JERZY WESOŁOWSKI
Tadeusz Jacobi
i ćwierć wieku PKG
[Tadeusz Jacobi]
Tadeusz Jacobi
  

Copyright © 2005 by JÓZEF NYKA


Prof. Jerzy Wesołowski napisał swoje wspomnienie pod koniec życia (zmarł 13 grudnia 1993) – ostatnie poprawki robił ręką, która z trudem już prowadziła długopis. Do tekstu dołączył dwie spisane z nagrań wypowiedzi towarzyszy Tadeusza Jacobiego z lat wojny (do druku nieznacznie skrócone). Nie mają one żadnych odniesień górskich, warte są jednak utrwalenia (choćby tylko w naszej skromnej BH) ze względu na zawarty w nich obraz niełatwej, a często tragicznej młodości odchodzącego dzisiaj pokolenia. Najlepszym osiągnięciem tatrzańskim Tadeusza Jacobiego było przejście w 3-osobowym zespole grani Tatr Polskich w r.1955. W Kaukazie wszedł w r. 1960 m.in. na Sułachat (3400 m), a w 1962 na Elbrus (5633 m) i na Dżantugan (3991 m). Teksty wspomnień poprzedzamy jego zwięzłym biogramem, wyjętym z niezastąpionej „Wielkiej Encyklopedii Tatrzańskiej” Zofii i Witolda Paryskich. O górskich dokonania Tadeusza jest w nim niewiele, ale też nie wyczynami w skale i lodzie zapracował on sobie na naszą pamięć. (J. Nyka)
[odznaka PKG]
TADEUSZ JACOBI
Urodzony 1918 w Osieku, zmarł 17 IV 1984 w Warszawie, pochowany na cmentarzu w Wawrzyszewie. Turysta, taternik, alpinista, ekonomista (dr, doc.), wieloletni pracownik Ośrodka Badawczego Ekonomiki Transportu Ministerstwa Komunikacji. W czasie II wojny światowej pod okupacją niemiecką był podporucznikiem AK; w 1944 aresztowany przez władze radzieckie i osadzony w obozie pod Murmańskiem, skąd wrócił do Polski w 1946. Zamiłowany turysta górski, działacz Oddziału Warszawskiego PTTK, potem Komisji Turystyki Górskiej ZG PTTK, przodownik GOT na wszystkie pasma górskie w Polsce. W 1957 inicjator i współzałożyciel Klubu Turystów Górskich, przemianowanego w 1966 na Polski Klub Górski; 1958–78 był prezesem KTG i PKG. Kierował pierwszą wyprawą KTG w Alpy Julijskie w 1959. Uczestniczył w wyprawach KTG w Kaukaz w 1960 i 1962 (wszedł m.in. na Elbrus 5633 m).
Tadeusz Jacobi jest autorem artykułu programowego Nasza górska droga, ogłoszonego w 1959 w jednodniówce rocznicowej KTG. Przygotował też dużą pracę o działalności PKG, ale opublikował tylko jej skrót: 15 lat Polskiego Klubu Górskiego („Wierchy” 41, 1972 s. 223–226). Również jego autorstwa jest wstęp do książki zbiorowej Kangbachen zdobyty (Warszawa 1977). Nadano mu członkostwo honorowe Polskiego Klubu Górskiego.
„Wielka encyklopedia tatrzańska” 1995
 

BHGS0000    16 (2005)
Jerzy Wesołowski
TADEUSZ JACOBI
i ćwierć wieku PKG
Tadzia Jacobiego poznałem w drugiej połowie 1946 roku, kiedy to zaczynaliśmy naszą krótkotrwałą działalność w Bratniej Pomocy stowarzyszenia studentów Wyższej Szkoły Handlu Morskiego. Nosiliśmy wtedy mundury oficerów administracji morskiej, jako że pracowaliśmy w Głównym Urzędzie Morskim – on w Biurze Portowym w Gdyni, a ja w Biurze Portowym w Gdańsku. Nic więc dziwnego, że nawiązała się między nami od razu bliższa znajomość, mimo iż nie byliśmy na tym samym roku studiów. Rozmowy nasze toczyły się zazwyczaj na tematy zawodowe, nie były to bowiem czasy, które sprzyjałyby głębszym osobistym wynurzeniom. Stąd też nie znaliśmy swojej niedawnej przeszłości.
A Tadzio miał piękną przeszłość okupacyjną i tragiczne przeżycia bezpośrednio po wojnie, co w sumie niechętnie było widziane przez ówczesnych kadrowców. Jak się ostatnio dowiedziałem od jego okupacyjnych kolegów, Tadeusz Jacobi jako podporucznik AK działał w ruchu oporu w powiecie węgrowskim od końca 1941 roku – do zajęcia tych terenów przez Armię Czerwoną. W drugiej połowie 1944 roku został zesłany do łagru koło Murmańska, skąd powrócił do Polski w końcu marca 1946 roku.
Po moim przeniesieniu się w marcu 1949 roku z Wybrzeża do Warszawy utraciliśmy przejściowo z sobą kontakt – do czasu zjawienia się Tadeusza w Warszawie, jako pracownika Ministerstwa Żeglugi. I znów złączyły nas najpierw sprawy zawodowe, gdyż ja zajmowałem się m.in. problematyką dewizową usług morskich w Departamencie Zagranicznym Narodowego Banku Polskiego.
Zgadaliśmy się też szybko na temat wspólnej naszej pasji – gór. Od początku lat pięćdziesiątych zacząłem każdy urlop spędzać na wędrówkach górskich, skrzętnie zbierając punkty na Górską Odznakę Turystyczną GOT. Tadeusz był działaczem PTTK, widział jednak braki tej organizacji w postaci nadmiernego administrowania ruchem turystycznym, a Komisja Turystyki Górskiej PTTK, mimo dobrych chęci nie załatwiała wszystkiego. Narzekaliśmy z Tadziem na sytuację istniejącą w warszawskim ruchu turystyki górskiej.
