okładce, będą również zdjęcia. Koszty wydania tej pozycji są duże, a mały nakład, który na razie chcielibyśmy wydrukować, jest dla nas całkowicie nieopłacalny. Mamy jednak cichą nadzieję, że książka – świetna przecież i ogólnie uznawana za klasyczne dzieło literatury podróżniczej – wzbudzi szersze zainteresowanie.
W kwietniu oddamy do druku pierwszy tom Jasia przewodnika wspinaczkowego po Tatrach, "Świnicę". Tymczasem nazbierało się trochę poprawek i część składu musimy wydrukować jeszcze raz. Kolejny tomik tatrzański – "Kościelec" – jest już też gotowy autorsko, pozostaje jeszcze opracowanie redakcyjne i zrobienie składu. Oczywiście, nie zaniedbujemy naszej serii "Moje Góry" – kolej teraz na wspomnienia Marka Stefańskiego i na zbiór opowiadań i artykułów Gienka Chrobaka. W naszej serii himalajskiej przygotowujemy "K2" – Andrzej Zawada obiecał nam zdjęcie na okładkę.
W Wielką Niedzielę czeka nas sympatyczne spotkanie z naszym serdecznym kolegą, Krzysiem Pływaczem (partnerem Jasia z Wariantu R w r. 1964), który w latach 70. wyemigrował do USA. Zajęty urządzaniem życia na nowo, odszedł nieco od gór, ale teraz wraca, i to od razu na Everest, gdzie wybiera się z Rysiem Pawłowskim. Swoje wejście chce zrealizować dla uczczenia 20-lecia pontyfikatu Ojca Świętego, bo jak pisze: "Tak się składa, że ukończyłem tę samą średnią szkołę w Wadowicach – Gimnazjum im. Marcina Wadowity – tyle, że 20 lat później."
Małgosia Kiełkowska
GS/0000 Z TATR SŁOWACKICH 03/1997