JANUSZ CHMIELOWSKI
Na Gierlach w styczniu
(Przed 100 laty)
[Gierlach widziany znad Tatr Polskich]
Gierlach widziany znad Tatr Polskich
Fot. Aleksander Jałosiński ok. 1975.
  

Copyright © 2004 by JÓZEF NYKA

BYŁO TO PRZED STU LATY
Pierwsze wejście zimowe na Gierlach (2655 m), dokonane 100 lat temu, należy do najśmielszych i najwybitniejszych czynów taternickich początku XX wieku. Było ono wzorcem drogi zimowej: dokonano go formacjami śnieżno-lodowymi, na krótkim styczniowym dniu, przy pełnym zaśnieżeniu terenu i dużym oblodzeniu skał, w polarnych wręcz warunkach pogodowych. Ekwipunek był więcej niż skromny: wspinacze nie mieli nawet zimowych ubrań, w stosunku do lata nowością była tylko wełniana bielizna. Ciekawe, że po zwięzłej informacji o wejściu w „Przeglądzie Zakopiańskim”, w polskich czasopismach sukces ten nie został szerzej omówiony, a szczegółowe sprawozdanie ukazało się nie w „Pamiętniku Towarzystwa Tatrzańskiego”, lecz w językach węgierskim i niemieckim w Roczniku Węgierskiego Towarzystwa Karpackiego (Magyarországi Kárpátegyesület, Ungarischer Karpathen-Verein), skąd dzisiaj tłumaczone jest po raz pierwszy. Drobniejszych notatek o wejściu ukazywało się sporo, większość zestawia Chmielowski w tomie III swego przewodnika na s.137–8, podobnie jak wybór publikacji węgierskich.
Jak wynika z artykułu, pomysł wyprawy powstał co najmniej pół roku wcześniej i był omawiany przez obu taterników m.in. podczas wspólnego wejścia na Mnicha w dniu 17 sierpnia 1904 roku. Jako drogę w górę wybrano Żleb Karczmarza, zejście nastąpiło przez Batyżowiecką Próbę, co w sumie dało pierwsze trawersowanie zimowe masywu. Chociaż hasła „führerlos” (bez przewodnika) były już wówczas w modzie – w Alpach od lat kilkunastu, w Tatrach od kilku – wyprawa na Gierlach stanowiła przedsięwzięcie w starym, XIX-wiecznym stylu: całą wspinaczkę na szczyt prowadził przewodnik Johann Franz, pracowicie rąbiąc setki stopni, całe zejście do Doliny Batyżowieckiej – Klimek Bachleda. Z opisów Chmielowskiego nie wynika, by on albo Jordán wykazali się jakimś gestem samodzielności, choć przecież przynajmniej drugiego z nich nie można posądzać o brak obycia ze śniegiem i lodem. Anonimowy artykulik w „Przeglądzie Zakopiańskim” ukazał się w dniu 1 lutego 1905 roku, czyli w 2 tygodnie po wyczynie, a jego autorem lub informatorem redakcji był – sądząc po zbieżnościach tekstu – również Janusz Chmielowski. W tym krajowym materiale wiodąca rola przewodników nie znalazła odbicia.
W artykule Chmielowskiego w Jahrbuch UKV nazwa Gierlachu występuje w formie Franz Josefspitze (Szczyt Franciszka Józefa) – zgodnie z ówczesną węgierską nomenklaturą, w polskich tekstach zdecydowanie odrzucaną. Artykuł w „Przeglądzie Zakopiańskim” mówi więc tylko o „Gerlachu” (lub Garłuchowskim Szczycie). W wykazie swoich wspinaczek na s.55–56 „Jahrbuchu” Chmielowski używa nazw niemieckich (w edycji węgierskiej – węgierskich), które często ujmuje w cudzysłowy i podaje kursywą. W przekładzie części B zastępujemy je dzisiejszymi odpowiednikami polskimi, zaś w nawiasach kwadratowych [...] podajemy brzmienia użyte w tekście niemieckim – z ew. objaśnieniami.
Tekst polskiego artykuliku z „Przeglądu” przenosimy nie ruszając ortografii, unowocześniamy jedynie łączne i rozdzielne pisanie wyrazów. Warto zauważyć, że w materiale tym nie ma słowa „taternicy”, są tylko „turyści” (i alpinista Darmstädter), choć przecież wyraz „taternik” był już w obiegu od ćwierćwiecza. Przekład głównego artykułu niemieckiego jest wierny oryginałowi. Jego tytuł w oryginale brzmi myląco dla dzisiejszego czytelnika: „Reisenotitzen aus der Hohen-Tátra” (Notatki z podróży z Tatr Wysokich). Tytuł na naszej stronie okładkowej pochodzi z „Przeglądu Zakopiańskiego”.
Józef Nyka
 

BHGS0000    15 (2004)
„Przegląd Zakopiański” r. VII
nr 3; 1 II 1905 s. 17–18
NA GERLACH W STYCZNIU
[Janusz Chmielowski]
Inż. Janusz Chmielowski
Otrzymaliśmy szczegółowe wiadomości o wycieczce, która w rocznikach turystycznych zajmie zapewne jedno z najwybitniejszych miejsc. Mianowicie p. Janusz Chmielowski, znany turysta, stały współpracownik naszego pisma, i dr. Karol Jordan z Budapesztu, wraz z przewodnikami: Klimkiem Bachledą, Janem Franzem i Pawłem Spitzkopfem, weszli dnia 15-go stycznia na szczyt Gerlachu.
