Strzaly na Zabim Niznim
[Widok ze sciany Zabiego Nizniego]
Widok ze sciany Zabiego Nizniego na Szczyt Mieguszowiecki i Cubryne,
z prawej zabek Zadniego Mnicha
Fot. Leszek Lacki
 
Copyright © Nyka, Lacki, Szymanski
BHGS0000    7 (2001)
Leszek Lacki
SKOKAMI, PANOWIE, JAK W POWSTANIU!
Kiedy wracam pamiecia do tamtych czasow, przypomina mi sie nastroj, jaki panowal wowczas w klubie, cotygodniowe spotkania w czwartki w na wpol zrujnowanej kamienicy przy ulicy Pankiewicza w Warszawie, w siedzibie PTTK, ktoremu zostal podporzadkowany dawny Klub Wysokogorski. PTTK dawalo nam jednak lokal, w ktorym mozna sie bylo zbierac. Byly to czasy w pelni jeszcze stalinowskie, w Tatrach wolno sie bylo wspinac tylko na szczyty nie lezace w grani glownej. W rejonie Morskiego Oka praktycznie byl to tylko Mnich, a i tak trzeba bylo miec specjalne zezwolenie, aby tam sie poruszac, a nawet dojsc do schroniska. Na Pankiewicza spotykala sie grupa mlodych zapalencow, ktorym marzyly sie nowe drogi, zwlaszcza pierwsze zimowe przejscia w Tatrach. Byly to czasy, kiedy wiekszosc trudnych drog na scianach tatrzanskich nie miala przejsc zimowych, a i wiele latwych drog czekalo na powtorzenia w zimie.
[Leszek Lacki]
Leszek Lacki ok. 1954
Zbieralismy sie w grupie, w ktorej jednym z najbardziej zapalonych dyskutantow byl Jerzy Sawicki zwany „Szmaciarzem”. W rozmowach tych uczestniczyli Marek Karpinski, Jan Zarembski, Zdzislaw Kozlowski, Andrzej Zawada oraz inni koledzy z klubu. Dyskusje dotyczyly informacji o nowych przejsciach w Tatrach, o ktorych wiesci docieraly do nas przewaznie poczta pantoflowa. W tym czasie tworzyla sie wyrazna konkurencja miedzy srodowiskiem warszawskim i krakowskim, ktore – oszczedzone przez wojne – bylo znacznie silniejsze od naszego. Entuzjazm wywolywaly pierwsze wejscia na osmiotysieczniki w Himalajach. Juz nie pamietam w jaki sposob docieraly do nas informacje o tych wyprawach, gdyz w oficjalnej prasie wiadomosci na ten temat bylo niewiele lub nie pojawialy sie one wcale. (Zrodlem informacji mogly byc powielane pisemka klubowe – od r. 1951 ukazywal sie „Oscypek”, w 1953 wystartowaly „Taternik Lodzki” i warszawska „Krzesanica”, redagowana przez Jurka Sawickiego – Red.).
Marek Karpinski projektowal nowe rodzaje hakow i innego sprzetu, ktory mial nam ulatwic zdobywanie nowych drog. Pomagalem mu w realizacji projektow i tak powstaly, popularne pozniej, haki jedynki i wkrecane igly lodowe. Zdobycie zreszta jakiegokolwiek sprzetu wspinaczkowego, wykonanego profesjonalnie, bylo problemem prawie nie do rozwiazania. W sezonie letnim Marek Karpinski organizowal wspinaczki treningowe na debach na terenie AWF na Bielanach, gdzie mieszkal. Krakowiacy trenowali w skalkach w swoich dolinkach. My z Warszawy jezdzilismy czasami w skalki kolo Kroczyc, nazywane wtedy skalkami lodzkimi, chyba dlatego, ze ich „eksploracje” rozpoczelo srodowisko lodzkie. Dojazd w tych czasach tez stanowil problem, gdyz praktycznie na miejsce najlatwiej bylo sie tam dostac idac na piechote od stacji kolejowej w Zawierciu lub w blizszym Mrzyglodzie.
Wyjazdy zimowe w Tatry Polskie pozostawaly szczytem marzen, jedynym osiagalnym w realizacji. Wczesna zima doszla do nas informacja, ze grupa krakowiakow pod przewodnictwem Staszka Worwy i Janka Dlugosza – „Palanta” wybrala sie „na lewo” do schroniska na Wadze, ktore zima bylo zamkniete i odciete od swiata, a stanowilo doskonala baze wypadowa do wspinania sie w tym rejonie Tatr Slowackich. Niestety probujac wejsc na Czeski (Ciezki) Szczyt dostali sie w lawine, ktora zrzucila ich na dol. Wszyscy wyszli z tej przygody z zyciem ale poniewaz niektorzy z nich doznali kontuzji, musieli wezwac na pomoc Tatranska Horska Sluzbe (THS) i tak WOP dowiedzial sie o przestepstwie przekroczenia granicy. Po jakims czasie dostarczono ich na Lysa Polane. Nie pamietam jakie byly konsekwencje, w kazdym razie przelozeni WOP musieli dobrze zmyc glowy swoim podwladnym na Palenicy Bialczanskiej, gdyz okazalo sie, ze mimo wszelkich obostrzen granica w Tatrach nie jest przez nich dostatecznie pilnowana. Gdyby nie wypadek z lawina, to o pobycie na Wadze taternikow polskich nikt by sie nie dowiedzial. Wopisci palali zadza odwetu i pokazania ile naprawde sa warci.
