Kang Yatze
Z lewej Kang Yatze I, połączony poziomą granią z Kang Yatze II. Fot. Piotr Edelman
GS/0000 LADAKH 2010 08/2010
Energii w tym roku znów nam nie zabrakło... W połowie lipca wyruszyła do Indii VII Wysokogórska Wyprawa Geriatryczna (VII GWW). Celem naszym były szczyty Kang Yatze I (6400) i II (6175), jak również zwiedzenie "Małego Tybetu", jak nazywany jest graniczący z Chinami i Pakistanem, leżący pomiędzy głównym pasmem Himalajów a Karakorum Ladakh. Ze stałego składu wyprawowego zabrakło tym razem Marka Grochowskiego, Iwony Skłodowskiej i Jacka Komosińskiego. Marka nagła choroba zmusiła do odwołania wyjazdu, a Iwona z Jackiem ugrzęźli w czerwcu w głębokim śniegu na stokach Stok Kangri (6153). Przybyło natomiast troje nowych uczestników: Jolanta Popławska (Świebodzin), Władysław Niewiarowski (Australia) i Marek Skowroński (USA). Po wylądowaniu w Leh (3500 m), stolicy Ladakhu, w ciągu dwóch dni aklimatyzacyjnych zwiedziliśmy okoliczne świątynie i klasztory, dokonywaliśmy też degustacji rozlicznych miejscowych potraw. Przy organizowaniu górskiego etapu naszego wyjazdu korzystaliśmy z usług Richena Namgyala-Ochre Travels Leh. W dniu 19 lipca ruszyła najliczniejsza w historii GWW karawana, złożona z 15 uczestników, 18 koni, jednego chudego psa (w ciągu 2 tygodni udało się nam go odkarmić) i 9-osobowego "staffu" (przewodnik, wspaniały kucharz z Nepalu, personel pomocniczy i obsługa koni). Niestety, już po 2 godzinach podejścia, podczas pokonywania stromego trawersu, spadający kamień zranił poważnie w nogę Marka Janasa (m.in. złamanie). Po czwartym dniu, choroba zmusiła Jerzego Wieluńskiego do zrezygnowania z dalszego marszu. Pozostała trzynastka, w ciągu 7 dni, po pięknym chociaż wytężającym trekkingu, wiodącym przez przełęcz Ganda La (4970) i niezwykle widokową Dolinę Markha, dotarła do bazy (5050) pod szczytami Kang Yatze I i II. Tutaj czekała nas niemiła niespodzianka. Głęboki mokry śnieg, wyjątkowo wysoka temperatura (na wys. 5500 m w nocy sporo powyżej 0°C), jak również zbyt krótki czas do działania, już na wstępie kazały nam zrezygnować z próby wejścia na Kang Yatze I. Rekonesans na stokach Kang Yatze II, a zwłaszcza próba ataku "z marszu" Andrzeja Perepeczo, dały jednoznaczną odpowiedź, że w tak głębokim i miękkim śniegu wejść się nie da. Pociechą może być to, że do takiego samego wniosku doszły i inne zespoły znajdujące się w tym czasie w bazie.
Toast w bazie
Toast w bazie. Od lewej: Marek Rożniecki, Marek Józefiak, Jagoda Edelman, Piotr Klepacz, Marek Skowroński, Władysław Niewiarowski, Piotr Pietrzak, Elżbieta Piekarczyk, Jolanta Popławska, Andrzej Perepeczo i Waldemar Ruta. Brakuje Piotra Edelmana, Marka Janasa, Andrzeja Piekarczyka i Jerzego Wieluńskiego. Fot. Piotr Edelman
Wracaliśmy przez wysoką przełęcz Konmaru La (5260 m) i spektakularny przełom rzeki Shang do Hemis, gdzie spędziliśmy 2 dni na zwiedzaniu turystycznych atrakcji. Stąd przejechaliśmy samochodami do Leh. Część ekipy wróciła do Delhi samolotem, 9 osób zdecydowało się na jazdę samochodem, podniebnym szlakiem wiodącym z Leh do Manali i dalej do Delhi. Droga, wiodąca przez 4 wysokie przełęcze (najwyższa – Taglang La 5325 m), przysporzyła nam wielu emocji. Dzięki niezwykle sprawnemu kierowcy i pomocy wojska (forsowanie wody, usuwanie zawałów) udało nam się po trzech dniach dotrzeć do Delhi. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że półtorej doby po naszym wyjeździe, w Leh i okolicy nastąpił największy w dziejach Ladakhu kataklizm: potop, wynikły z dwukrotnego oberwania chmury. Pogrzebał on pod wodą i zwałami błota wiele osób (mieszkańców, robotników drogowych, żołnierzy niosących pomoc i turystów). Zniszczył też znaczną część Leh i okolicznych wiosek. Gdyby nie przyspieszony o jeden dzień wyjazd, mielibyśmy niemałe kłopoty.