Któregoś dnia w 1957 roku zaprosił mnie na zebranie ludzi zainteresowanych zmianą tej sytuacji. To był, jak mi się wydaje, prolog do powstania Klubu Turystów Górskich. Tadek Jacobi chciał stworzyć organizację opartą tylko na działalności społecznej, ułatwiającej realizację indywidualnych inicjatyw w zakresie szeroko rozumianej turystyki górskiej. Miała ona zawierać w sobie także elementy taternictwa, ale różniącego się od kierunku reprezentowanego przez Klub Wysokogórski, w którym wartość miał przede wszystkim wyczyn. Tadek i ludzie jemu podobni widzieli w technice wspinaczkowej środek pozwalający dotrzeć do celu, a nie będący samym celem. Nie chodziło im bowiem o sukcesy sportowe, lecz raczej o przeżycia związane z osiąganiem szczytów górskich, może trochę w stylu młodopolskim.
Tadek był swego rodzaju romantykiem gór. Szukał w nich odprężenia, oderwania się od codziennej szarzyzny życia w wielkich miastach, szukał kontaktu z przyrodą. Szczególnie umiłował sobie przy tym góry „zielone”, a w nich Beskid Żywiecki, uważając, że to serce tej krainy. Tam czuł się najlepiej. Nie chciał też masowości, jaka siłą rzeczy występowała w PTTK. Stąd też ideą było powołanie do życia organizacji, która byłaby swego rodzaju trzecią siłą, zapełniającą lukę między masowością turystyki górskiej w ujęciu PTTK, a elitarnością sportowego taternictwa Klubu Wysokogórskiego.
Z tymi ideowymi założeniami Tadka Jacobiego zgodziło się kilkanaście osób i one odbyły w dniu 14 grudnia 1957 roku zebranie założycielskie organizacji, która przyjęła nazwę Klubu Turystów Górskich w Warszawie. Przedyskutowano też koncepcję działalności i statut Klubu.
Dnia 20 lutego 1958 roku odbyło się – przy udziale 60 osób – pierwsze Walne Zgromadzenie, które uchwaliło statut i wybrało władze z Tadkiem Jacobim jako prezesem. Teraz należało tylko uzyskać akceptację władz na działalność nowej organizacji, a to nie było łatwe. Trzeba było przekonać decydentów, że choć KTG nie mieści się w dotychczasowym schemacie organizacyjnym turystyki w kraju, to jednak jest na niego społeczne zapotrzebowanie. I tak dnia 18 kwietnia 1958 roku Prezydium Rady Narodowej m.st. Warszawy zarejestrowało Klub Turystów Górskich, co oznaczało uzyskanie osobowości prawnej. Mogła się więc rozpocząć normalna działalność Klubu w oparciu o szybko zwiększającą się liczbę członków. Musieli oni wykazać się znajomością co najmniej dwu pasm górskich w Polsce i mieć za sobą dorobek w turystyce górskiej. To był pierwszy stopień – członek uczestnik – Aby stać się członkiem zwyczajnym ze wszystkimi prawami, trzeba było wykazać sie pracą w Klubie i udziałem w imprezach klubowych. Wprowadził też Tadzio przyjemny zwyczaj po przyjęciu do Klubu mówienia sobie po imieniu.
Specjalną troską kierownictwa Klubu pod jego przewodnictwem było zapewnienie odpowiednich dotacji, umożliwiających szerszą działalność. W tym zakresie Klub bardzo wcześnie związał się ze sportem związkowym, a konkretnie z Federacją Sportową „Sparta”, uzyskując jej opiekę i dofinansowanie. Klub stał się więc pierwszym związkowym klubem turystycznym. Nie mniej ważne dla istnienia Klubu było zdobycie jakiegokolwiek lokalu dla sekretariatu. Dzięki staraniom i kontaktom Tadka, po dwu latach tułaczki uzyskano pokój w domu Cechu Rzemiosł Skórzanych przy ul. Wąski Dunaj 10. Klub miał nareszcie stałą siedzibę.
W orbitę działalności Klubu Tadek bardzo szybko, bo już w roku 1959, wciągnął Piotra Młoteckiego, który od razu stał się jego prawą ręką, przejmując szereg zadań i zastępując go w wielu pracach, a także występując z coraz to nowymi inicjatywami. Również i mnie Tadek zaczął coraz częściej wykorzystywać, gdy tylko zaczęły w Klubie występować problemy dewizowe, związane z wyjazdami zagranicznymi członków. Formalnie zostałem przyjęty do Klubu w roku 1961, a w 1964 wybrano mnie do Rady Klubu i powierzono mi obowiązki skarbnika, którym byłem przez wiele lat.
Szybko zaczęła rozwijać się normalna praca klubowa, a więc przede wszystkim organizowanie wyjazdów krajowych i zagranicznych. Zgodnie z założeniami, cała działalność opierała się na indywidualnych inicjatywach. Można powiedzieć, że hasłem było „sami dla siebie organizujemy to, co chcemy i możemy”, nie czekając aż ktoś z zewnątrz da nam gotowe propozycje wyjazdowe. To była podstawa rozwoju Klubu. Efekty nie dały na siebie długo czekać. Imprezy realizowane były jedne za drugimi, poczynając od pierwszego roku istnienia Klubu. Już od 1959 r. zaczęto organizować coroczne rajdy majowe w różne pasma naszych „gór zielonych”. Weszły one do trwałej tradycji Klubu, raz bardziej, raz mniej liczne.
Ileż to wspomnień łączy się z tymi rajdami i udziałem w nich Tadka. Oj, dawał on nam nieraz szkołę, bo chodził bardzo szybko. Umiał też jednak długo pozostawać w miejscach atrakcyjnych widokowo, czy wstawać o 4 rano, by wejść na Babią Górę dla podziwiania wschodu słońca, bądź też późnym popołudniem wyjść z Przegibku na Małą i Wielką Bendoszkę, by popatrzeć na zachód słońca i na piękną wieczorną panoramę Beskidu Zachodniego i fragmentu Tatr.