[Andrzej Zawada]
Andrzej Zawada
W tej atmosferze w lutym 1954 roku spotkalismy sie w schronisku nad Morskim Okiem w nastepujacym skladzie: Jerzy Sawicki, Andrzej Zawada, Orest Czabak i ja z Warszawy oraz Janusz Szczesny z Bydgoszczy i Wojciech Szymanski z Torunia. W tamtych czasach szosa na Wierch Poroniec z Bukowiny jeszcze nie istniala a droga przez Zazadnia byla odsniezana tylko do Cyhrli. Dalej mozna sie bylo po niej poruszac, i to z trudem, tylko goralskimi saniami. Ja z Januszem Szczesnym do Morskiego Oka dotarlismy na nartach przez Psia Trawke i Polane Waksmundzka. Ta droga zajela nam caly dzien. Z Zakopanego wyruszylismy o swicie przy 32-stopniowym mrozie i po wielkim opadzie sniegu. Uznalismy, ze wybrana przez nas droga jest co prawda trudniejsza, niz przebijanie sie przez zaspy po szosie, ale za to znacznie krotsza. W tych czasach wedrowalo sie do schroniska z chlebem i innymi wiktualami, tak ze plecaki mialy sluszna wage, bo i posiadany przez nas sprzet wazyl swoje. Zabieranie zywnosci bylo podyktowane szczuploscia naszych kas, jak i tym, ze w zimie z uwagi na bardzo trudny transport i maly ruch kuchnia schroniska oferowala wyzywienie w dosc ograniczonym wyborze. Pozostali koledzy dotarli do Morskiego Oka innymi drogami. W schronisku okazalo sie, ze poza Dziunia i Czeslawem Lapinskimi i nielicznym personelem jestesmy sami. Zostalismy przyjeci przez Laptasiow jak zawsze goscinnie i zakwaterowani w luksusowej dziewiatce, to jest w pokoju na pierwszym pietrze z balkonem nad gankiem wejsciowym. W gorach byla inwersja temperatury i w nocy zaczelo padac. Rano okazalo sie, ze pogoda nie nadaje sie do wyjscia i jedyne, co nam pozostalo, to spozywanie przyniesionych zapasow i wylegiwanie sie w spiworach, czyli jak mowil „Szmaciarz” – ostrzenie kos. Nie pamietam juz po ilu dniach oczekiwania pogoda zaczela sie zmieniac, snieg przestal sypac i znowu chwycil silny mroz. Zapadlo wiec postanowienie, ze nastepnego dnia przed switem wszyscy razem wyruszamy na poludniowo-zachodnia sciane Zabiego Szczytu Nizniego, z zamiarem robienia pierwszych przejsc zimowych. „Szmaciarz” z Wojtkiem jako bardziej doswiadczeni zdecydowali sie na droge Orlowskiego srodkowa czescia sciany, a pozostala nasza czworka chciala przejsc latwa droge Babinskiego, wiodaca kominem zaczynajacym sie w lewej gornej czesci depresji, lezacej miedzy sciana Zabiego Niznego a Grania Apostolow. Wybor prowadzacych obok siebie drog mial nam ulatwic podejscie w glebokim sypkim sniegu, gdyz pozwalalo to na torowanie szlaku na zmiane.
[pod sciana ZN]
Wiazanie sie pod sciana Zabiego Nizniego
Ze schroniska wyruszylismy przed switem. Podchodzilismy najpierw jednym ze zlebow spadajacych spod sciany Zabiej Czuby, po czym przetrawersowalismy prawie poziomo spadajacy z Przelaczki Pod Zabia Czuba „kanion” i weszlismy do depresji, lezacej miedzy Grania Apostolow a nasza upatrzona sciana. Szlak podejscia musial byc doskonale widoczny z dolu na pokrytym swiezym sniegiem zboczu Zabiego. Pogoda byla mrozna i sloneczna. W miare jak podchodzilismy, wschodzace slonce coraz piekniej oswietlalo wspaniale, pokryte swiezym sniegiem sciany Mieguszowieckich Szczytow. Pod wejscia w nasze drogi dotarlismy gdzies po osmej i zaczelismy sie wiazac. „Szmaciarz” z Wojtkiem chwile wczesniej odbili w lewo od naszego szlaku pod swoja droge. W czasie, kiedy wiazalismy sie pod sciana i przygotowywalismy sie do wspinaczki, na bialej zamarznietej tafli Morskiego Oka zauwazylismy pare postaci ludzkich i uslyszelismy kilka dalekich strzalow. Nie kojarzylismy tego zamieszania z naszym wyjsciem na wspinaczke.
W schronisku przy Morskim Oku w tym czasie kelnerem byl tak zwany Oleczek, jak wiesc gminna niosla – oko i ucho wladzy. On tez z pewnoscia rano zauwazyl nasz wczesny wymarsz i dal znac na Lysa Polane do WOP-u, ze grupa taternikow bez pozwolenia poszla w gory na wspinaczke i nadarza sie okazja do lapania przestepcow granicznych.
„Szmaciarz” i Wojtek, jak pozniej nam mowili, przed wejsciem w sciane nie zauwazyli niczego niepokojacego – wybrany przez nich komin byl tak usytuowany, ze nie widzieli tafli jeziora. Rowniez my nie przejmujac sie podejrzanym ruchem na Morskim Oku spokojnie rozpoczelismy wspinaczke. Pierwszy wyciag naszej drogi przebiegal kominem, ktory tez byl tak skierowany, ze jego lewe ograniczenie zaslanialo nam widok na Morskie Oko. Wspinaczka nie byla trudna, ale masy swiezego i niezwiazanego z podlozem sniegu powodowaly, ze przejscie tego odcinka drogi zajelo nam dosc duzo czasu. Droga, ktora mielismy zamiar przejsc, sklada sie z trzech roznych odcinkow. Pierwszy, to dosc szeroki komin biegnacy od podstawy sciany z odchyleniem w lewo, zablokowany olbrzymim zaklinowanym glazem, pod ktorym wychodzi sie na system trawiastych stopni. W zimie te stopnie tworza strome polko sniezne i drugi odcinek drogi wiedzie przez nie wprost do gory, do podstawy nastepnego, wezszego komina, wyprowadzajacego na gran Zabiego Szczytu Niznego, nieco na prawo od jego wierzcholka. Z tego polka snieznego i drugiego komina jest juz doskonaly widok na Morskie Oko i szlak podejsciowy w depresji pod sciana.
Kiedy Andrzej Zawada przeszedl to polko sniezne i zalozyl stanowisko asekuracyjne u wejscia do drugiego komina, naszym oczom ukazalo sie kilka postaci zolnierzy na przetorowanym przez nas szlaku na poczatku depresji. Kiedy nas zobaczyli, rozstawili reczny karabin maszynowy (rkm), ktory z soba niesli i zaczeli strzelac w naszym kierunku. Strzaly byly niecelne, gdyz celowali stromo w gore, ale pociski zaczely swistac kolo naszego polka i odbijac sie od okolicznych scianek. Andrzej Zawada, schowany za blokiem skalnym w drugim kominie, zaczal nas zachecac do przebycia tego polka i dolaczenia do niego. Wydawal okrzyki: „Panowie skokami, jak w powstaniu w Warszawie!”, ale poniewaz wopisci nie przerywali ognia, po krotkiej naradzie zaczelismy z nimi pertraktacje, w ktorych ustalilismy, ze poddajemy sie i zejdziemy do nich, jak tylko przestana strzelac. Po tych stwierdzeniach zapanowala cisza. Jeszcze na wszelki wypadek zgarnelismy mozliwie duzo sniegu z naszego polka do depresji. Powstala mala lawinka pylowa, ktora zmusila zolnierzy do wycofania sie w dol, do miejsca, skad nie mieli juz mozliwosci prowadzenia ostrzalu naszej sciany, gdyby im to przyszlo do glowy w czasie, kiedy bedziemy zjezdzac. Zalozylismy zjazd i wkrotce znalezlismy sie pod sciana.
