GEORG BUCHHOLTZ
Slawkowski Szczyt
350 lat temu
 
[Slawkowski Szczyt]
Slawkowski Szczyt widziany od strony Popradu, u dolu wies Wielka.
Litera „a” oznaczono Krolewski Nos. Rys. Karl Kolbenheyer, 1894
  

Copyright (c) 2014 by Jozef Nyka

GEORG BUCHHOLTZ STARSZY
1 V 1643 – 11 V 1724
Georg Buchholtz der Altere jest w literaturze tatrzanskiej postacia znana od stuleci. Jego hasla widnieja w WET i w WEGA, obszerne zyciorysy zamieszczaly wegierskie i niemieckie slowniki i monografie, pisze o nim prof. Szaflarski. Rodzina przybyla na Spisz ze Slaska, on sam byl pedagogiem, przejsciowo handlowcem (m.in. w r. 1680 podroz handlowa Popradem i Wisla do Gdanska), a po wyswieceniu w r. 1682 – wplywowym duchownym ewangelickim na Spiszu, najdluzej (od r. 1703) w Wielkiej Lomnicy. Przesladowania religijne protestantow zmuszaly go do ucieczek, m.in. w Tatry. Jego dzielo w w. XVIII kontynuowali synowie – Georg mlodszy (1688–1737) oraz Jakob (1696–1758), w historii Tatr tworzac wraz z ojcem wielka triade Buchholtzow. Pod koniec lipca 1664 r. Georg – wowczas 21-letni student – odbyl wycieczke na Slawkowski Szczyt. Bylo to pierwsze w dziejach Tatr odnotowane wejscie na gore znana z nazwy. Jak sie zdaje, w calym jego zyciu byla to jedyna tak powazna wyprawa gorska. Ciekawe sa jego wrazenia ze szczytu. Nie okazuje zainteresowania topografia, nie pyta przewodnika o pietrzace sie wokol gory – zadnej nie wymienia z nazwy. Wzrokiem szuka nie szczytow, lecz miast i wsi na Spiszu. Zgodnie z duchem owczesnej „nauki”, zajmuja go „fenomena” meteorologiczne, akustyczne i hydrologiczne, zreszta wyraznie inspirowane opisem Davida Frolicha. Duzo uwagi poswieca ciekawostkom przyrodniczym i przyrodniczo-leczniczym.
Obszerny opis wycieczki dal na paru stronach swego „Historischer Geschlechts-Bericht” czyli kroniki zycia, spisanej w l. 1703–10, a do wynikow „krajoznawczych” wejscia wrocil juz bezosobowo w r. 1719 w studium „Das weit und breit erschollene Ziepser-Schnee-Geburg”. W obu pracach mowi o Gorach Snieznych, nazw Tatr czy Karpat raczej nie uzywa. Oba rekopisy byly znane badaczom juz w w. XVIII, z pierwszego fragment o Slawkowskim Szczycie wydrukowaly w r. 1774 „K.K. Privilegierte Wiener Anzeigen” (r. IV, s. 20). Oryginaly manuskryptow odszukal pozniej i drukiem oglosil historyk Rudolf Weber w latach 1899 („Ziepser-Schnee-Geburg”) i 1904 („Geschlechtsbericht”). Wybor urywkow z obydwu prac spolszczyl (nie doslownie) Jozef Szaflarski w dziele „Poznanie Tatr” (1972, s. 99–110), streszczenia slowackie dal Ivan Bohus w ksiazce „Tatry ocami Buchholtzovcov” (1988, s. 33–36). Nasz przeklad jest pierwszym pelnym spolszczeniem partii mowiacych o wycieczce w Tatry – z dowiazaniem fragmentu z pracy o Spiskich Gorach Snieznych. Tlumaczenie jest dosc trudne, gdyz autor w stara niemczyzne wplata spiskie regionalizmy, niektore dzisiaj niezrozumiale. Imiona osob zapisuje w lacinie. Dla dodania tekstowi historycznego kolorytu, siegamy miejscami do archaizmow polskich. Egzemplarz „Geschlechtsbericht” Webera wypozyczyl nam ze swego zbioru Marek Maluda, zdjecia krzyza i tablicy na szczycie przekazal nam Zbigniew Kubien. Obu Panom dziekujemy za te pomoc.
Jozef Nyka
 