Dzięki powiązaniu Klubu ze związkami zawodowymi, poprzez F.S. „Spartę” udało się nawiązać kontakt z Sekcją Alpinizmu Wszechzwiązkowej Rady i uzyskać zaproszenie na Kaukaz dla 15 osób w połowie 1960 roku. Tadzio, biorąc udział w tym wyjeździe, zrealizował swoje marzenie o wyprawie w góry lodowcowe. To było urzeczywistnienie jego hasła „przez góry zielone do gór lodowcowych”, jako ostatecznego wtajemniczenia człowieka gór. Pełnię tego wtajemniczenia posiadł w połowie 1962 roku, kiedy to wraz z innymi członkami wyprawy kaukaskiej wszedł na Elbrus (5633 m). Z tego osiągnięcia był niezwykle dumny. Wszedł też wtedy w większej grupie zachodnią granią na Dżantugan (3991 m – 24 lipca 1962).
Te pierwsze wyjazdy pozwoliły na zawarcie umowy o bezdewizowej wymianie grup polskich i radzieckich alpinistów. Było to bardzo duże osiągnięcie, jako że otworzyło góry Związku Radzieckiego dla członków Klubu. Takim rozwiązaniem nie mógł się pochwalić żaden klub w Polsce. Było to więc solą w oku innych naszych organizacji górskich.
Miało to też zasadnicze znaczenie dla dalszego rozwoju Klubu, wręcz wyznaczało dalszy jego kierunek. Wyjazdy na Kaukaz wymagały bowiem już dużych umiejętności alpinistycznych nie tylko w skale ale i w lodzie. Nic więc dziwnego, że rozpoczął się intensywny rozwój Sekcji Alpinizmu w Klubie. Magnesem był Kaukaz. Władze Klubu z Tadkiem na czele starały się nadal przyjmować na członków ludzi, którzy akceptowali wypracowane kiedyś założenia ideowe, choć zdarzały się przypadki przyjmowania taterników chcących tylko wyjeżdżać na Kaukaz.
[Gierek Małaczyński, Piotr Młotecki, Jurek Milewski]
Po zejściu ze Szchary. Od lewej: Gierek Małaczyński, Piotr Młotecki i Jurek Milewski. Fot. Andrzej Skupiński
Udało się też Klubowi nawiązać kontakty z organizacją „Naturfreunde”, co umożliwiało wyjazdy do Austrii, a następnie pozwoliło na zawarcie umowy bezdewizowej o wymianie grup ze szwajcarskim oddziałem tej organizacji. Klub dokonywał również wymiany turystów z włoską organizacją. Dla członków Klubu, i to turystów, w latach sześćdziesiątych otworzyły się więc możliwości wyjazdów w Alpy Włoskie i Szwajcarskie.
Szybko mijał czas i ani obejrzeliśmy się, jak przyszło nam święcić 5-lecie istnienia Klubu. Dnia 14 grudnia 1963 roku odbyło się Walne Zgromadzenie, na którym przyznano pierwsze wyróżnienia Dziewięćsiłem, które m.in. otrzymał Tadzio Jacobi. Następował dalszy rozwój Klubu. Nie wszystko jednak przebiegało bezawaryjnie. Zmiany w organizacji naszego sportu i likwidacja federacji sportowych pozbawiła nas patrona. I znów interwencyjne rozmowy, w których wyniku od 1965 r. znaleźliśmy się pod opieką Wojewódzkiej Komisji Związków Zawodowych i Zarządu Okręgowego Związków Zawodowych Pracowników Przemysłu Spożywczego i Cukrowniczego – chyba dlatego, że Piotr Młotecki – wiceprezes, był członkiem tego związku. Przyjaźnie będą nas też widzieć w Krajowej Federacji Sportu i Turystyki CRZZ.
Tadzio, który chadzał własnymi drogami i niewiele mówił o swym życiu prywatnym, w 1966 r. zrobił nam niespodziankę, zawiadamiając nas, że w dniu 8 lipca odbędzie się jego ślub z p. Zofią Pawlak. Wielkie poruszenie w Klubie, bo znalazł sobie towarzyszkę życia spoza kręgu klubowego. W tym też roku zmienił zatrudnienie, poświęcając się pracy naukowej w Ośrodku Badań Ekonomiki Transportu Lotniczego. Wkrótce obronił pracę doktorską.
W drugiej połowie r. 1966 władze administracyjne wyraziły zgodę na zmianę statutu i nazwy naszego zrzeszenia na Polski Klub Górski. Trochę było mi żal starej nazwy, ale Tadek przekonywał, że w kraju powstało kilka klubów turystów górskich, a poza tym nazwa ta nie jest już odpowiednia dla trójsekcyjnej struktury organizacyjnej Klubu (sekcje Alpinizmu, Turystyczna i Narciarska), deprecjonując w pewnej mierze osiągnięcia alpinistyczne naszej organizacji. A Polski Klub Górski to brzmi dumnie.
Klub bowiem wypływał na coraz szersze wody. W końcu roku 1966 rozpoczął organizację pierwszej polskiej wyprawy w Ałtaj Mongolski. Była to już prawdziwa wyprawa eksploracyjna, mająca ambitne cele zdobywania dziewiczych szczytów. Odbyła się ona w dniach od 11 lipca do 5 września 1967 roku, a jej plonem były pierwsze wejścia na 14 szczytów powyżej 4000 metrów.