Na upatrzony szczyt nie weszliśmy, ale przepiękny trekking, odetchnięcie atmosferą niezwykłego Ladakhu, a przede wszystkim towarzystwo niezawodnych przyjaciół, w pełni zrekompensowały brak realizacji naszego głównego celu.
Andrzej Piekarczyk
GS/0000 STO LAT OD ŚMIERCI KLIMKA 08/2010
W dniu 6 sierpnia mija sto lat od bohaterskiej śmierci Klemensa Bachledy "Klimka", najwybitniejszego przewodnika – i taternika-górala – przełomu XIX i XX wieku. Dramatyczny i głośny wypadek na Jaworowych przypominają dziś media tak górskie jak i ogólne, poseł Konstanty Miodowicz wystąpił z nim nawet – wydarzenie bez precedensu – na posiedzeniu Sejmu. Biografia Klemensa Bachledy jest powszechnie znana, wiele razy pisano też o tragedii na Jaworowych Szczytach – ostatnio w "Tygodniku Podhalańskim" 31 i 32/2010, nie ma zatem potrzeby, by do tych tematów wracać. Rocznicę upamiętnimy więc małym przyczynkiem do wielkiego życiorysu Klimka, mianowicie wspomnieniem wyszukanym w rękopisach Aleksandra Schielego, przypuszczalnie nigdzie nie publikowanym, a jeśli nawet, to w jakimś zapomnianym piśmie z lat 40. albo 50. Klimek wprowadzał młodych braci Schielów w Tatry, by powierzyć ich z czasem Jędrkowi Marusarzowi. Tekst przekazujemy z drobnymi zmianami w interpunkcji.
Tablica Klimka na Symbolicznym Cmentarzu
Tablica upamiętniająca Klimka na Symbolicznym Cmentarzu pod Osterwą, ufundowana w r. 1911 przez AKT Lwów i pierwotnie wkuta w głaz w Dolinie Jaworowej. Fot. Józef Nyka
GS/0000 KLEMENS BACHLEDA 08/2010
Pamiętnik Tow. Tatrzańskiego 1904
Pamiętnik Tow. Tatrzańskiego 1904
Postać Bachledy, jego nazwisko i opowiadania o nim, tworzą już rodzaj legendy, która wzrosła w Zakopanem. Pamiętam dobrze dom Klimka na Kasprusiach, choć skromny, ale schludny; gospodarze, on i żona, cieszyli się wyjątkową, powszechną sympatią. Byli ludźmi uczciwymi, usłużnymi i pracowitymi. On świetny przewodnik – doskonały cieśla i stolarz, ona zaś piękna kobieta, idealna matka trojga dzieci. Rodzice moi bez wahania powierzyli mu "chłopców" na pierwszą wycieczkę w skalne Tatry. A ja przekonałem się od razu jakim jest nasz przewodnik: inteligentny, miły w obejściu, delikatny i dowcipny. Postać Bachledy należy jednocześnie do legendarnych czasów Chałubinskiego, Sabały, Krzeptowskiego i ks. Stolarczyka, jak i do nowoczesnego taternictwa, zapoczątkowanego przez Chmielowskiego, Karłowicza, Kordysa i Klemensiewicza.
Poza «Orlą Percią», stosunkowo niedawno wytkniętym i udostępnionym dla ogółu szlakiem skalnym szczytami Tatr Polskich – od Świnicy po Krzyżne, pod przewodnictwem Klimka byłem na Mnichu, na Gerlachu, Łomnicy i Mięguszowieckim. Trudniejszą wspinaczką była już turnia Czubata w grani Durnego w Spiskich Tatrach, «Egenhoffer Turm».
Następnego roku Klimek uznał, że można się już wypuścić z młodymi taternikami na Żabiego Konia, której to turni wschodnia grań niedawno została zdobyta. W tych czasach sama już nazwa przyprawiała taternika o dreszcz radosnego zaniepokojenia. Postanowiliśmy wyjść na Żabią Przełęcz Niżnią tzw. żlebem Lorenza – drogą przez wiele lat nie powtórzoną. Wejście to było jednym z najniebezpieczniejszych w całej mojej karierze taternickiej, a to głównie z przyczyny kruchej skały jak i stromizny żlebu, zwężającego się wyżej w ciasny komin.