[Leszek Lacki]
Leszek Lacki
W czasie, kiedy my pertraktowalismy z wopistami i zjezdzalismy ze sciany, „Szmaciarz” z Wojtkiem, nie zauwazeni z dolu, obserwowali przebieg zajsc ze swojej drogi, ktora po jakims czasie skonczyli. Jak potem „Szmaciarz” opowiadal, na szczycie rozpatrywali rozne koncepcje niepostrzezonego wycofania sie. Rozwazali przetrawersowanie grania do Owczej Przeleczy i powrot do Morskiego Oka z progu Czarnego Stawu lub blyskawiczny zjazd na czekanach z Przelaczki Pod Zabia Czuba pod oslona scian kanionu. Ze wzgledu na zachecajace warunki sniezne wybrali te druga koncepcje. Nie przewidzieli tylko, ze na ograniczeniu kanionu, w miejscu gdzie nasz szlak podejsciowy go trawersowal, jeden z podazajacych naszym tropem wopistow utknal i siedzial w miejscu, bo nie potrafil lub tez bal sie zejsc w glab zlebu. Kiedy zobaczyl naszych kolegow blyskawicznie zblizajacych sie do niego w oblokach sniegu z jakimis dziwnymi narzedziami sterczacymi im spod pach, przerazil sie i wymierzyl do nich ze swojej pepeszy z okrzykiem: „bede strzelal, nie zacina sie”. Ale szczesliwie sie zacielo i „Szmaciarz” z Wojtkiem zostali ujeci w momencie, kiedy my dochodzilismy do drugiego ograniczenia kanionu z naszymi wopistami.
Niewprawni zolnierze, ktorzy podazajac w gore naszymi sladami, jakos sobie dawali rade z podejsciem, w zejsciu okazali sie bezradni: zeslizgiwali sie i wywracali. Zleklismy sie, ze jeszcze nam pospadaja i zleca ktoryms ze zlebow, a odpowiedzialnosc za wypadki spadnie na nas. Rozwiazalismy sie wiec i postanowilismy ich powiazac na jednej linie i z gory asekurowac w zejsciu. Przyjeli te propozycje bez protestu, a zeby im bylo jeszcze latwiej schodzic – oddali nam cala bron do znoszenia. W tak uformowanym szyku dotarlismy na plaskie polany u wylotu zlebu nad lasem. Tam zastalismy oczekujaca nas pod dowodztwem oficera wieksza grupe wopistow, ktorzy nie byli tak dzielni, aby podazyc w gore naszym sladem w stromym zlebie. Za nami poszli tylko najsprawniejsi i najodwazniejsi. Kiedy oficer zobaczyl, ze jego zolnierze, ktorzy nas zlapali, sa powiazani lina, a ich bron niesiemy my, wsciekl sie, a nasi pogromcy zamiast pochwaly otrzymali ostra reprymende, mimo iz ujeli nas narazajac sie na wspinaczke stromymi zlebami. Teraz sytuacja sie odwrocila – zostalismy otoczeni przez naszych pogromcow i ze skierowana w nas bronia zeszlismy nad Morskie Oko. Po drodze spotkalismy jeszcze wyprawe GOPR-u, wezwanego na pomoc w celu doprowadzenia do nas pod sciane wopistow. W tym czasie nad Morskie Oko dotarla jeszcze cala chyba kompania WOP, sprowadzona z Nowego Targu dla wzmocnienia sil prowadzacych akcje (Andrzej Zawada utrzymywal, ze mieli z soba dymiaca kuchnie polowa – red.).
Ustawiono nas szeregiem przed schroniskiem i jednego z nas wydelegowano do srodka, aby byl obecny przy zabieraniu naszych rzeczy. Nastepnie pod straza uzbrojonych wopistow pomaszerowalismy szosa w rakach, ktorych nie pozwalano nam zdjac, do straznicy WOP na Palenicy Bialczanskiej. Dotarlismy tam juz po ciemku, wprowadzono nas do jakiejs duzej sali i kazano usiasc na podlodze, jeden z dala od drugiego. Nastepnie po jednemu wzywano nas na przesluchania, spisywano dane personalne i probowano ustalic kolejnymi pytaniami po co, gdzie i dlaczego chcielismy przekroczyc granice. Nasze tlumaczenia, ze poszlismy tylko na wspinaczke bez zamiaru przekraczania granicy, nie znajdowaly zrozumienia u prowadzacych sledztwo. Wiele klopotow sprawila im tez kontrola naszych bagazy, gdyz posiadalismy podejrzane rzeczy, jak na przyklad kilka rolek papieru toaletowego, ktore trzeba bylo cale rozwinac i sprawdzic dokladnie, czy nie ma na nich zapisanych jakichs informacji. Ta sledcza procedura trwala do rana. Przed poludniem przewieziono nas do Zakopanego do jakies willi przy ulicy Zamoyskiego, chyba zajmowanej przez UB, gdyz nie krecilo sie tam juz tylu wopistow. Znowu rozsadzono nas pod straza w duzym pokoju na podlodze, zabraniajac sie porozumiewac. Wieczorem do pomieszczenia wszedl jakis wyzszy ranga oficer, major czy pulkownik, niski, w bryczesach i dlugich butach na krzywych nogach, w bluzie z wieloma medalami na piersiach. Kazal nam wstac, stanac w szeregu i zaczal do nas przemowe umoralniajaca.
Z przemowy tej wynikalo, ze on widzi, ze my nie jestesmy przestepcami granicznymi, ale postapilismy tak jak male dzieci, ktore kiedy zobacza pomarancze za szyba w sklepie, to chca rozbic okno wystawowe aby dostac sie do nich. Tak my idac w gory zachowalismy sie, jak te dzieci: nie zwazalismy na litry potu, wylanego przez zolnierzy, ktorzy musza pilnowac tak trudnej granicy. On jednak nam wybaczy nasze przestepstwo bo wie, ze my dobrze znamy i kochamy gory, wypuszcza nas wiec, ale mamy wyjechac zaraz z Zakopanego i juz tu nie wracac, a on postara sie, aby nas wzieto do wojska, bo dobrze znajac gory przydamy sie do pilnowania granicy. Nogi nam sie ugiely na te propozycje, ale nie bylo to miejsce na dyskusje. Byl juz pozny wieczor jak opuscilismy lokal i udalismy sie do Dworca Tatrzanskiego do siedziby Grupy Tatrzanskiej GOPR, gdzie Staszek Byrcyn, pelniacy dyzur, przenocowal nas na podlodze w spiworach w jednym z pomieszczen.
Nastepnego dnia opuscilismy Zakopane. Jak sie pozniej okazalo, szczesliwie zadnego z nas nie zaciagnieto do wojska do pilnowania granic. A w gorach bylismy z powrotem juz w kwietniu.
BHGS0000    7 (2001)
Wojciech Szymanski
STAC, BO STRZELAM!