Lata biegły nieprzerwanie. Kolejne walne zgromadzenia i kołowrotek ludzi w Radzie Klubu. Jedni odchodzili, inni przychodzili. Trwali Tadek Jacobi jako prezes i Piotr Młotecki jako wiceprezes. Ten tandem był motorem działań. Powtarzały się też w Radzie nazwiska: Jerzego Stanucha, Aliny Podgórskiej, Janiny Robakiewicz, Jerzego Wesołowskiego. Trzeba nieskromnie stwierdzić, że w Klubie pod przewodnictwem Tadzia nie brakło śmiałych, nawet bardzo śmiałych pomysłów. Specjalistą w tym zakresie był Piotr Młotecki. W końcu 1972 roku wysunął projekt zorganizowania I Polskiej Wyprawy w Himalaje Nepalu. Tam nas jeszcze nie było. Wybrano jako cel nie zdobyty jeszcze szczyt Kangbachen (7902 m). Zawiązał się komitet organizacyjny, który zaczął zdobywać krajowe szczyty władz dla uzyskania pomocy finansowej – złotowej i dewizowej – i starać się o zezwolenie Nepalu na atak. Wiele zdrowia straciło kierownictwo Klubu, ale wreszcie w marcu 1974 roku 15 śmiałych pod kierunkiem Piotra Młoteckiego ruszyło na podbój Himalajów. Długo było cicho, aż wreszcie radosna nowina, że 26 maja 1974 roku dziewiczy Kangbachen został zdobyty, a tym samym ustalono nowy rekord pierwszego wejścia polskich alpinistów, a to już się liczyło – co najmniej w krajowej konkurencji.
[Zdobywcy na szczycie Kangbachena]
Zdobywcy na szczycie Kangbachena. Fot. Zbigniew Rubinowski
Późno zaczęli Polacy eksplorację Himalajów ale od razu znaczącym osiągnięciem. Prezes udzielał wywiadów, chwaląc kierownika i uczestników wyprawy. Cieszył się ze składanych gratulacji. Było to piękne uczczenie 15-lecia istnienia Klubu. Ten wynik został też uhonorowany przez władze. Dnia 15 lutego 1975 roku w siedzibie CRZZ wręczono założycielowi Klubu i długoletniemu prezesowi Tadeuszowi Jacobiemu Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Piotrowi Młoteckiemu – Srebrny Krzyż Zasługi, a Wojciechowi Brańskiemu i Waldemarowi Olechowi – Brązowe Krzyże Zasługi. Cała historia wyprawy została pięknie opisana w książce „Kangbachen zdobyty” (Wyd. Sport i Turystyka) ze wstępem Tadeusza Jacobiego.
Mimo tych osiągnięć, w 1976 roku Klub znów znalazł się w opałach organizacyjnych. Sport nasz przechodził bowiem kolejną reorganizację. Związki Zawodowe przestały finansować działalność sportową, a tym samym klub został pozbawiony przez cały rok 1977 dopływu dotacji. Nieco wcześniej, bo w r. 1974, powołano do życia Polski Związek Alpinizmu, jako swego rodzaju federację klubów. Polski Klub Górski pod przewodnictwem Tadeusza Jacobiego był z początku w pewnej opozycji co do formy przeprowadzenia tej zmiany. Ostatecznie musiał jednak zgodzić się, że Sekcja Alpinizmu PKG stanie się członkiem PZA i w tym zakresie będzie mu podlegała w swojej działalności.
W tym też czasie zaczęliśmy myśleć o adaptacji na cele klubowe zabytkowych piwnic w domu Cechu Rzemiosł Skórzanych, w którym mieściła się nasza siedziba. Plany były robione pod nadzorem Włodka Wojnowskiego, ustalano kosztorysy. Otwarcie nastąpiło w kwietniu 1979 roku.
Wchodziła też w ostatnie stadium przygotowań nowa wyprawa, nosząca oficjalną nazwę III Polskiej Wyprawy w Himalaje, z ambitnym celem zdobycia do tej pory dziewiczego wierzchołka Kangczendzongi Południowej (8490 m). W tej sytuacji potrzeby finansowe Klubu były ogromne. Dzięki jednak przychylnemu stanowisku kierownictwa GKKFiT, wszystkie nasze problemy zostały rozwiązane. Klub uzyskał nowego opiekuna, dotującego działalność, a mianowicie Wydział Kultury Fizycznej i Turystyki m.st. Warszawy. Otrzymaliśmy zasadniczą pomoc finansową na wyprawę z GKKFiT oraz środki na remont piwnic z Centralnego Funduszu Turystyki. Dzięki przychylności Ministerstwa Finansów załatwione też zostały pomyślnie środki dewizowe na wyprawę.
Ruszyła wielokierunkowa praca w Klubie, w nieszczególnej jednak atmosferze. Zaczęło coraz częściej dochodzić do spięć w Radzie Klubu. Mieliśmy do siebie wzajemnie pretensje. Trudności, które trzeba było pokonywać, przyczyniały się do naszego zdenerwowania. Niemniej jednak wielka, 25-osobowa wyprawa ruszyła z początkiem 1978 roku. Rezultatem jej było zdobycie w dniu 19 maja 1978 r. Kangczendzongi Południowej (Eugeniusz Chrobak i Wojciech Wróż) oraz 22 maja 1978 – Kangczendzengi Środkowej, mniej więcej o tej samej wysokości (Wojciech Brański, Kazimierz W. Olech i Zygmunt A. Heinrich). Nowy absolutny rekord Polski na niezdobytych wierzchołkach. Absolutny, bo nie do pobicia – chodziło przecież o ostatnie najwyższe szczyty do tej pory dziewicze.
[Było to jedno z najświetniejszych osiągnięć alpinizmu – nie tylko polskiego. Oba szczyty o zaledwie 100 m niższe od legendarnego K2, oba porównywalne z nim pod względem trudności. Na liście najwyższych wierzchołków świata zajmują ex aequo 5. miejsce. Pierwsze wejścia! Pokłosiem wyprawy było kilka książek, wydanych także w językach obcych. Red.]
I znów gratulacje na ręce prezesa Tadzia Jacobiego jak również kierownika wyprawy Piotra Młoteckiego. Odznaczenia resortowe i związkowe, w tym także dla Tadzia.
[Tadeusz Jacobi]
Tadeusz Jacobi. Fot. Józef Nyka
Dwadzieścia lat pracy minęło w Klubie, przyszło nowe, młode pokolenie członków, mające przede wszystkim ambicje alpinistyczne. Narastała zupełnie niezauważalnie opozycja wobec pierwotnych założeń Klubu – przez góry zielone w góry skaliste i lodowcowe. Młodzież chciała przeskoczyć etap gór zielonych. Nasilały się konflikty. Efektem było odejście na początku 1979 roku Tadzia Jacobiego od prezesowania i aktywnej działalności w Klubie.