Gdy po trudach odpoczywaliśmy na uskoku powyżej przełęczy – spotkała nas nieprawdopodobna wprost przygoda. Nagle zaczęły ponad naszymi głowami świstać kule karabinowe; przykucnęliśmy za załomem skalnym, by uniknąć tego rodzaju śmierci w górach. Sokole oko Klimka dostrzegło gdzieś daleko po południowej stronie, pod Wysoką dwóch jegrów węgierskich, którzy widocznie wzięli nas za kozice. Po takim incydencie odeszła nam ochota wejścia na Żabiego Konia, tym bardziej, że odczuwaliśmy znużenie po wielogodzinnej wspinaczce żlebem, a pora była zbyt późna.
Wkrótce znaleźliśmy się po słowackiej stronie u brzegu małego stawku, zwanego Żabim Mięguszowieckim, przy którym odpoczywało dwóch turystów. Jednym z nich był Jerzy Żuławski, znany poeta i taternik. Klimek usiadł obok nich i wkrótce zaczęła się niezwykle dowcipna rozmowa między nim i poetą-filozofem, przy czym jeden na drugim ostrzył sobie język. I o dziwo! W tej słownej szermierce Klimek nie ustępował ani na krok poecie, a na cięte uwagi Żuławskiego natychmiast odpowiadał dowcipnie a zjadliwie. Naprawdę było się czemu przysłuchiwać! Na tym epizodzie zakończę wspomnienia o kochanym Klimku. Dalsze jego losy i bohaterska śmierć są znane dobrze chyba wszystkim.
Aleksander Schiele
GS/0000 70 LAT CMENTARZA POD OSTERWĄ 08/2010
Kapliczka
Fot. Józef Nyka (1980)
Symboliczny Cmentarz Ofiar Tatr w Dolinie Mięguszowieckiej otwierano etapami, państwowy charakter miało jedynie wielkie święto 11 sierpnia 1940 roku. Do Szczyrbskiego Jeziora i nad Staw Popradzki przybył w gronie 5 ministrów prezydent Republiki Słowcji, ks. Jozef Tiso, który jako duchowny katolicki osobiście poświęcił kapliczkę i kilka już gotowych detwiańskich krzyży. W kapliczce odprawił pierwszą mszę świętą. Obecny był minister obrony narodowej Čatloš – naczelny wódz słowackiej napaści na Polskę we wrześniu 1939 roku. Na granitowych złomach widniało tylko 8 tablic pamiątkowych, drugie tyle czekało na rozmieszczenie. W uroczystości pod Osterwą uczestniczyły tłumy z okolicznych wsi i dalekich miast. W hotelu "Hviezdoslav" odbył się po południu bankiet na 120 osób a ks. Tiso wygłosił mowę gloryfikującą miłość przyrody, turystykę, taternictwo i ich błogosławiony wpływ na rozwój duchowości ludzkiej. Harmonijną współpracę różnych nacji na terenie Tatr – oczywiście z przemilczeniem Polaków – postawił za wzór politykom kierującym wielonarodowymi państwami. Szczególnie Słowacy i Niemcy – mówił – powinni być aktywni przy budowie nowej Słowacji – "w duchu wielkiego obrońcy naszego kraju, Führera Niemieckiej Rzeszy Adolfa Hitlera". Święto ludowe nad Jeziorem Szczyrbskim miało bogaty program folklorystyczny i ściągnęło 7–8000 ludzi z całej okolicy. Prezydenta witały i żegnały formacje Gwardii Hlinki, Młodzieży Hlinki, Deutsche Jugend. Całość zorganizował KSTL. W ówczesnych relacjach prasowych ze święta – słowackich i niemiecko-spiskich – nie znaleźliśmy wzmianki o inicjatorze i faktycznym twórcy cmentarza, Otokarze Štaflu, bo przecież – jak w "Taterniku" 4–5/1938–39 napisał dr František Kroutil – "to w czeskiej głowie zrodził się plan symbolicznego cmentarza tatrzańskiego". Przypomnijmy, że ks. Jozef Tiso został po wojnie osądzony jako zdrajca i stracony w r. 1947. (jn)
GS/0000 JAPANESE ALPINE NEWS 08/2010