W roku 1954 przyjechalem do Zakopanego 3 lutego, a nastepnego dnia ruszylem do Morskiego Oka na deskach – goscincem czyli Droga Oswalda Balzera. Sniegu bylo duzo, komunikacji zadnej, ale wystartowawszy z Jaszczurowki o godzinie 11, okolo 20 dotarlem do schroniska. Byli tam Leszek Lacki, Janusz Szczesny, Andrzej Zawada, Orest Czabak i Jerzy Sawicki „Szmaciarz”. Oprocz nich byla pani Dziunia, kelner Oleczek i chyba kucharka. Pogoda byla fatalna, o wspinaniu nie bylo nawet mowy. Jak pamietamy, w tym czasie nie bylo wolno wchodzic na szczyty wznoszace sie w graniach granicznych, w otoczeniu Morskiego Oka w zasadzie pozostawal tylko Mnich, chodzilo sie tez na mniej interesujace Miedziane. Siedzielismy w pustym schronisku, 6 i 7 lutego podeszlismy z Leszkiem Lackim i Januszem Szczesnym do Czarnego Stawu i pod Opalone, nastepnego dnia gralismy w brydza od 7 rano do 23 wieczorem. Jeszcze 9 lutego zanotowalem: niepogoda, bardzo zle warunki.
[Wojciech Szymanski]
Wojciech Szymanski dwadziescia lat pozniej
Niespodzianie pogoda poprawila sie troche z 9 na 10 lutego, wczesnym rankiem wyszlismy wiec w szostke pod najblizsza sciane z niezagrozonym lawinami podejsciem. W kuluarze pod poludniowozachodnia sciana Zabiego Szczytu Nizniego podzielilismy sie na dwa zespoly: Lacki, Szczesny, Czabak i Zawada na droge Mieczyslawa Babinskiego (WHP nr 1167), ja ze „Szmaciarzem” (a raczej „Szmaciarz” ze mna) na „piatkowy” srodek sciany, na ktorym Jurek wraz z Wojciechem Komusinskim i Czeslawem Mrowcem zrobili przed trzema laty nowy wariant (WHP 1169B). Obie wybrane przez nas drogi nie byly dotad przechodzone w zimie, jak zreszta wowczas wiekszosc drog w Tatrach.
W sciane weszlismy o 9.45, prowadzenie bylo zmienne, ale w wejsciu do zalodzonego kominka (najtrudniejsze miejsce) prowadzil Jurek z pomoca haka. Mniej wiecej przed tym miejscem, bedac zaslonieci od strony podejscia do kuluaru, uslyszelismy krzyki, a okolo godziny jedenastej – strzaly. Zobaczylismy z gory dwoch zolnierzy WOP, a z nimi kelnera Oleczka z czekanem. Obraz tej trojki przetrwal w mojej pamieci przez te wszystkie lata – zwlaszcza Oleczka z czekanem. Wopisci zadali natychmiastowego zejscia ze sciany, a nasi koledzy probowali im wytlumaczyc, ze to nie takie proste i wymaga zalozenia zjazdow. Szybko zorientowalismy sie, ze naszej dwojki zolnierze nie widza, wobec czego pospiesznie wbilismy sie w kominek. Wspinaczka do szczytu zajela jeszcze sporo czasu, bylismy na nim dopiero o godzinie 15.30. Przez caly czas slychac bylo krzyki i sporadyczne strzaly.
Ze szczytu popedzilismy grania w dol, majac w planie zejscie nia przez Siedem Granatow az do lasu na Zabiem i wyskoczenie na szose, jak gdyby nigdy nic. Niestety, fatum objawilo sie na Przelaczce pod Zabia Czuba. Piekny zleb, wyslany miekkim sniegiem – zjezdzajac nim bedziemy za pare chwil w schronisku. Ja bylem za schodzeniem grania, ale trzeba znac „Szmaciarza” i jego ekspresyjny sposob przekonywania: „Stary, kosimy w dol i za pare chwil, za chwile..., mamy ich w .....” itp. Pamietam dokladnie. ze decyzja o zjezdzaniu kanionem zapadla dopiero na przelaczce. Wiec wzielismy czekany pod pachy i polecielismy w dol kanionem. Bylo wspaniale, az do chwili, kiedy w polowie drogi rozlegla sie seria z pepeszy i wrzask: „Stac, k...., stac!” Seria wstrzasnela nami, zanim jeszcze zobaczylismy zolnierza. Zmusilo nas to do zawisniecia na czekanach. W miejscu, gdzie slad naszego podejscia do kuluaru przekraczal zleb, stal za skalka wopista, mlody chlopak, ktoremu rece sie trzesly, gdy zmienial magazynek w pepeszy, a wystrzelil jeszcze jedna czy dwie serie, chociaz nie ruszalismy sie z miejsca. Dowiedzielismy sie pozniej, ze przy podejsciu za bardzo sie slizgal i idacy w gore zostawili go wlasnie tutaj.
[Wojciech Szymanski]
Wojciech Szymanski
Teraz nastapila dyskusja (patrz postscriptum), majaca na celu przekonanie go, by pozwolil nam zjechac do siebie. Nie bylo to latwe, bo bal sie dywersantow amerykanskich, a nam sterczalo spod pach cos podobnego do automatow). Wreszcie obsunelismy sie do niego i wspolnie czekalismy na zejscie naszych. Ich zjazdy ze sciany, a nastepnie sprowadzanie zolnierzy, bo trzeba ich bylo w zejsciu asekurowac (wojskowe buty nie trzymaly na zalodzonych odcinkach), trwaly dlugo. W czasie drogi powrotnej bez przeszkod ustalilismy nasza wersje wydarzenia: bylismy na Grani Apostolow, a wiec w granicach terytorium PRL. Tego, czy wopisci przekazali swe uzbrojenie taternikom, nie pamietam – „nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam”.
Gdy zeszlismy w poblize stawu, naprzeciw nam szedl porucznik strzelajac w powietrze z „tetenki” (popularnego pistoletu TT), za nim zas posilkowy oddzial zolnierzy. Uformowano szyk: kazdy schwytany oddzielnie, poprzedzielani zolnierzami. Strzelanina umilkla, a trwala do godziny 17. Przed schroniskiem krotki odpoczynek na stojaco, pani Dziunia Lapinska podala nam cos do picia, ale nie pozwolono nam zdjac rakow. W pelnym sprzecie ruszylismy pod konwojem do straznicy na Palenicy Bialczanskiej. Po drodze bylo duzo wojskowych aut, mobilizacja sil WOP siegnela Nowego Targu; jeden samochod wypelniali cywile z zakopianskiej bezpieki.
Na straznicy zamkneli nas w pomieszczeniu z kamienna posadzka i kolejno wzywali na przesluchania. Tych przesluchan bylo kilka i o ile pamietam, najczesciej wzywani byli „Szmaciarz”, ja i chyba Andrzej Zawada. Powracaly stale te same pytania: gdzie dolary, plany itp., nastepnie, czy zdajemy sobie sprawe, ile polski zolnierz musial wylac potu i wystrzelac amunicji przez takich skurwysynow, jak my? Nasza wersje celu wspinaczki podtrzymywalismy konsekwentnie, a ich znajomosc topografii rejonu Morskiego Oka byla szczesliwie rowna zeru.