Przebieg wielce ciekawej tej wycieczki był następujący.
Dotarłszy dnia 12-go stycznia koleją do stacyi Poprad-Felka linii Koszycko-Bogumińskiej, a następnie saniami do Starego Szmeksu, turyści przenocowali w otwartym tego roku po raz pierwszy przez całą zimę »Grand Hotelu« i dnia 13-go stycznia ruszyli o godz. 9½ rano ku dolinie Wielickiej. Śnieg był tak miękki, że zapadano po kolana; dr. Jordan więc i p. Chmielowski puścili się w drogę na »ski« i tylko dzięki temu przestrzeń, którą w lecie przebywa się w 1½ godziny, zdołali przebyć w 4 godziny i 3 kwadranse, stanęli bowiem w schronisku Śląskiem w dolinie Wielickiej o godz. 2¼ po południu. Przewodnicy zaś maszerowali aż 8½ godzin i niezmiernie wyczerpani przybyli do schroniska dopiero o 6-tej wieczorem.
Otworzywszy schronisko kluczami, wypożyczonymi od dzierżawcy tej gospody, umieszczono się w kuchni, pokoi bowiem niepodobna byłoby należycie ogrzać, zresztą ze względu na szczupłą ilość drzewa opałowego, trzeba było postępować oszczędnie i przy tym samym ogniu ugotować posiłek. Materacy, derek i t.d. było pod dostatkiem. Najwyższa temperatura, jaką można było osiągnąć, wynosiła tylko +8°C. Nie na długo jednak, w nocy bowiem spadła do 0°.
Dnia 14-go stycznia szalała w górach straszliwa burza śniegowa, wicher był niesłychanie mroźny i silny, zawieja nie ustawała ani na chwilę, niepodobna było ruszyć się z miejsca. Wypadło cały dzień spędzić w schronisku. W nocy uciszyło się – postanowiono zatem prowadzić dalej rozpoczętą wyprawę.
Piętnastego więc stycznia wyruszyli turyści o godzinie 6-tej rano i o 7¼ stanęli ponad Długim Stawem w dolinie Wielickiej.
Drogę na szczyt wybrano przez ów olbrzymi, wypełniony lodem żleb, którym swego czasu spadł z Gerlachu p. Brandys, a przewodnik jego Mahler na miejscu się zabił.
Żleb ten, jak wiadomo, uważano dawniej za niemożliwy do przejścia ze względu na niezwykłą długość (przeszło 800 metrów) i stromość. Już jednak sławny alpinista dr. Ludwik Darmstädter z Berlina wykazał, że przejść tędy można, bo tym właśnie żlebem wdarł się on ze swym znakomitym przewodnikiem Janem Stabelerem (z Taufers w południowym Tyrolu[*]) na szczyt Gerlachu dnia 22 lipca 1899 r.
Przypiąwszy do butów żelazne »raki«, po 15 minutach drogi stanęli turyści o godz. 7½ u wejścia do owego sławnego żlebu. Stromość wynosiła początkowo 40°, wyżej jednak dosięgała 64. Wspinano się żlebem przez 2½ godziny bez wytchnienia. Mróz dochodził do -23°C, śnieg był zupełnie twardy, a miejscami napotykano nawet szklisty lód. Na grani stanęli turyści o godz. 10 rano. Wysokość tego punktu na grani wynosi 2580 metrów. Pionowa różnica wysokości owego żlebu równa się 520 metrom, przyjmując zaś przeciętnie kąt nachylenia śniegów równy 45°, otrzymamy jako długość żlebu przeszło 800 m.
Słońce jaśniało przepysznie, czystości nieba nie mąciła ani jedna chmurka. Pochód południowemi zboczami Gerlachu trwał dość długo, wymagał bowiem pewnej ostrożności ze względu na strome »kominy«, śnieg przytem był tak miękki, że nie tylko nie potrzeba było rąbać stopni, ale nawet zapadano się po kostki. Następnie zwykłą już drogą wydostano się o godzinie 1½ na najwyższy wierzchołek Garłuchowskiego szczytu. Choć pogoda wciąż dopisywała, na szczycie mroźny wiatr dokuczał bardzo.
O godzinie 2¼ zaczęto schodzić wprost na dół żlebem ku dolinie Batyżowieckiej. Posuwając się szybko w dół po miękkim śniegu, już o godz. 3¼ stanęli turyści nad »klamrami«, które wprawdzie wystawały ze śniegu, skaliste jednak ściany, pokryte lodową powłoką, nie dawały oparcia ani dla ręki, ani dla stopy. Trzeba się więc było uciec do lin, przy pomocy których spuszczając się od klamry do klamry, zdołano szczęśliwie zejść w dolinę. Manipulacya z linami zabrała wiele czasu, była godzina 4¼ i mrok już zapadał, gdy wreszcie turyści znaleźli się w bezpiecznem miejscu. Raźno już teraz posuwano się doliną Batyżowiecką. Przez staw można było przejść po lodzie. Zboczami Gerlachu (popod Kocioł) ku dolinie Wielickiej zdążano przy świetle księżyca. Wieczorem o godz. 6¾ stanęli wreszcie znużeni wędrowcy w Schronisku Śląskiem na zasłużony wypoczynek i nocleg.