25-lecie Klubu i uchwała Walnego Zgromadzenia o nadaniu Tadeuszowi Jacobiemu, jako pierwszemu, tytułu honorowego członka PKG. Z tej okazji w grudniu 1984 roku odbyło się zebranie najstarszych członków, w tym kilku członków założycieli. Piotr Młotecki wręczył Tadeuszowi Jacobiemu Medal Złotego Dziewięćsiłu i dyplom członka honorowego, z którego był chyba zadowolony, bo stanowiło to wyraz uznania dla jego pracy dla Klubu. Postanowiliśmy założyć koło „emerytów” klubowych. Tadek zaakceptował projekt i postanowił włączyć się do pracy. Nikt z nas, uczestników tego wieczoru wspomnień nie przypuszczał, że zaledwie kilka miesięcy później będziemy odprowadzali Tadzia na Cmentarz Wawrzyszewski. Twórca i wieloletni prezes PKG zmarł 17 kwietnia 1984 roku.
BHGS0000    16 (2005)
RUCH OPORU I ZESŁANIE
Nagrania magnetofonowe wspomnień p. Mariana Kowalskiego, ur. w 1917 r., leśnika, kaprala podchorążego, pseudonim „Sylvan” oraz p. Wiącka, ur. w 1911 r., porucznika AK, pseudonim „Kruk” – dotyczące wspólnych przeżyć z Tadeuszem Jacobim, podporucznikiem AK, pseudonim „Selim”, w okresie działalności podziemnej w czasie okupacji w powiecie węgrowskim.
 
Mówi p. Marian Kowalski
 
Po kampanii wrześniowej i wysiedleniu z Łodzi, los rzucił mnie do Starej Wsi koło Węgrowa, do której przyjechałem w lutym 1940 r. na zaproszenie mego kolegi z Wydziału Leśnego, Andrzeja Cieśli. Kolega ten był u swego ojca, leśniczego w majątku Radziwiłła. Bezpośrednio po przyjeździe wprowadził mnie do pierwszej podziemnej organizacji na tym terenie – Korpusu Obrońców Polski (w skrócie KOP). Następnie ściągnąłem do Starej Wsi do nadleśnictwa swoich kolegów: Dembrycha, Pelca, Krajewskiego. Tak, że obsadziliśmy 80% stanu osobowego nadleśnictwa młodymi chłopakami, przeważnie kawalerami. Wszyscy należeli do ruchu oporu. W pewnym okresie komendantem w Węgrowie był Edmund Zarzycki, którego Niemcy aresztowali później i rozstrzelali. Początkowo pracowałem jako robotnik leśny, gajowy, a po śmierci ojca mego przyjaciela – jako leśniczy.
Pewnego dnia w końcu 1941 roku, wstępując do biura nadleśnictwa, widzę siedzącego młodziana lekko łysawego. Kto to jest? A pan Tadeusz Jacobi, kasjer nadleśnictwa. Naturalnie w tamtych czasach nikt nie wypytywał nikogo o szczegóły życiorysu. Stąd nie było wiadomym, jakimi drogami i dlaczego trafił pan Jacobi do nadleśnictwa, bo on sam o sobie nigdy nic nie mówił. Był bardzo skromnym miłym człowiekiem. Widać jednak było, że wiedział, co chciał wiedzieć i wiedział, co robił. Dopiero po ładnych kilku miesiącach zorientowałem się, że on także należy do ruchu oporu. W domu nad stawem miał swój pokoik i w nim odbywały się nasze spotkania, m.in. z Wolskim, komendantem obwodu.
[mapa]
Tadzio Jacobi w konspiracji na naszym terenie działał dwukierunkowo. Był zastępcą komendanta lotniska w Tończy koło Starej Wsi (komendantem był p. Wiącek), mając za zadanie nie tylko opanowanie lotniska we właściwym czasie, ale i przygotowanie planów jego wykorzystania. Równocześnie prowadził głęboko zakonspirowaną pracę wywiadowczą. To była bardzo niebezpieczna praca. W tym zakresie kontaktował się z mieszkającym w Borzychach kapitanem z kontrwywiadu czy „dwójki” Brzeskim, pseudonim „Aleksander”. Tadek, siedząc w nadleśnictwie przy telefonie, znając m.in. język niemiecki, miał wgląd we wszystkie sprawy i mógł przejmować meldunki. Mógł też zbierać informacje dotyczące działalności lotniska niemieckiego w Tończy.
Gdy ogłoszono koncentrację oddziałów, ja poszedłem do lasu. Byliśmy w lasach miednickich, starowiejskich. Tadzio został zgodnie z poleceniem w Starej Wsi, prowadząc dalej pracę wywiadowczą. Ta nasza leśna działalność zakończyła się około 12 sierpnia 1944 roku, kiedy bolszewicy zajęli te tereny. Ich oficerowie przywitali nas „zdrastwujcie polskie partyzany”, nawet nas nakarmiono. Rozeszliśmy się do domów. Co sprytniejsi jednak koledzy z oddziału od razu zniknęli z naszego terenu, jak tylko zorientowali się, że NKWD zaczyna się nimi interesować. Ja głupi chłopak zostałem, zgłaszając się do pracy w nadleśnictwie. Otrzymałem legitymację i wydawało mi się, że już wszystko jest dobrze, bo istnieje Polska Ludowa.