Po nocy wypelnionej przesluchaniami na Palenicy, zawiezli nas autem pod straza do siedziby WOP w Zakopanem. Tam jeszcze dodatkowe przesluchania, juz glownie na temat uprawianego przez nas taternictwa, ale o dziwo, przesluchujacy nas oficerowie wydawali sie szczegolnie zadowoleni. Przykladem tej zmiany nastroju byla wypowiedz jednego z nich: „... byliby z was dobrzy oficerowie WOP- u”. W koncu wypuscili nas wolno bez zadnych konsekwencji i noc z 11 na 12 lutego przespalismy w siedzibie GOPR-u goscinnego Wojciecha Wawrytki seniora, co zapisalem w moich notatkach z tych dni, moze jednak byl to ktos inny, nie znalem wowczas goprowcow zbyt dobrze.
Dopiero pozniej zrozumialem zmiane nastrojow i powod dobrego humoru wopistow. Tej samej zimy, na pare tygodni przed nami, grupa polskich taternikow przekroczyla granice na Rysach i zamieszkala w schronisku pod Waga. Sprawa byla znana. Wspinali sie w okolicy przez kilka dni i wrociliby bezpiecznie na polska strone, gdyby nie lawina z Czeskiego Szczytu i obrazenia w niej odniesione przez dwie osoby, wymagajace interwencji Horskej Sluzby. Slowacy zgarneli cala gromadke i odstawili ja na Lysa Polane w rece WOP. Zrobila sie awantura. Zakopianskie dowodztwo WOP dostalo ostra reprymende, ze im pod nosem kto chce przechodzi granice. Ktos z naszych siedzial nawet jakis czas w Krakowie (Dlugosz? Skoczylas?). Dlatego, kiedy teraz Oleczek nas „nadal”, zrobili akcje o kilka rzedow ponad potrzebe, azeby uwydatnic swoja sprawnosc i zaslugi.
W nastepnym sezonie, w styczniu 1955, mialem pewne trudnosci na Lysej Polanie: sprawdzajacy dokumenty wopista przy szlabanie (byl taki przez kilka lat) nie chcial mnie przepuscic do Morskiego Oka. Jakos zdolalem go przekonac i spotkalem sie w schronisku ze „Szmaciarzem”. WOP w dalszym ciagu nie puszczal na gran Morskiego Oka, wiec zrobilismy jedno z pierwszych zimowych przejsc grani od Woloszyna do Zawratu (ja w baranicy pozyczonej na biwak od Pawla Vogla). Ale to juz inna historia.
POSTSCRIPTUM
Dyskusja w kanionie z mlodym zolnierzem okazala sie historycznie bardzo wazna, a to dzieki przekazowi „Szmaciarza”, uwiecznionemu przez Andrzeja Wilczkowskiego w „Miejscu przy stole”. Clou sprawy sprowadzalo sie do rzekomego uzycia przeze mnie zwrotu: „Do kogo strzelacie, do towarzysza partyjnego strzelacie?” Do dzis budzi to ogolna wesolosc a mnie mecza cytowanym zdaniem, nawet we wlasnej rodzinie. Jakie dokladnie padly zwroty w owej „dyskusji” z wopista, jako zywo nie pamietam, atmosfera byla przeciez bardzo napieta. Na pewno byly jakies przeklenstwa, chociaz w tamte lata nawet jezyk zoldakow byl powsciagliwszy, niz dzisiaj licealistek. Grozenie partyjnoscia jest bardzo prawdopodobne: sytuacja byla niebezpieczna z uwagi na trzesace sie rece i nieprzewidywalnosc dzialan mlodego wojaka.
W ksiazce Wilka w mojej wersji mowie, o ile pamietam, bo nie mam jej pod reka, ze „Szmaciarz” lubowal sie w blyskotliwych relacjach, potrafil je wyrazac z ekspresja i lubil prowokowac. Czasem z upodobania do efektu bywal niebezpieczny. Pamietam historie nie majaca nic wspolnego z gorami, ale duzo z Jurkiem i troche z partyjnoscia.
W latach 1962–63 bylem na stazu w Paryzu, w stalym kontakcie z przebywajacym rowniez na stazu Zdzichem Kozlowskim „Kozlem” i z dojezdzajacym do nas sporadycznie z Wloch „Szmaciarzem”. Byly to piekne dni. Czestym gosciem w Paryzu bywal rowniez Jurek Wehr, przyjaciel i szef Zdzicha. Mial on znajoma mloda Wloszke, zatrudniona w kwaterze glownej NATO. Francja byla wtedy jeszcze w strukturach militarnych paktu. Poznal z nia Zdzicha i wyjezdzajac zalecil mu utrzymywanie towarzyskich stosunkow. Wybralismy sie wiec do niej raz czy dwa w trojke ze Szmaciarzem. Miala bardzo dobra szkocka. Nie pamietam za ktorym razem Jurkowi wpadlo do glowy niejasno zasugerowac, ze jestem komunista zza zelaznej kurtyny, a wiec potencjalnym agentem. Spiorunowany przez nas wzrokiem i slowem wycofal sie, ale dziewczyna o malo nie dostala ataku serca: srodek zimnej wojny, pol roku po kryzysie kubanskim i funkcjonariuszka NATO w kontakcie z wschodnim komuchem!
Takie byly pomysly nieodzalowanego „Szmaciarza”. Wspinal sie krotko i nie zdzialal wiele w gorach, ale jako barwna postac godzien bylby obszernej biografii. Bylaby to lektura zlozona z anegdotek i przypomnien jego opowiesci. Gdyby zyl Koziol, mozna by we dwojke pozbierac material, bez Zdzicha nie jest to niestety mozliwe. Innych bliskich znajomych Jurek Sawicki nie mial wielu. Nie byl latwy we wspolzyciu, to prawda, ale byl niepospolita osobowoscia. Zginal, jak pamietamy, 11 wrzesnia 1968 r. w falach Morza Srodziemnego w katastrofie samolotu Caravelle, co polska prasa skwitowala lakonicznym komunikatem. Mial lat zaledwie 37. Jurka Wehra smierc spotkala w Hindukuszu, Zdzich Kozlowski zmarl pare lat temu po krotkiej chorobie w Warszawie.
BHGS0000    7 (2001)
Jozef Nyka
ZABIEGO NIZNIEGO CIAG DALSZY
Batalia na Zabim Niznim w dniu 10 lutego 1954 roku nalezala przez wiele lat do repertuaru schroniskowych opowiesci „przy piwie”, pozniej pojawiala sie tez w wywiadach i artykulach prasowych, ostatecznie utrwalil ja Andrzej Wilczkowski „Wilk” na kartach swego ciagle nie dosc docenianego „Miejsca przy stole” (1983, 1992). Poniewaz wsrod bohaterow zdarzenia byli znani z fantazji gawedziarze – Jerzy Sawicki „Szmaciarz” i Andrzej Zawada – fakty z biegiem lat obrosly w anegdote i dzis nawet uczestnikom owej wspinaczki trudno jest oddzielic prawde od zmyslenia.