[Œlšski Dom]
Śląski Dom był w tamte lata najporządniejszym z tatrzańskich schronisk. Zdjęcie z r. 1902.
Następnego dnia (16-go stycznia) powrócono do Szmeksu o 1-ej w południe.
O niezwykłej tej zimowej wyprawie wyrażają się turyści z zachwytem. Zimno przy uciążliwym pochodzie nie daje się wcale we znaki, widoki zaś są stokroć wspanialsze niż w lecie.
W końcu dodać należy jeszcze parę uwag, jakie się w tej wycieczce turystom nasunęły, a które posłużyć mogą jako praktyczne wskazówki dla innych.
Otóż z powodu braku czasu przy krótkości dnia niepodobna jest rąbać w twardym śniegu dużych i głębokich stopni, zapewniających bezpieczeństwo i chroniących od pośliźnięcia. Trzeba poprzestać na bardzo powierzchownem rąbaniu śniegu, powierzając bezpieczeństwo sprawności i sile mięśni, natężonej uwadze, wielkiej ostrożności, koniecznej wprawie stąpania po groźnych zboczach lodowych – i należytemu uzbrojeniu, do którego nieodzownie należeć muszą: buty podkute gwoździami, żelazne raki, czekan i lina.
BHGS0000    15 (2004)
Janus v. Chmielovski: Reisenotitzen aus der
Hohen Tátra. Jahrbuch des Ungarischen
Karpathen-Vereines r. XXXII 1905 s.48–57
NOTATKI Z WĘDRÓWEK PO TATRACH
Janusz Chmielowski
A) Wejście zimowe na Szczyt Franciszka Józefa
13 stycznia 1905 roku wyruszyłem ze Starego Szmeksu [Starego Smokowca, Ó-Tátrafüred] w towarzystwie mego przyjaciela, prof. dra Károly Jordána z Budapesztu oraz przewodników: Klimka Bachledy z Zakopanego, jak również Johanna Franza seniora i Paula Spitzkopfa z Nowej Leśnej, aby złożyć zimowe odwiedziny Szczytowi Franciszka Józefa.
Jak wiadomo, pierwsza próba wejścia zimą na Szczyt Franciszka Józefa [Franz Josefspitze, węg. Ferencz József csúcs] została podjęta 29 marca 1902 przez kilku panów z Wrocławia. Ich wysiłki nie doprowadziły do celu, jakkolwiek pod wodzą Franza i Hunsdorfera juniora udało się przebić do grani, powyżej Żlebu Karczmarza.
[Gierlach, Żleb Karczmarza]
Wschodnia ściana Gierlachu ze Żlebem Karczmarza. 1) Ponad Kocioł Turnia; 2) Lawiniasta Przełączka (nad Żlebem Karczmarza); 3) Mały Gierlach; 4) Pośredni Gierlach; 5) Gierlach. Fot. Miroslav Kukačka, 1975
O godz. 9½ rano opuściliśmy „Grand Hotel” i obaj z Jordánem z miejsca przypięliśmy przywiezione narty [»ski«], aby przynajmniej zapobiec zapadaniu się w śnieg, który był bardzo grząski, puszysty i głęboki. O jeździe nie było mowy, ale nie musieliśmy brnąć w śniegu, podczas gdy biedni przewodnicy przy każdym kroku zapadali się po kolana. Szybko wyprzedziliśmy ich znacznie, jednak wędrówka była bardzo męcząca i przebiegała bardzo powoli. Dzień nie był szczególnie ładny, niebo zaciągnięte chmurami, panowała zamieć. Do Śląskiego Domu dobiliśmy dopiero o godz. 2¼ po południu, to znaczy, po 4¾-godzinnym marszu, chociaż na Krzyżówce odpoczywaliśmy tylko ok. 15 minut. Schronisko otworzyliśmy kluczem, przekazanym nam przez dzierżawcę Greisigera (z Wielkiej) i, na ile było to możliwe, rozgospodarowaliśmy się w kuchni. Postanowiliśmy spać tutaj razem z przewodnikami, chodziło o wykorzystanie ciepła pieca kuchennego, ogrzewającego to pomieszczenie. Roznieciliśmy ogień, przynieśliśmy śniegu do stopienia i zagotowaliśmy herbatę – wszystko zanim pojawili się przewodnicy.
Weranda była wypełniona śniegiem, podobnie jak jadalnia.
Tymczasem pogoda bardzo się pogorszyła: huczał gwałtowny wiatr, potęgując śnieżną zamieć. Przewodnicy dobili dopiero o godz. 6 wieczorem – wyczerpani i opadli z sił, wszak przebycie drogi zajęło im aż 8½ godziny! Podkreślam z naciskiem, że różnica w czasie marszu naszej dwójki i przewodników wynika jedynie z faktu, że my używaliśmy nart, których przewodnikom brakowało. Objuczeni byliśmy mniej więcej jednakowo: Jordán i ja dźwigaliśmy plecaki po 11 kilo wagi, przewodnicy po 15 kilo.