Nie wiedzieliśmy, że były porobione listy akowców z naszego powiatu, z każdej gminy i wsi, przez ludzi współpracujących z NKWD. I zaraz też zaczęli nas wybierać, jak marchewkę z ziemi. Mnie zabrano razem z Heńkiem Dembrychem, moim przyjacielem z Łodzi, który też był leśniczym. Przed tym dwa razy udało mi się uciec, jak przyszło po mnie NKWD. Po trzech czy czterech dniach zabrano Tadka Jacobiego z Węgrowa. Trzymano mnie z Heńkiem po śmierdzących ziemiankach pod Wyszkowem i Brańskiem, a następnie przewieziono do Sokołowa Podlaskiego, do baraków. Tam spotkałem się z Tadkiem Jacobim. Od tego momentu trzymaliśmy się już razem, przyłączyli się do nas jeszcze gajowy Jarząbek, mój znajomy ze Starej Wsi, kierownik szkoły ze Starej Wsi i Morawski – podporucznik, komendant mojego plutonu. Był też poseł Tomaszkiewicz z Korytnicy. Okazało się, że zabrali całą inteligencję polską z tamtego terenu, właścicieli ziemskich, lekarzy, adwokatów oraz akowców. Nam powiedziano, że zawiozą nas do Lublina dla przemundurowania, wyfasowania broni i włączenia do wojska, idącego na Berlin. Ja nie miałem nic do stracenia i chętnie na to przystałem. I tak wierzyłem aż do momentu, kiedy załadowano mnie z Tadkiem do wagonu bydlęcego, zadrutowano, a na dachach wagonów ustawiono karabiny maszynowe. Ostatnie złudzenia prysnęły, gdy pociąg zamiast na Lublin, skręcił na Czeremchę. „No to, powiedziałem, żegnaj Polsko, jedziemy na białe niedźwiedzie.”
I wtedy chłopcy z powstania warszawskiego, którzy przepłynęli Wisłę i byli trzymani w Rembertowie, postanowili uciekać. Wyrwali parę desek z wagonu i zaczęli skakać. Pociąg zatrzymano, rozległy się strzały. Rannych i pokrwawionych, tych odważnych chłopaków wrzucono z powrotem do wagonu. Ja byłem zrezygnowany, Tadek Jacobi okropnie przeżywał to wszystko.
Nasz transport był jednym z pierwszych, gehenną była ta zsyłka do Rosji, nie w kibitce, jak dawniej, a w bydlęcych wagonach. Warunki trzytygodniowej podróży do Borowicz pod Murmańskiem były straszne. Z jednej strony prycze, na których miało się zmieścić 60 mężczyzn, zamkniętych w wagonie. Jakaś metalowa na 3 nóżkach kuchenka i z 10 kg węgla na całą drogę. W końcu wagonu w podłodze dziura do załatwiania się. Mimo, że były stałe rewizje, każdy potrafił ukryć coś ostrego, a to żyletkę, to scyzoryk, to brzytwę. Dzięki temu mogliśmy deski, na których spaliśmy, pociąć na płateczki, aby palić nimi w piecyku. My w wagonie byliśmy zbici w jedną gromadę, aby było cieplej. Co jakiś czas ci, co byli na zewnątrz kręgu, przeciskali się do środka, aby się ogrzać. W czasie drogi rzadko dawali nam wodę, a jedzenie wydzielane na wagon stanowiły 2 wiadra solonych śledzi i 2 worki sucharów. Kto nie potrafił się opamiętać i jadł łapczywie, miał zaraz opuchnięte wargi i język. Nic dziwnego, że jak bojcy przynosili wiadro wody, to ludzie rzucali się na nie i często przewracali, wylewając zawartość. Niektórzy mieli jeszcze ukryte złote obrączki, to wymieniali je z kolejarzami sowieckimi na wiadra wody. Taka była cena pomocy przyjaciół rosyjskich dla bandytów Polaków, bo nazywano nas bandytami.
W październiku 1944 r. byliśmy już koło Murmańska w Borowiczach. 30 stopni mrozu, śnieg, na który rzuciliśmy się, jedząc go. W efekcie zachrypłem, prawie zaniemówiłem na miesiąc. Ustawili nas w czwórki i zaczęliśmy marsz do obozu za Borowicze. W pewnej chwili obejrzałem się do tyłu i zobaczyłem węża ludzkiego. I przypomniałem sobie historię Polski, jak to było ze zsyłką na Sybir powstańców z 1863 roku. A teraz i ja doczekałem się, że jestem jednym z zesłanych. I ja tę samą drogę historii przebywam z moim przyjacielem Tadziem.
Do obozu przyprowadzono nas pod wieczór. Przyjął nas komendant obozu – pułkownik, bez jednej nogi, posługujący się szczudłem. Kazali nam zaraz przed obozem zostawić wszystko, co człowiek jeszcze miał. Jakieś zawiniątka, plecaki, walizki. Po godzinie była tego góra po pierwsze piętro. Od razu znalazła się żona pana pułkownika, owinięta w chustę i zaczęła gramolić się na tę górę i wybierać co lepsze rzeczy, to sweter, to koszulę. Patrzyliśmy na to z politowaniem. Zamknęła się za nami brama obozu, zaczęły się wielokrotne przesłuchania, bardzo męczące. Mnie wmawiali, że jestem majorem wojska polskiego i że byłem zastępcą komendanta partyzantki. A wynikło to z tego, że byłem przy sztabie miałem lornetkę i broń zrzutową. Widocznie wtyczki NKWD w oddziale nie we wszystkim się orientowały i podały takie mylne dane o mnie, kapralu-podchorążym. Nikt z nas naturalnie nie przyznawał się do swoich stopni akowskich ani do wykształcenia.
Pierwszy okres w tym rosyjskim cholernym łagrze był najgorszy. Na Boże Narodzenie mróz dochodził do 44 stopni, a baraki nieogrzewane, stare, przedwojenne, pamiętające najgorsze stalinowskie katorgi. Jakieś różnojęzyczne napisy. Na początku była jeszcze do tego niemiecka obsada, dopiero po pewnym czasie ich usunęli. Wody w obozie nie było, trzeba ją było wozić spoza obozu. Do tego potrzeba było 10 koni, to jest 10 ludzi zdrowych. Ubierali oni specjalną uprząż i pod kierunkiem jedenastego ciągnęli beczkowóz. Jak ktoś chciał się wody napić do syta, to zgłaszał się do jej wożenia. Jak ktoś chciał się najeść chleba, to zgłaszał się do wożenia chleba, po który dwa razy w tygodniu szło się 30 km do miasta. I znowu wóz, do którego zaprzęgniętych było 10 ludzi. Również 10 ludzi ciągnęło pług, gdy przyszło w okolicy obozu orać ziemię. Było też komando 10 ludzi, wywożących co drugi dzień 10–20 trupów do dołów. Tam człowiek nie miał nazwiska, nie miał imienia, nawet numeru nie miał, jak było w obozach niemieckich. Ta nicość, to było najgorsze, najprzykrzejsze, tam było się niczym.