[Jerzy Sawicki]
Jerzy Sawicki
Do naszej biblioteczki wolny od legendowego nalotu raport obiecywal przygotowac Andrzej Zawada, nie zdazyl go niestety napisac, jak wielu innych rzeczy, ktore mial w planach. Czynia to dzisiaj autorzy tej broszurki, Leszek Lacki z Warszawy (w latach 1963–65 prezes KW) i Wojciech Szymanski z Torunia. Na Zabi Nizni wspinali sie oni dwiema roznymi drogami, ich relacje obejmuja wiec szczesliwie calosc przebiegajacych dwutorowo wydarzen. Byli glownymi informatorami Andrzeja Wilczkowskiego, tu podajemy ich na nowo napisane i pelniejsze wspomnienia – opracowane niezaleznie od siebie i rozniace sie pod wzgledem szczegolow, czemu trudno sie dziwic, od tamtych dni mija juz przeciez bez mala pol wieku. Przy okazji pisania artykulu, Leszek Lacki pogrzebal w swoich szufladach i ku wlasnemu zaskoczeniu znalazl zdjecia z 10 lutego 1954 roku – bardzo slabe technicznie, ale bezcenne jako autentyczne swiadectwa z owego feralnego dnia.
Jak pamietamy, krucjate WOP na Zabim Niznim o niespelna miesiac poprzedzila przygoda taternikow krakowskich pod wodza Jaska Dlugosza w rejonie Wagi, zakonczona 13 stycznia 1954 roku zbiorowym zjazdem w lawinie na dno Dolinki Smoczej, barwnie opisanym przez Dlugosza w pierwszym rozdziale jego „Komina Pokutnikow” (1964) a pare lat pozniej takze przez Anne Skoczylasowa w „Bocianim gniezdzie” (1971). Ich nielegalny wypad na slowacka strone stanowil rzeczywiste naruszenie tak wowczas serio traktowanej granicy panstwa, co obszernie komentuja wydawcy wznowienia „Komina Pokutnikow” w r. 1994 (s.204–208).
[Leszek Lacki, Wojciech Szymanski]
Leszek Lacki (z lewej) i Wojciech Szymanski
Leszek Lacki i Wojciech Szymanski zgodnie powoluja sie na rewanzyzm Wojsk Ochrony Pogranicza, twierdzac, ze na Zabim Niznim placowka z Lysej Polany probowala odegrac sie za swa porazke sprzed miesiaca i odbudowac utracony prestiz. Cos w tym bylo, ale nie do konca. W okresie zelaznych kurtyn, psychozy agentow CIA i leku o ucieczki obywateli PRL na zachod, wladze na kazdy incydent graniczny reagowaly z nadmiernymi emocjami, i to glownie ten kontekst – a nie rewanz za Wage – zdecydowal o rozmiarach kampanii na Zabim Niznim. Na granicach utrzymywano wowczas anormalnie duze sily wojskowe, tysiace kilometrow pasa opieto drutem kolczastym i co 2-3 dni pracowicie zaorywano i bronowano. Wedrujac w latach 1949–57 po Tatrach po kilka razy dziennie spotykalo sie czyhajace w krzakach 3-osobowe patrole, ktore z groznymi minami sprawdzaly dokumenty i przepustki w strefe graniczna. Piszacy te slowa pamieta z tamtego czasu wspinaczke z Pawlem Voglem na Zabim Wyznim i Zabim Mnichu (nowa, nie opisana droga), zakonczona biwakiem pod Owcza Przelecza. Na rejon Zabiego Wyzniego Pawel Vogel – wowczas zaprzyjazniony z WOP kierownik schroniska w Roztoce – uzyskal pozwolenie komendanta Borkowskiego z Lysej Polany, jednakze o spedzeniu nocy w gorach nie bylo mowy. W tej sytuacji wczesnie rano na spotkanie schodzacych przybyl nad Czarny Staw caly uzbrojony po zeby pluton WOP, ktorego czesc – jako to obserwowalismy z gory – pomiescila sie w lodzi, czesc zas okrazala Morskie Oko maszerujac sciezka. Powrot konduktu do schroniska wygladal podobnie, jak ten opisany przez Leszka Lackiego i Wojtka Szymanskiego, choc przeciez Pawel Vogel byl wszystkim wopistom doskonale znany, chocby jako wyrozumialy pracodawca tuzina obslugujacych „Roztoke” (i wopistow) dziewczyn z okolicznych wsi.
Histeria sluzb granicznych przenosila sie na instytucje zainteresowane rejonami granicznymi (turystyka, dzialalnosc sportowa, wyjazdy delegatow itp.), w tym agendy PTTK i Klubu Wysokogorskiego, ktore panicznie baly sie podpadniecia i calkowitego pozbawienia – czym stale grozono – dostepu do tak dla nich waznego gorskiego pasa granicznego. Jako aneks do wspomnien Leszka Lackiego i Wojciecha Szymanskiego przytaczamy dotad nie publikowane i raczej nieznane nikomu dokumenty, wyrazajace stanowisko owczesnej Komisji Taternictwa PTTK, w swej groteskowej retoryce wyraznie adresowane nie do zawsze sceptycznych czlonkow naszej spolecznosci, lecz do wladz zwierzchnich, ktore oczekiwaly czujnosci i gromkich reakcji. O tym, ze poglady czlonkow Prezydium Komisji Taternictwa odbiegaly od tresci nacechowanych hipokryzja oficjalnych deklaracji najlepiej swiadczy brak jakichkolwiek represji organizacyjnych w stosunku do „winnych” obu incydentow: tego na Zabim Niznim i tego na Wadze. Jerzy Sawicki byl czlonkiem zarzadu KT OW, odpowiedzialnym za sprawy propagandy i nie zostal w tej funkcji nawet zawieszony. Rzecz ciekawa, ze zawiadomienie o awanturze na Zabim Niznim nie wplynelo do Zarzadu Glownego PTTK droga sluzbowa z WOP czy Urzedu Bezpieczenstwa, lecz – w trybie „pfn.” (poufne) – z Zarzadu Okregu PTTK w Krakowie. Przebieg zdarzenia i nazwiska uczestnikow byly ustalane po linii organizacyjnej, przy czym w korespondencji mowa byla o wspinaczce na Grani Apostolow, czyli zgodnie z fikcyjna wersja podana przez Zawade i jego towarzyszy.
Z data 3 marca 1954 r. Prezydium ZG PTTK w Warszawie skierowalo do Komisji Taternictwa w Krakowie pismo, rowniez opatrzone klauzula „Poufne”:

W zwiazku z powtarzajacymi sie wypadkami stalego naruszania przepisow granicznych przez czlonkow poszczegolnych Sekcji Taternictwa – Zarzad Glowny PTTK prosi Komisje Taternictwa Zarzadu Glownego o powziecie uchwaly na Waszym Prezydium, potepiajacej tego rodzaju postepowanie oraz powtorzenie obowiazujacych przepisow w tym zakresie. Rownoczesnie Zarzad Glowny PTTK prosi o zwolanie w poszczegolnych okregach PTTK zebran taternikow, celem bezposredniego omowienia tych zagadnien. Dla sprawnego przeprowadzenia tych zebran, winniscie opracowac tezy omowienia tych palacych zagadnien i poinformowac ZG PTTK o calosci przeprowadzonej akcji, przesylajac przedtem do wiadomosci ZG PTTK odpis uchwaly, harmonogram zebran, z podaniem kto je bedzie obslugiwal oraz tezy referatu.