Koców i materaców mieliśmy pod dostatkiem, w schronisku był jednak mały zapas drewna opałowego, którego zatem musieliśmy oszczędzać. Najwyższa temperatura, jaką udało nam się osiągnąć przez intensywne podsycanie ognia, wyniosła w kuchni +8°C, podczas gdy na werandzie odczytywaliśmy -13°C. W nocy temperatura w kuchni spadała jednak do 0°C.
Następnego dnia (14 stycznia), na który zaplanowaliśmy wejście na Szczyt Franciszka Józefa, panowała tak okropna niepogoda, że nie mogliśmy się ruszyć z domu. Cała dolina wypełniona była mgłą i szalała niezwykle silna, lodowata zadymka, prawie o mocy orkanu, słowem, było okropnie. Byliśmy zmuszeni cały ten pamiętny dzień przepędzić w schronisku, a ponieważ zawierucha nie miała zamiaru się skończyć, pogodziliśmy się z myślą, że i w następnym dniu podjęcie wspinaczki nie będzie możliwe.
Kiedy jednak nazajutrz przewodnicy wstali o godz. 3 nad ranem, aby napalić w piecu, Franz wszedł z radosną wieścią, że wiatr ucichł, a niebo jest bezchmurne. Oczywiście, natychmiast wstaliśmy, gotowaliśmy kawę i herbatę na drogę, dzieliliśmy prowiant do poszczególnych plecaków i o godz. 5½ byliśmy gotowi do odmarszu.
O godz. 6 rano wyruszyliśmy przy świetle latarń. Ranek był bardzo zimny, ale bez wiatru! Zrobił się już piękny, jasny dzień, kiedy o godzinie 7¼ dotarliśmy do wylotu Żlebu Karczmarza – powyżej Długiego Stawu (1953 m), oczywiście skutego lodem. Przytroczenie raków i przygotowania do wspinaczki zajęły nam kwadrans. Wejście do kuluaru wymierzyliśmy barometrycznie na 2060 m. Żleb Karczmarza jest, jak wiadomo, ową długą i stromą śnieżną rynną, która na północ [na zachód!] od Długiego Stawu opada z grani aż w pobliże stawu, głęboko wcinając się w masyw.
Pierwszymi, którzy przez ten budzący grozę kuluar odważyli się szukać wejścia na wyżyny Szczytu Franciszka Józefa byli dobrze znany i wielce zasłużony badacz Tatr, prof. dr August Otto z Wrocławia oraz sławny alpinista, dr Ludwig Darmstädter z Berlina. 22 lipca 1899 pokonali oni Żleb Karczmarza (w wejściu) wraz z tyrolskim przewodnikiem, Hansem Niederwieserem[1] (= Stabelerem). Tu też w swoim czasie wydarzyła się owa godna ubolewania katastrofa, która kosztowała życie smokowieckiego przewodnika Mahlera[2].
[Gierlach, Żleb Karczmarza]
Tadeusz Zwoliński: „Tatry” 1:50.000. Rok 1936 – oznaczono Śląski Dom, Żleb Karczmarza i zejście przez Batyżowiecką Próbę.
Żleb Karczmarza nie skraca co prawda drogi na Szczyt Franciszka Józefa, w warunkach zimowych tworzy jednak prostą, wiodącą do celu drogę. Nawiasem mówiąc, nie chcieliśmy trzymać się zwyczajnych linii wejścia, lecz wybrać coś bardziej interesującego. Szliśmy w następującej kolejności: Franz, Jordán, ja, Klimek, Spitzkopf. Śnieg w żlebie był tak twardy, jak w lecie, Franz był więc zmuszony niebawem (po jakiejś półgodzinie) rąbać stopnie, wprawdzie początkowo niezbyt głębokie. Co się tyczy trudności, chciałbym powiedzieć, że Żleb Karczmarza w zimie jest trudniejszy aniżeli latem, gdyż po pierwsze, w lecie dni są dłuższe i ma się do dyspozycji więcej czasu, by wybijać staranniej stopnie i przez to mniej się narażać na niebezpieczeństwo wyśliźnięcia, po drugie, można się sprawniej posługiwać czekanem, aniżeli przy ostrym zimnie, po trzecie, stok śnieżny latem jest daleko mniej stromy i po czwarte, najwyższy odcinek żlebu latem można obejść skałami po lewej stronie, podczas gdy w zimie jest się zmuszonym piąć się w górę bardzo stromą rynną aż do grani. Zima ma tylko jedną zaletę – tę mianowicie, że wspinacz nie jest wystawiony na spadanie kamieni. Jednakże również latem można z nieomal całą pewnością liczyć na to, że przy bardzo wczesnym wymarszu uniknie się tego niebezpieczeństwa. Co się jednak tyczy wyśliźnięcia ze stopni, to w zimie ma ono te same skutki, co latem, ponieważ kuluar fatalnie się wygina a powyżej Długiego Stawu znajdują się stożki piargowe, również w zimie wolne od śniegu. Na Żleb Karczmarza mogą się więc porywać tylko tacy ludzie, którzy mają absolutną pewność że się nie obsuną.
Z obramiających kuluar skał wiatr zwiał niemal cały śnieg, za to pokryte były one lodową glazurą. Lawin ani nie obserwowaliśmy, ani nie obawialiśmy się, gdyż do ich powstawania żleb jest zbyt wąski, zresztą dzisiaj było dojmująco zimno: temperatura wynosiła -23°C.