Nie było to życie, to była wegetacja. Moją poduszką były buty pod głową (żeby mi nie ukradziono), fufajką się przykrywałem. Leżących na dechach, gryzły nas tysiące pluskiew i wszy. Przy tym, im koszula była bardziej zaszmelcowana, tym mniej było wszy. Zwiedzając Oświęcim powiedziałem, że był to prawie pensjonat w porównaniu do naszego obozu, choć tu może mniej bezpośrednio mordowali, ale stwarzali takie warunki bytowania, że ludzie marli jak muchy. Przy zachodzie słońca zesłańcy wychodzili z baraków i patrzyli z żałością na zachód i każdy myślał o swoim domu, o rodzinie, o Polsce, która była nie ta, o jakiej się marzyło, ale była.
Obóz otoczony był czterema pasmami drutów kolczastych, do których nie wolno było zbliżać się pod groźbą zastrzelenia przez bojca z wieży strażniczej. Niektórzy jednak ryzykowali, chcąc zgarnąć trochę śniegu leżącego między drutami do jedzenia, bo na terenie obozu już go nie było, wszystek został albo zjedzony, albo wykorzystany do mycia. Kilku jednak śmiałków przypłaciło życiem zbliżenie się do drutów. Bojcy strzelali, jak do kaczek. Pierwszy, który uciekł z obozu w drodze do pracy, został złapany i zabity. Cały obóz musiał przedefilować przed jego ciałem, a pułkownik powiedział: „Oto człowiek, który chciał wolności, zapamiętajcie to sobie.”
Po trzech czy czterech miesiącach zaopiekował się mną partyzant z Mińska, Żelazowski – ojciec obecnego sekretarza dzielnicy Ochota, z zawodu fryzjer. Wziął mnie do fryzjerni, żebym pomagał mydlić brody enkawudystom. I to mnie uratowało, bo już na roboty nie chodziłem, miałem więcej zupy, zacząłem też sam golić. Jak enkawudysta mówił, że źle golę, to on powiedział, że ja jestem warszawskim damskim fryzjerem, dlatego nie mam wprawy. Tadek Jacobi natomiast, ponieważ miał rodzinę lekarską, powiedział, że jest pielęgniarzem, zatrudnionym przed wojną w służbie zdrowia. No to zrobili go felczerem w obozie. Tym samym myśmy już odżyli. Mówił Tadzio „Marian, trzymajmy się”. Był też w obozie doktor Zieliński z Warszawy, Honorski, Siemiątkowski, Górski i oni z Tadkiem zaczęli organizować służbę zdrowia, żeby naszym kolegom Polakom jakoś pomagać. Stworzyli więc prowizoryczne ambulatorium i taki szpitalik, w którym usiłowali pomagać wycieńczonym i chorym kolegom. Niewiele jednak mogli pomóc, gdyż brak było lekarstw. To, co dostawali, to była kropla w morzu potrzeb. Tadzio pomagał i mnie, dając mi trochę witamin.
Tadzio Jacobi zdawał w obozie również swój wielki życiowy egzamin. Był prawą ręką doktora Zielińskiego, zajmując się m.in. sprawami administracyjnymi ambulatorium i szpitalika. Chodził odważnie do enkawudystów, jak umiał tak mówił, wykłócając się o zaspokojenie choćby minimalnych potrzeb tych placówek. Jak mógł, to pomagał ludziom. Jeśli ktoś był słaby czy chory i nie mógł iść do roboty, to Tadzio wkręcał go na barak szpitalny.
Tak przebiedowaliśmy jakoś do marca 1946 roku, kiedy to dowiedzieliśmy się, że pierwszy transport 1500 ludzi ma być odesłany do Polski. Od razu zaczęliśmy się zastanawiać, czy będziemy na liście osób przeznaczonych do transportu. Jakżeż cieszyliśmy się z Tadziem Jacobim, gdy wyczytano nasze nazwiska. W obozie nadal pozostali oficerowie, czy ludzie, o których wiedziano, że mają wyższe wykształcenie.
I znów załadowano nas do bydlęcych wagonów, karmiąc jednak ciepłą zupą z otrębów, ale dobre i to. Zarośnięci, brudni, w łachmanach, prawie kościotrupy, przywiezieni zostaliśmy do Białej Podlaskiej. Od razu przejęło nas UB. Zewidencjonowali, sfotografowali, dali zaświadczenie, paczkę unrowską, 500 zł i bilet na kolej. Po 5 dniach rozjechaliśmy się. Ja do Łodzi, a Tadek do Warszawy i chyba do Żywca. Każdy z nas był przepełniony lękiem. Ja bałem się własnego cienia. Z nikim nie rozmawiałem na temat swoich przeżyć obozowych. Byłem w domu dwa miesiące i prędko pojechałem do Gdańska, zgłaszając sie do dyrekcji lasów, chcąc rozpocząć nowe życie i skończyć studia.
Tadek przyjechał na Wybrzeże w końcu kwietnia bądź w początku maja 1946 roku. Wtedy po spotkaniu na Wybrzeżu nie wspominaliśmy naszych przeżyć okupacyjnych. Nasze marzenia nie zostały spełnione, nie było co wspominać, trzeba było zacząć nowe życie, starając się zapomnieć o strasznych przeżyciach obozowych. Zaczęliśmy pracować. Tadziowi tym trudniej było żyć, że nie mógł przyznać się do swej okupacyjnej przeszłości. Nawet później, gdy już można było mówić o swej przynależności do AK, nie chciał ujawniać swej działalności. Chyba postanowił przekreślić tamtą kartę swojego życia. Dlatego nie weryfikował się jako kombatant.