W dziesiec dni pozniej, 13 marca 1954, odbylo sie w Krakowie kilkuosobowe posiedzenie Prezydium Komisji Taternictwa (Klubu Wysokogorskiego) ZG PTTK, poswiecone incydentowi na Zabim Niznim, z marginalnym tylko nawiazaniem do wczesniejszych wydarzen na Wadze. W protokole z zebrania, przeslanym do wiadomosci pulkownikowi H. Czernikowi z Wydzialu Turystyki Kwalifikowanej ZG PTTK w Warszawie, zapisano:

Jako pierwszym punktem obrad zajeto sie wypadkami przekroczenia przepisow granicznych, zdarzajacymi sie coraz czesciej. Po ozywionej dyskusji w tej sprawie postanowiono:
a) potepic jak najostrzej w odpowiednio zredagowanej uchwale podobne wypadki,
b) zazadac od OKT [Okregowej Komisji Taternictwa] w Warszawie zbadania i zlozenia (w terminie do 10.4.br.) wyjasnien w sprawie zajscia miedzy grupa taternikow a zolnierzami WOP,
c) po otrzymaniu relacji z Warszawy wydac orzeczenie w tej sprawie a takze i w sprawie taternikow krakowskich,
d) orzeczenie Prezydium podac do wiadomosci wszystkim Okregowym Komisjom Taternictwa, wraz ze zleceniem omowienia sprawy przekraczania przepisow granicznych – na specjalnych zebraniach wszystkich czlonkow okregu – w ciagu kwietnia.
e) w miare moznosci, Prezydium postanowilo, do lezacych blizej osrodkow wyslac na takie zebranie swego delegata, ktoryby wystapil z odnosnymi tezami i referatem w tej sprawie.

Na posiedzeniu przyjeto czy moze tylko naszkicowano teksty dwoch czesciowo zbieznych pod wzgledem tresci wystapien Prezydium Komisji Taternictwa – „Uchwaly” oraz „Tez”, nastepnie powielonych i w dniu 23 marca rozeslanych do Okregowych Komisji oraz Sekcji Taternictwa (z kopia dla szefa Wydzialu Turystyki Kwalifikowanej ZG PTTK, plka Czernika) z liczba dziennika W/20/1085/54. Sadzac po chropawej formie i licznych powtorzeniach sloganowych argumentow, dokumenty te byly przygotowane na chybcika i bez glebszego przemyslenia. Godne zauwazenia jest to, ze zlamanie przez grupy taternikow – szczegolnie krakowian – obowiazujacych zakazow konsekwentnie nazywano w nich „naruszeniami (przekroczeniami) przepisow”, unikajac ostrzejszych sformulowan, ktorych nie szczedzono natomiast w warstwie pouczen i przygan.

Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze
Komisja Taternictwa (Klub Wysokogorski) Zarzadu Glownego
Krakow, pl. WW. Swietych 8
UCHWALA
Prezydium Komisji Taternictwa ZG PTTK
z dnia 13.III.1954 r.
W zwiazku z coraz czesciej powtarzajacymi sie ostatnio naruszeniami przepisow granicznych przez taternikow z roznych Okregow, Komisja Taternictwa (K.W.) ZG PTTK potepia najsurowiej i najkategoryczniej te przekraczania przepisow o ruchu granicznym, a to tym bardziej, ze sprawcami tych przekroczen sa we wszystkich prawie wypadkach taternicy, ktorzy winni byc przykladem i wzorem dla olbrzymich rzesz turystow, a tymczasem daja przyklad niesubordynacji, lekcewazenia przepisow prawnych i lekkomyslnosci w postepowaniu.
Zdarzajace sie ostatnio wypadki naruszenia przepisow granicznych dowodza nie tylko braku dyscypliny organizacyjnej u winnych tych przekroczen, lecz swiadcza tez o karygodnej lekkomyslnosci i naiwnym niezdawaniu sobie sprawy z nastepstw, jakie moga wyniknac zarowno dla danej jednostki jak i dla ogolu kolegow-taternikow, a tym samym dla Komisji Taternictwa jako komorki organizacyjnej PTTK.
Napietnowac tez nalezy krotkowzrocznosc tych taternikow, na szczescie jednostek, dopuszczajacych sie takich wykroczen, ktorzy zdaja sie nie widziec, ze – szkodzac w ten sposob swoim kolegom (hamujac im posrednio swoimi postepkami dostep do grani tatrzanskich i utrudniajac organizowanie kursow i obozow) – wczesniej czy pozniej zostana nawet przez swych najblizszych kolegow linowych potepieni i usunieci z ich grona.
Komisja Taternictwa jak najostrzej potepia sprawcow tych wykroczen jako szkodnikow, plamiacych dobre imie polskiego taternictwa.
Komisja Wyraza przekonanie, ze w tej bezwzglednej walce z lamaniem podstawowych przepisow znajdzie silne poparcie u ogolu taternikow. Zastosowania bowiem najsurowszych srodkow wymaga dobro i przyszlosc nowego, ludowego, socjalistycznego taternictwa, ktore za przykladem radzieckiego alpinizmu cechowac musi gleboka tresc i wiez spoleczna, socjalistyczna dyscyplina, humanizm i prawdziwa socjalistyczna kultura.

Prezydium Komisji Taternictwa
ZG PTTK

Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze
Komisja Taternictwa (Klub Wysokogorski) Zarzadu Glownego
Krakow, pl. WW. Swietych 8
TEZY
Komisji Taternictwa (K.W.) ZG P.T.K.K.
uchwalone na Prezydium Komisji Taternictwa w dniu 13 marca 1954 r. – jako zalacznik do uchwaly potepiajaej ostatnie wypadki przekraczania przepisow o ruchu granicznym, oraz jako podstawa do dyskusji na zebraniach Okregowych Komisji Taternictwa w tej sprawie.
I.