Jak już wspomniano, śnieg, chociaż tak głęboki, że czekan (120 cm długości) wchodził w niego aż po głowicę, był całkowicie stwardniały; w niektórych miejscach odsłaniał się nawet goły lód. Szliśmy wszyscy uzbrojeni w raki i czekany, a 30-metrowa, bardzo silna angielska lina łączyła nas nieustannie. Przewodnik Franz zaprezentował się jako znakomity technik lodowy: bez najmniejszej przerwy przez 2½ godziny wybijał stopnie w twardym jak kamień śniegu. Mieliśmy z sobą co prawda klinometr do mierzenia nachylenia, jednak przy tym przejmującym zimnie brakowało nam zarówno czasu, jak i ochoty do prowadzenia pomiarów w kuluarze. Rozmawialiśmy jednak o tym i doszliśmy do zgodnego wniosku, że kąt nachylenia na początku żlebu może wynosić przeszło 40°; w jego górnym końcu (niedaleko grani) stromizna jest bardzo znaczna, około 65°.
Kilka metrów poniżej grani były wolne od śniegu ale totalnie oblodzone skały. Z pewnym trudem udało się przewodnikowi Franzowi, którego Jordán podpierał czekanem, uchwycić rękami krawędź grani i tym samym punktualnie o godzinie 10 osiągnąć grań.
[Żleb Karczmarza]
Zespół na grani nad Żlebem Karczmarza
Wysokość wyjścia na grań wymierzyliśmy barometrycznie na 2 580 m [dziś Lawinista Przełączka, ok. 2545 m], tak więc pionowa różnica między dolnym wylotem kuluaru a jego górnym końcem wynosi 520 m. W rzucie poziomym odległość tych punktów według Detailkarte 1 : 25 000 powinna wynosić 500–550 m; kiedy więc średni spadek żlebu przyjmiemy za 45°, otrzymamy ok. 800 metrów jako jego rzeczywistą długość[3]. Jest to więc niewątpliwie najdłuższy śnieżny kuluar w Tatrach, bo przecież nie mogą z nim rywalizować ani żleb spadający z grani pomiędzy Szatanem a Zadnią Basztą [Hlińską Turnią], ani ten spadający do Doliny Dzikiej z grani pomiędzy Durnym a Łomnicą.
Kiedy dotarliśmy do grani, dzień zapowiadał się wspaniały. Niebieskie, jasne i bezchmurne niebo stało nad Tatrami cudownie słoneczne i rozpięte w ciszy. Po krótkim postoju przygotowaliśmy się, by wyruszyć w dalszą drogę. Aż w pobliże Małego Gierlachu szło się zwyczajną drogą, potem opuściliśmy letni szlak i wspinaliśmy się dalekim łukiem do głównego żlebu, spadającego ze Szczytu Franciszka Józefa do Doliny Batyżowieckiej. Mimo znacznej utraty wysokości, było to dla nas korzystne, gdyż potem można było dotrzeć wprost do wierzchołka. Trudności nie były tu nadmiernie duże, ponieważ po południowej stronie śnieg już zmiękł, jednak niebezpieczna stromość terenu, pokonywanie zalodzonych kominów, przez które musieliśmy się wspinać, jak również spadziste trawersy zmuszały do pewnej uwagi. Powoli trawersowaliśmy poszczególne żebra, które wysyła grań główna, by wreszcie dotrzeć do wielkiej rynny śnieżnej, która uchodzi w pobliżu wierzchołka. Ostatni odcinek, krótko poniżej szczytu, był bardzo stromy i zalodzony, wnet jednak i ten kawałek był szczęśliwie za nami i o 1½ po południu, to jest w 7½ godziny licząc od Schroniska Śląskiego, wkroczyliśmy na najwyższy punkt Szczytu Franciszka Józefa (2663 m).
Wdzięczni za udane przeprowadzenie tej pięknej tury ściskaliśmy dłonie naszych wiernych przewodników, zjedliśmy co nieco, zrobiliśmy nasze zdjęcia i podziwialiśmy zimową panoramę o imponującej wspaniałości. Różnica temperatury na stokach i tu na czubku była potężna, zaczął wiać zimny wiatr; mimo to ogólny stan pogody był dobry, słońce nie było zamglone i świeciło cudownie.
O dłuższym pobycie nie można było myśleć i w obliczu kurczącego się czasu postanowiliśmy możliwie jak najszybciej rozpocząć zejście: nasz czyn powiódł się dopiero w połowie i świadomość tego gasiła nasze nadmierne zadowolenie. Biletów wizytowych nie mogliśmy zostawić na szczycie, ponieważ chłopek kamienny był całkiem pokryty śniegiem i tylko drążek sterczał ku górze.