Mimo niewielkiej objętości (160 stron) i skromnej szaty edytorskiej, jest to dziś jeden z najbardziej co lata oczekiwanych periodyków wysokogórskich świata. Otrzymaliśmy właśnie rocznik XI, datowany lipiec 2010. Z cienkiego sumariusza japońskiej działalności odkrywczej, powołanego do życia w jesieni 2001 r., JAN rozwinęły się w organ międzynarodowy, prezentujący wybór najciekawszych eksploracyjnie wydarzeń w Azji Centralnej ale także w Ameryce Południowej. Oprócz czołowych eksploratorów japońskich z Tamotsu Nakamurą na czele, piszą m.in. Joe Puryear, Bruce Normand, Kristoffer Szilas, Yan Dongdomg, Harish Kapadia, Denis Urubko, Alexandr Ruczkin. Działalność japońską w Cordillera Blanca sumuje wybijający się na lokalnego dokumentalistę Antonio Gómez Bohórquez. Szczególnie cieszy świetnie ilustrowane studium Janusza Majera i Grzegorza Chwoły o penetracji gór Mayer Kangri i Jomo Ri w sercu Tybetu (por. GS 02/09). Ważnym składnikiem wszystkich relacji są mapy i interesujące zdjęcia, szczegółowo komentowane. Esencjonalne artykuliki kończą się wypraktykowanymi w AAJ (a kiedyś też w "Taterniku") notkami "Summary of statistics". Gwarantem poziomu redakcyjnego i merytorycznego jest obecny redaktor rocznika: Tsunemichi Ikeda, długoletni twórca słynnej "Iwa to Yuki" i rocznego "Sangaku Nenkan". Marzyłby się organ tak fachowo dokumentujący polskie wysokogórskie poczynania, bieda w tym, że nie bardzo byłoby o czym pisać. Uważną lekturę rocznika polecamy jednak naszym wchodzącym w podróżnicze życie alpinistom a także redaktorom pism górskich i internetowych portali, którzy w relacjonowaniu wypraw i wspinaczek powinni się jeszcze sporo nauczyć. (jn)
GS/0000 Z NASZEJ POCZTY 08/2010
Jan Mostowski (USA)
Mam przed sobą internetową wersję "Głosu Seniora" i zamieszczone w niej zdjęcie spod Noszaka. Patrzę na nasze sylwetki i, jak zawsze przy takiej okazji, smutek mnie ogarnia. Jak długo jednak możemy się poruszać i głowy jako tako działają – nie powinniśmy narzekać. Już mnie ogromnie ciągnie, żeby znowu zobaczyć was wszystkich w kraju. Si Dios quiere, wybierzemy się do Polski przyszłej wiosny, w maju. Mój amerykański przyjaciel był ostatnio na stacji kolejki linowej w Muerren w Szwajcarii i zauważył tam tablicę poświęconą historii północnej sciany Eigeru. Wśród kilkunastu historycznych wydarzeń wymieniono na niej naszą próbę z r. 1963 i mój cudem zakończony upadek ze ściany. Oto ten fragment tekstu z tablicy: "W marcu 1963 r. znaleźli się w silnie zaśnieżonej ścianie dwaj Polacy, C. Momatiuk i J. Mostowski – z zamiarem poprowadzenia direttissimy. W pełnej dyskrecji i ze skromnym ekwipunkiem. Drogą Sedlmayera i Mehringera wspięli się do pierwszego wielkiego stopnia skał. Biwak w śnieżnej zawierusze. Odwrót, w którego trakcie Mostowski przeżył 400-metrowy lot – z drobnymi obrażeniami."
Władysław Janowski (USA)
Nie bez wzruszenia przeczytałem tekst sejmowego przemówienia posła i naszego kolegi klubowego Konstantego Miodowicza w rocznicę śmierci Klimka Bachledy, w dniu 6 sierpnia. "Nie odszedł całkiem" – zakończył swoje wystąpienie kol. Konstanty. To oczywiście przypadek, ale informuje mnie właśnie z Francji Piotr Paćkowski, że pracuje nad artykułem o skandalu ratowniczym w związku z tragedią Vincendona i Henry'ego na Plateau Mont Blanc w r. 1956. "Myślę – pisze – że gdyby w Chamonix byli wówczas Klimek Bachleda albo Wawa Żuławski – bez wahania poszliby z Terrayem na tę trudną ale nie beznadziejną akcję."
GS/0000 LUDZIE 08/2010
GS/0000 AKTUALNOŚCI 08/2010