Nowe, socjalistyczne taternictwo ma byc nie tylko szkola mestwa i charakterow, ale i szkola patriotyzmu, szkola nowej socjalistycznej kultury i przodujacej, socjalistycnej moralnosci i dyscypliny, jesli ma z honorem wypelnic swoje zadania w Polsce Ludowej, idac za wzorem i kierujac sie w swej pracy przykladem alpinizmu radzieckiego. Dlatego nowe taternictwo cechowac musi:
1) kolektywnosc i demokratyzm w pracy organizacyjnej i szkoleniowej;
2) glebokie poczucie wiezi spolecznej z ludem, z klasa robotnicza i chlopska, w szczegolnosci wyrazajace sie w metodach propagandy, szkolenia i naborze czlonkow;
3) glebokie poczucie odpowiedzialnosci za prace wychowawcza i ideologiczna wsrod swoich czlonkow;
4) gleboko, socjalistycznie pojeta dyscyplina, obowiazujaca bezwzglednie wszystkich, zawsze i na kazdym posterunku pracy;
5) najszlachetniej, po „zetempowsku” pojete kolezenstwo w walce o przodownictwo nie tylko w wynikach i szkoleniu, ale i w zdyscyplinowaniu i poglebianiu ideologicznym;
6) gleboki humanizm w stosunku do czlowieka gor, do gorala i do samych gor, do ich przyrody – wyrazajacy sie troska o nejpelniejsze, najwyzsze bezpieczenstwo towarzyszy na kazdej wyprawie, oraz o najwyzsza kulture w stosunku do gor i kulture wspolzycia w schronisku i na wyprawie.
Dlatego, wobec powtarzajacych sie niestety w ostatnim czasie wypadkow nieodpowiedzialnego, lekkomyslnego naruszania przepisow granicznych przez taternikow, czlonkow sekcji krakowskiej i warszawskiej, a takze wobec wypadkow uchybienia przez taternikow-instruktorow podstawowym zasadom bezpieczenstwa i ostroznosci w podejmowaniu i przeprowadzaniu wypraw, zwlaszcza w warunkach zimowych – co moglo spowodowac utrate zdrowia, a nawet zycia towarzyszy(ek) ich wypraw, nie zdajacych sobie czesto sprawy z tych konsekwencji i niebezpieczenstw. Komisja Taternictwa (K.W.) Zarzadu Glownego PTTK w rozwinieciu swej zasadniczej uchwaly z dnia 13.III.1954 potepiajacej najostrzej i najkategoryczniej wszystkie wypadki naruszania przepisow o ruchu granicznym przez taternikow – czlonkow poszczegolnych sekcji taternickich, a w szczegolnosci krakowskiej i warszawskiej – poleca wszystkim Okregowym Komisjom Taternictwa zorganizowac i dopilnowac przeprowadzenia na nadzwyczajnych zebraniach Sekcji dyskusji, dotyczacej zagadnienia i wszystkich aspektow dyscypliny taternickiej celem ideologicznego poglebienia spolecznej tresci nowego taternictwa oraz celem zapobiezenia raz na zawsze powtorzeniom sie przekroczen przepisow prawnych P.R.L.
Nalezy nie tylko napietnowac winnych przekroczen przepisow prawnych i podstawowych regul taternictwa, ale w pelni uwypuklic wszystkie moralne, spoleczne i wychowawcze aspekty tych przekroczen dla organizacji taternictwa jak rowniez i wszystkie konsekwencje tych przekroczen w stosunku do osob przekraczajacych przepisy, jak i dla odnosnych Komisji Okregowych i dla polskiego taternictwa w ogole.
II.
Moralne i spoleczno-organizacyjne oraz wychowawcze aspekty przekroczen.
1) Przekroczenia dowodza braku poczucia kolektywu, dowodza trwania na pozycjach przezytego indywidualizmu najgorszego typu, wpadajacego w warcholstwo i szkodnictwo.
2) Przekroczenia dowodza braku wiezi spolecznej i stawiania sie poza spolecznoscia taternicka, ktora stoi praworzadnoscia. Przekroczenia sa powodem demoralizacji i destrukcji pracy szkoleniowo-wychowawczej, ideologicznej i naboru mlodych kadr. Przekroczenia krzywdza dobre imie polskiego taternictwa.
3) Przekroczenia dowodza nieodpowiedzialnosci za swe czyny i niepowaznego stosunku do organizacji i do spoleczenstwa, ktore oczekuje od taternikow wzoru zdyscyplinowania i powagi we wszystkich swych wystapieniach.
4) Przekroczenia sa dowodem zupelnego niezdyscyplinowania, niezrozumienia – (dotad!) – sensu i tresci dyscypliny socjalistycznej, obowiazujacej w taternictwie jak w kazdej dziedzinie zycia P.R.L., niezrozumienia koniecznosci i wartosci wychowawczej tej dyscypliny.
5) Przekroczenia te to dowod niekolezenstwa w stosunku do wszystkich czlonkow organizacji, w stosunku do wszystkich, na ktorych spadaja lub spasc moga konsekwencje przekroczenia, nie mowiac o szkodach moralnych i prestizowych srodowiska, ktorego honor, powage i dobre imie lekkomyslnie sie ryzykuje.
6) Przekroczenia te to karygodny, lekkomyslny stosunek do czlowieka, do towarzyszy i ich bezpieczenstwa, to dowod nieodczuwania potrzeby i wielkosci tego humanizmu, jaki charakteryzowac winien – za wzorem radzieckiego – takze polski ruch wysokogorski, nowe socjalistyczne, ludowe taternictwo.
Prezydium Komisji Taternictwa
ZG PTTK

Polecenia otrzymane z Zarzadu Glownego PTTK zostaly wiec zrealizowane, choc zapowiadanych zebran rekolekcyjnych w sekcjach terenowych jakos nikt nie moze sobie przypomniec. Nie pamieta ich Leszek Lacki ani Toni Janik, wowczas dzialacz Kola Lodzkiego. Mowi Wojtek Szymanski: „dokumenty na temat naszego naruszenia przepisow sa mi calkowicie nieznane, nie pamietam zadnych oficjalnych komentarzy na ten temat ani tez potepiajacych zebran”. Problem naruszania przepisow granicznych absorbowal Zarzad Komisji Taternictwa jeszcze dlugo, a pracy zarzadow KW i PZA towarzyszyl niemal do konca lat osiemdziesiatych. Dzisiaj wspomnienia te – w duzej mierze tez ubarwione przez klubowych gawedziarzy – naleza juz do wesolej taternickiej anegdoty, a ich bohaterowie zdaja sie nie pamietac, ze kiedys nie bylo to wcale zabawne, zas rozmowy z ponurymi panami na Lysej Polanie lub w Zakopanem napawaly lekiem, gdyz przy ich zlej woli mogly sie zakonczyc powolaniem do sluzby wojskowej czy nawet pojsciem do wiezienia. Zdarzen podobnych do tych na Wadze i na Zabim Niznim, choc moze nie tak widowiskowych i bogatych w paradoksy, bylo w naszej tatrzanskiej praktyce wiele – kilka odnotowuje Andrzej Wilczkowski, wiekszosc niestety dojada skleroza starzejacych sie uczestnikow tamtych zdarzen. Chyba warto by bylo spisac je dla pamieci – juz nie jako zasoby taternickiego folkloru, choc maja i ten walor, lecz jako rzeczowy obraz tamtych dziesiecioleci w naszych gorach – nielatwych, nieraz bolacych, a przeciez tak cieplo przez nas wspominanych.