[Károly Jordán]
Dr Károly Jordán
W lecie, na czubku Mnicha, planowaliśmy z Jordánem próbę zejścia ze Szczytu Franciszka Józefa moją drogą[4] z roku 1895, to znaczy północną granią do Przełęczy Tetmajera i stamtąd w Dolinę Batyżowiecką, jednak dzisiaj opancerzona lodem grań północna już na pierwszy rzut oka jawiła się jako nieprzystępna. Byliśmy zmuszeni wybrać inną drogę zejścia. Kiedy ja obstawałem przy tym, aby schodzić zwyczajną drogą przez Batyżowiecką Probę i kiedy omawialiśmy ten pomysł, Franz i Spitzkopf wyrazili swoje wątpliwości, czy będzie możliwe przebycie w zimie miejsca, gdzie umieszczone są klamry. Być może, iż wynikało to ze stosunkowo miernej znajomości drogi batyżowieckiej wśród przewodników ze Szmeksu, kiedy bowiem przedstawiłem nasz zamiar Klimkowi Bachledzie i kiedy go spytałem, co on o tym myśli, bez chwili wahania powiedział mi, że bierze na siebie pełną gwarancję sprowadzenia nas tą drogą w dół aż w dolinę. Tak się też stało.
O godzinie 2¼ zaczęło się zejście i bez utrudnień obniżaliśmy się głównym żlebem w stronę Doliny Batyżowieckiej. Miękki śnieg umożliwił nam rozwinięcie tak szybkiego i regularnego tempa, że posuwanie się naprzód przebiegało raźno i pierwsze klamry na Próbie Batyżowieckiej zostały osiągnięte już po 50 minutach. Były one zupełnie wolne od śniegu, jednak pionowe partie skalne pokrywała warstwa lodu. Nie zatrzymały nas przeto. Klimek, który od szczytu był w przedzie, prowadził nas z wielką biegłością. Stale poruszał się tylko jeden z nas, na tyle, na ile pozwalała długość (30 m) naszej jedwabnej liny. Inni w tym czasie stali pewnie i trzymali się mocno. Nawiasem mówiąc, byliśmy zależni od lin i musieliśmy powoli i uważnie zjeżdżać od jednej klamry do drugiej. Tak czy inaczej, te manipulacje zatrzymały nas na klamrach dłużej niż godzinę. Najniższe partie skalne chowały się w śniegu, co sprawiało, że zejście w dół było całkiem łatwe. O godzinie 4½ po południu osiągnęliśmy dno Doliny Batyżowieckiej. Widok na Szczyt Batyżowiecki był imponujący.
Noc rozpościerała już swoje skrzydła na okoliczne góry, kiedy zaczęliśmy marsz w dół doliną. Nadciągnęła jednak okropna śnieżna zawierucha; powoli mozoliliśmy się przez głęboki i grząski śnieg a zimny wiatr nie szczędził nam złych momentów. Powieki i brody każdego z nas były całkowicie zlodzone. Na Stawie Batyżowieckim nie zastaliśmy śniegu, tylko lód. Kiedy przeprawiliśmy się przez niego, było już kwadrans po piątej i zrobiło się zupełnie ciemno. W świetle księżyca szliśmy poniżej „Kotła”, jednak nie wydeptaną ścieżką. Śnieg był tu twardy, przez co raki oddawały nam znakomite usługi, tym bardziej, że kosówki były całkowicie pogrążone w śniegu. O godzinie 6¾ wieczorem dobiliśmy do Śląskiego Domu. Nie zaprzeczamy, że zawładnęło nami uczucie satysfakcji i zadowolenia z siebie, nawet nie tyle dlatego, że wróciliśmy cali i zdrowi i nie ulegliśmy wypadkowi, ale ponieważ mieliśmy świadomość, że byliśmy rzeczywiście zdolni stawić czoła przebytym trudnościom i niebezpieczeństwom. Noc spędziliśmy znowu w schronisku.
W dniu 16. o godzinie 8½ rano opuściliśmy Śląski Dom i na nartach o 1 po południu zawitaliśmy do Szmeksu [Smokowca]. Dzień był ładny, śnieg miękki. W lesie obserwowaliśmy liczne ślady dzików, jednak kozic podczas całej wycieczki nie widzieliśmy żadnych.
Temperatura w dniu 15 stycznia wahała się nieznacznie. Przeważnie było ok. -20°C. Jak się później przekonałem z obserwacji meteorologicznych, było tego dnia o godzinie 7 rano w Kieżmarku -16,3°C, w Zamkach Orawskich -15°C, w Lewoczy o godzinie 7 rano -14; godz. 2 -7°; godz. 9 wieczorem -12,5°C. W Spiskiej Nowej Wsi [Igló] o godz. 7 -14,4°; godz. 2 -10,7°; o godz. 9 wieczorem -10,9°C.
Co się tyczy odzienia, chciałbym zauważyć, że byliśmy ubrani tak jak latem, tylko bielizna była z owczej wełny. W ruchu człowiekowi jest całkiem ciepło.
Profesor Jordán wszedł zimą na Łomnicę dwukrotnie, po jednym razie był zimą na Durnym, na Lodowym, na Wysokiej, na Pośredniej Grani, na Krywaniu, na Rysach, na Baranich Rogach, na Świnicy, na Małym Lodowym, na Sławkowskim, na Przełęczy Lodowej, Polskim Grzebieniu i Zawracie, twierdzi jednak, że trawersowanie Szczytu Franciszka Jozefa jest od wszystkich tamtych tur daleko trudniejsze, mianowicie z powodu stromizny i przepaścistości terenu, dużej wysokości i długości drogi. Ta ostatnia jest bardzo znaczna i dlatego w krótkie zimowe dni wejście może się powieść tylko przy korzystnych warunkach śniegowych. Jeżeli się zdarzy, że śnieg wszędzie będzie miękki, szczytu nie da się osiągnąć.