 
Mówi p. Wiącek
 
Do Starej Wsi zostałem skierowany z Warszawy przez Komendę Główną AK jako lotnik z 1 pp lotniczego. Obok bowiem Starej Wsi w miejscowości Tończa znajdowało się lotnisko niemieckie (przed wojną polskie) z betonowymi drogami startowymi. Po drugiej zaś stronie rzeczki Liwiec były wspaniałe tereny do lądowania szybowców, 5–6 km równej powierzchni. Nic więc dziwnego, że dowództwo AK było bardzo zainteresowane tym lotniskiem z różnych względów. Chodziło o obserwację działań niemieckich na tym lotnisku, jak również opracowanie planów jego opanowania i wykorzystania w odpowiednim momencie. Miarą zainteresowania był fakt, że przyjeżdżając do Turnej na stacji spotkałem, ku memu wielkiemu zaskoczeniu, majora Stanisława Wołkowińskiego, mego dowódcę z 1 pp lotniczego. Przywitaliśmy się bez słowa, uścisnęliśmy sobie dłonie, on pojechał do Warszawy, a ja zostałem.
Urządzono mnie u Popiela w majątku jako traktorzystę. Zaczęła się moja praca legalna i podziemna. Komendantem grupy akowskiej zajmującej się lotniskiem był Józek Zasieczny, też z lotnictwa, wysiedlony z Bydgoszczy, a zatrudniony przez nadleśnictwo jako leśniczy. Ja zostałem jego zastępcą, a Tadek był członkiem naszej grupy. Po pewnym czasie na skutek donosu Zasieczny został aresztowany przez gestapo. Siłą rzeczy zacząłem się ukrywać, nie nocowałem w domu. W tym czasie do Warszawy do gestapo został wezwany kuzyn Popiela – Glinka. Tam na Szucha skonfrontowano go z Zasiecznym. Obaj nie przyznali się do znajomości. Zasieczny miał wybite wszystkie zęby, widać było, że był maltretowany. Po powrocie Glinki doszliśmy do przekonania, że Zasieczny nikogo nie wydał, a więc uspokoiliśmy się i znów zaczęliśmy naszą podziemną robotę. Na miejsce Zasiecznego ja zostałem komendantem, a Tadzio Jacobi moim zastępcą. Było to chyba w początku maja 1943 roku.
Między innymi opracowaliśmy plany ewentualnego lądowania samolotów alianckich w przypadku inwazji poprzez Bałkany, a także założenia opanowania lotniska we właściwym momencie. W swej działalności podlegaliśmy komendzie lotniczej siedleckiej, której szefem był kapitan również z przedwojennego 1 pp lotniczego, nazwiskiem Przywara, pseudonim „Kędzierzawy”. On przekazywał mi polecenia i jemu składałem meldunki. Niezależnie od działalności związanej z lotniskiem, zapewnialiśmy obstawę radiostacji, która lokowana była na czas pracy w szopie na łąkach między majątkiem a Liwcem. W oparciu o otrzymane materiały, prowadziłem też kursy kierowców samochodowych, a także kurs radiotelegrafistów. W końcowym okresie, gdy wiadomym już było, że uderzenie nie pójdzie od Bałkanów, podjęliśmy akcje sabotażowe w naszej okolicy i działania zapobiegające ściąganiu przez Niemców kontyngentów.
Po przyjściu Armii Czerwonej szczęśliwie nie znalazłem się na listach proskrypcyjnych, przekazanych NKWD, nie przyznawałem się też do swej działalności akowskiej.
W tym czasie Tadzio Jacobi przyjeżdżał do nas, znał całą moją rodzinę. Zawsze był zadbany, schludny. Żona moja mówiła mu: „Tadek, ja przeżyłam rewolucję, siedziałam na Łubiance. Ty musisz zrezygnować z przyzwoitego ubierania się. Ty nie możesz teraz rzucać się w oczy.” Tadzia jednak ktoś musiał wydać, bądź też był na dostarczonej NKWD liście, tak że został aresztowany w Węgrowie. Siostra moja w pierwszych dniach nosiła mu obiady do miejsca, gdzie był przetrzymywany. Po jego powrocie z Rosji spotkaliśmy się na Wybrzeżu. Przez miesiąc czy półtora nawet mieszkał i jadał u nas. Potem zorganizował sobie nowe życie.
BHGS0000  TADEUSZ JACOBI 16 (2005)
Dr. Tadeusz Jacobi, born 1918, was an economist by profession. During the Second World War he served in the Armia Krajowa underground force. In 1944 he was arrested by the Soviet NKWD and deported to a “lager” near Murmansk. He spent there 1½ extremely hard years. People died there every day, because of cold, hunger and atrocious life conditions. In March 1946 a part of the prisoners were set free. After his return home, Tadeusz Jacobi walked in the green hills of the Beskidy Mountains. He started climbing in the Tatras in early 1950s and crowned his career in 1962 by reaching the summit of Elbrus (5633 m) in the Caucasus. In 1955 he traversed the ridge of the Polish Tatras, a remarkable feat for the time. He inherited a passionate love of the mountains. Though he made no notable ascents, he had a considerable effect on the development of the Polish mountaineering. In 1957–58 he founded the Klub Turystów Górskich (KTG), in 1966 renamed Polski Klub Górski (PKG). From 1958 to 1979 he was president of the Club – for 21 years. His ideas, plannings and organization were unsurpassed. He led climbing trips and hikes, helped to organize Club expeditions. Two of them ended in making three famous first ascents of virgin Himalayan giants – of the Kangbachen (7902 m, 26 V 1974), Kangchenjunga South (8490 m, 19 V 1978) and Kangchenjunga Central (8490 m, 22 V 1978). In 1982 he became a honorary member of the PKG. In private life, Tadeusz Jacobi was a distinguished scientist. He died on 17 April 1984.
The author of this In Memoriam, prof. dr. Jerzy Wesołowski (1921–1993), was a friend and long time close associate of Tadeusz Jacobi. (Józef Nyka)