Była to faktycznie wspaniała, w pełnym tego słowa znaczeniu alpinistyczna tura najwyższej klasy. Należy tylko żałować, że zimą z powodu krótkości dnia nie można się długo rozkoszować widokiem, który jest nadzwyczaj majestatyczny.
B) Nowe drogi i pierwsze wejścia w lecie 1904
Z pewnej liczby wspinaczek, które zrobiłem w Tatrach Wysokich podczas sezonu letniego 1904, tu zostają wymienione tylko pierwsze wejścia lub nowe drogi.
I. Pierwsze wejścia:
1. 14 lipca pierwsze wejście na Czubatą Turnię [»Egenhofferspitze« = Szczyt T. Egenhofferówny]. Od Schroniska Téry’ego do przełączki między Małym Durnym [Téryspitze = Szczyt Téry’ego] i Czubatą Turnią, potem wspinaczka wprost przez ścianę południową do dziewiczego wierzchołka. Zejście tą samą drogą. Przyjemna wspinaczka.
2. 13 września pierwsze wejście na Zadniego Mnicha [»Mönch II.« = Mnich II] (= śmiało uformowany skalny szczyt w grani pomiędzy Cubryną a Wrotami Chałubińskiego). Bardzo trudno.
3. 15 września pierwsze wejście na Kozią Turnię [»Gemsenspitze« = Kozi Szczyt] 2116 m, w grani Jagnięcego Szczytu [Weisse Seespitze]; pierwsze trawersowanie tego szczytu. Wejście od Czerwonego Stawu [Roter See], zejście do Białego Stawu [Weisser See]. Łatwa, atrakcyjna wycieczka półdniowa. Piękny widok.
4. 1 października pierwsze wejście i pierwsze trawersowanie Zamarłej Turni (=obumarła, zmarła, wyschnięta turnia; niedaleko Zawratu). W jednym miejscu bardzo znaczne trudności techniczne.
5. 5 października pierwsze wejście i pierwsze trawersowanie Kaczego Szczytu [»Ententalspitze« = Szczyt Kaczej Doliny], 2395 m. (Pomiędzy Batyżowieckim Szczytem 2428 m i Zmarzłym 2400 m). Wejście z Doliny Kaczej [Entental], zejście w Dolinę Batyżowiecką. Bardzo zagmatwana droga, nieprzerwanie trudna i eksponowana. Jedna z najtrudniejszych wspinaczek w Tatrach.
II. Nowe drogi:
1. 4 lipca: pierwsze przejście północnej ściany Świnicy [Svinnicza] 2306 m. Trudno. Praktycznie bez znaczenia.
2. 13 lipca kilka nieudanych prób wyszukania nowej drogi na Ostry Szczyt [Spitzer Turm]. (Przez ścianę południową i grań wschodnią).
3. 26 lipca: zejście z Zadniego Gierlachu [Samuel Róthspitze] 2630 m na Batyżowiecką Przełęcz. (Pomiędzy Zadnim Gierlachem a Batyżowieckim Szczytem). Mało interesująco; dość stromo i mozolnie.
4. 17 sierpnia (z prof. drem Karolem Jordánem z Budapesztu jak również przewodnikami: Klimkiem Bachledą, Johannem Breuerem, Johannem Kirnerem i Johannem Spitzkopfem) nowe, zupełnie bezpośrednie zejście z Mnicha (nad Morskim Okiem). Wykonalne tylko ze zjazdem na linie. Krótka, emocjonująca i ładna wspinaczka skalna.
5. 6 października wejście na Kozią Strażnicę [»Gemsenwarte«], 2235 m, skalny szczyt w bocznej grani, jaka wysuwa się z Zachodniego Szczytu Żelaznych Wrót [westliche Eiserne Torspitze] w Mięguszowiecką Dolinę Złomisk [Mengsdorfer Trümmertal]. Na szczycie zastano kopczyk kamienny (bez biletów); dlatego za nowe można uważać tylko zejście wprost z grani przez wąski, kruchy komin. Łatwo dostępny szczyt, z pouczającym widokiem.
[Klimek Bachleda]
Klimek Bachleda w odświętnym stroju. Zdjęcie z lat zimowego wejścia na Gierlach. „Pamiętnik Tow. Tatrzańskiego” 1904.
We wszystkich tych wspinaczkach towarzyszył mi mój długoletni towarzysz, świetny przewodnik Klimek Bachleda z Zakopanego.
C) Parę uwag do wysokości szczytów i ich nazw
Wszedłem na Kaczy Szczyt i chciałbym wyrazić opinię, że wysokość 2395 m dla tego szczytu jest absolutnie niewłaściwa. W Każdym razie Kaczy Szczyt jest o ok. 15–20 m wyższy aniżeli Szczyt Zmarzły (2400 m), którego wysokość topografowie podają jako 2400 m.
Oba podwójne szczyty w grani »Kończystej«, ten liczący 2475 m i ten niższy, zostały ostatnio (zob. Zipser Bote, sierpień 1904) opatrzone nazwami »Koziczinskispitze« (2475 m) i »Helenenturm« (niższy). Nie byłoby zatem od rzeczy przesunięcie nazwy »Mała Kończysta« [Kleine Koncsyszta] na niższy wierzchołek (2533 m) głównego szczytu (2540 m) Kończystej.
Adwokat, pan dr Stanisław von Krygowski z Krakowa, wszedł 10 sierpnia 1904 wraz z przewodnikiem Janem Bachledą [Tajbrem, także tragarzem Franciszkiem Leśniakiem] jako pierwszy na »Wschodni Szczyt Żelaznych Wrót”, a mianowicie z Mięguszowieckiej Doliny Złomisk przez kuluar i przełączkę między Wschodnim Szczytem Żelaznych Wrót a Szczytem Zmarzłym. Powyższa przełączka [obecnie Rumiska Przełączka] została przez jego przyjaciół ochrzczona nazwą »Krygowskischarte.
Podobnie, droga od Schroniska Téry’ego do Źródła Mojżesza, wyszukana 12 lipca 1904 przez dra Augusta Otto, powinna zostać nazwana za swoim odkrywcą »Drogą Otta [»Otto Weg«].
Stroma rynna śnieżna, która ciągnie się od Długiego Stawu w Dolinie Wielickiej aż do grani Gierlachu, zwana jest przez dra Otto »Karczmark’s-Floss«, zaś przez dra Habela »Karczmarko-Floss«. Tymczasem obydwie te nazwy są nieprawidłowe, ponieważ tylko nazwa »Karczmar’s-Floss« wydaje się mieć uzasadnienie. Karczma = gospoda, karczmarz albo karczmar = gospodarz karczmy. Ten „Karczmar” mógł przypuszczalnie być koziarzem, który podczas polowań zwykle otrzymywał ten żleb jako stanowisko strzeleckie. „Floss” jest u Niemców ze Spisza gwarowym odpowiednikiem alpejskiego „couloir”. Pan prof. Franz Dénes z Lewoczy słyszał nazwę »Karczmar-s Floss« (dosłownie!) już w roku 1878.
Tłum. Józef Nyka
PRZYPISY
 *  Stabeler zginął przed kilku laty [1902] podczas jednej z wycieczek w Alpach.
 1.  Parę lat później Stabeler zginął w wypadku na Schaflanerjock.
 2.  Podczas gdy jego „pan” – turysta Brandys – wyszedł ze stosunkowo niewielkimi obrażeniami.
 3.  Odcinek, który po płaskiem przebywa się w 10 minut.
 4.  Tę nową drogę na Szczyt Franciszka Józefa udało mi się odkryć i przejść 24 sierpnia 1895 wraz z przewodnikiem Jędrzejem Walą młodszym. Parę lat później grań północna została przebyta po raz drugi przez dra Darmstädtera ze Stabelerem. W lipcu 1904 dr Otto zszedł wraz z Breuerem moją drogą z Przełęczy Tetmajera w Dolinę Batyżowiecką.
BHGS0000  GERLACH – FIRST WINTER ASCENT 15 (2004)
The impressive massif of Gerlachovský štít (2655 m) is the highest summit in the Tatras and the whole Carpathian range. This peculiarity proved irresistible to early climbers, who included the famous alpinist Mór Dechy in 1874. Apparently, the first recorded ascent was that made by Johann Still with some companions and chamois hunters in 1834. Towards the end of the nineteenth century Gerlach attracted many mountaineers, but until 1905 it remained without winter ascent. On March 29, 1902 a German party attempted to complete a winter climb, but failed to go beyond 2550 m. Hundred years ago, on January 15, 1905 Gerlachovský štít was scaled for the first time in winter by Janusz Chmielowski (Poland) and Károly Jordán (Hungary) – both widely regarded as first class “taterniks”. They were supported by three local guides: Johann Franz, Paul Spitzkopf and Klimek Bachleda.
The party started from the Silesian Hut (1670 m), located near the S.E. foot of the mountain. The route taken followed the Karczmar’s Couloir, a prominent snow gully some 500 metre high and by 800 metre long. Crampons and ice-axes (1,20 m long!) were essential. Johann Franz climbed first, cutting hundreds of steps in steep and hard snow. The principal difficulties were in the upper part of the gully which steepened to over 65°. The team reached the ridge (2550 m) by 10 a.m. From the ridge steep rock and mixed ground led towards the summit. Snow conditions were good and the weather remained fine, although it was very cold (up to -25°C). After 7 hours of continuous progress the team gained the summit at 1.30 p.m. All five members of the party were able to stand on the highest point. The summit cairn was covered with deep snow. The length of the route, its difficulty and exposure, extreme winter conditions and short daylight in mid-January make the ascent a very serious undertaking. Unfortunately, there was no time left to enjoy the glorious view from the summit.
For descent they opted for the western flank of the mountain, using the Batizovská valley route and descending with Klimek Bachleda in the lead. They returned to the Silesian House by 6.45 p.m., exhausted after the gruelling twelve hour’s effort. Although completed in ancient climbing style, this was the most outstanding winter expedition in the Tatras up to those days and one of most significant in the history of Tatra mountaineering. A comprehensive report appeared in the 1905 issue of the Yearbook of the Hungarian Carpathian Association (Magyarországi Kárpátegyesület, Ungarischer Karpathen-Verein). In 1896 the Hungarian authority renamed Gerlachovský štít (Gerlsdorfer Spitze) in Ferencz József csúcs to honour the Austrian emperor Franz Josef I.
Józef Nyka