GBH0000    39 (2014)
Georg Buchholtz Starszy
Przeklad: Jozef Nyka
WYCIECZKA NA SZCZYT SLAWKOWSKI
Jak bylo wyzej przyobiecane, musze tutaj wspomniec cos o daleko i szeroko rozslawionych Karpatach czyli Gorach Snieznych. Poniewaz w znanym powiedzonku mowi sie: Natura novitatis avida – natura chce stale miec cos nowego, i teskni za tymze, zatem w Maciejowcach [Matthsdorff] nie moglem zaznac spokoju, zanim najpierw nie wstapie na Gory Sniezne i nie przyjrze im sie [z bliska]. A wiec w lipcu tegoz 1664-go roku, kiedy byly najpiekniejsze letnie dni, wyruszylem w dziesiatke (ze mna wlacznie) i dolaczylem p. proboszcza wielkoslawkowskiego Georga Toperczera, pospolicie zwanego Kirianem, a takze skrytostrzelca [Wilderer], ktory pokazal nam droge w gory i nas tam wyprowadzil. Pierwszego dnia obiadowalismy na [hotarze] wielkoslawkowskim, przy Kwasnej Wodzie [Sauer Brun, dzisiaj Smokowiec], delektujac sie posilkiem i piciem. Nastepnie, w dwie godziny po poludniu, wyruszylismy stad i raczo podazalismy ku gorze, by dotrzec az pod kosodrzewine i tam, jeszcze w wysokim drzewostanie, calkiem wczesnie rozlozylismy sie na nocleg. Rozniecilismy ogien, pieklismy mieso, spozylismy wieczerze i tusmy nocowali. Z powodu zwierzyny musielismy wszakze trzymac dobra straz. Niedzwiedzie w ciagu nocy podchodzily pomrukujac az do ogniska i musielismy przepedzac je ognistymi glowniami. Dlatego spalismy calkiem malo, albo raczej wcale. Nazajutrz zebralismy sie o drugiej rano, podazalismy przez kosodrzewine i wspielismy sie az na Krolewski Nos – skale tak nazwana, wielka jak 2 lub 3 koscioly. Na niej rozpatrzylismy sie troche wokolo. Kiedy sie krzyknelo albo tylko glosno rozmawialo, odzywalo sie czterokrotne echo czyli odbicie glosu, tak ze mozna bylo wszystkie slowa ponownie uslyszec i dobrze zrozumiec. Podobnego echa nie zaznalem nigdzie w ciagu mojego zywota. Z Krolewskiego Nosa wzielismy sie na prawa reke ku grani starolesnianskiej [Alt-Wald-Dorffer grad] i trzymajac sie jej pielismy sie coraz wyzej. W jej polowie slawkowski pastor, p. Georg Toperczer i organista maciejowiecki Martin Fabri z powodu utrudzenia nie mogli juz postepowac dalej i zostali wraz z czterema studentami. Ja jednak razem z tymi pozostalymi pialem sie coraz wyzej. Ale kiedy do szczytu pozostalo nam podejscia na zaledwie dwoje strzelenia z muszkietu, znow dwaj dalsi studenci opadli z sil i nie mogli juz isc dalej – byli to Andreas Greskovicz i Georg Coci. My jednak podazalismy nadal w imie Boze, jakkolwiek z duzym zagrozeniem dla ciala i zycia. Szczyt Wielkoslawkowskich Gor Snieznych [Gross-Schlackendorffer Schnee-Gebirge] osiagnelismy i przekroczylismy we czterech – ja, Georg Buchholtz, Martin Jani, owczesny kantor spiskosobotni [Georgenberg], student Martin Veisser oraz klusownik. Dopiero tutaj, na wysokim i okraglym Szczycie Slawkowskim rozejrzalem sie bacznie wokol, wielbiac wszechmocnosc Boga. Zdziwilo mnie, ze bardzo wysoko na pochylosciach Gor Snieznych jest tyle jezior wodnych, niektore wielkie. Sa one poteznie spietrzone i reka Boza do tego stopnia ujarzmione, ze nie wyleja ani sie nie wyrwa. Inaczej przez cos takiego i ziemia, i ludzie, ludzie i bydleta mogliby doznac niepowetowanych szkod, a wszystko mogloby zostac zalane, jak to sie zdarzylo Anno 1662 dnia 6 sierpnia. Ten wielki wylew wodny nastapil [wowczas] nie ze stojacego jeziora, ale z zupelnie suchego miejsca, niedaleko od Krolewskiego Nosa, po stronie Gierlachowiec. Tam to, moze wskutek oberwania chmury albo trzesienia ziemi, obluzowal sie skalny glaz zaledwie wielkosci cebrzyka i woda wytrysla z wielka gwaltownoscia, aczkolwiek przedtem nie bylo tu jej ani kropelki. Teraz jednak woda wybuchla i runela w dol tak gwaltownie, ze przez to popekaly skaly i zostaly porwane w dol, a grube jak beczki modrzewie i swierki byly wyrywane z korzeniami i znoszone. Woda zrobila szeroka szrame az na sam spod, czego slad widac jeszcze dzisiaj.
[Slawkowski Szczyt, Krolewski Nos]
Slawkowski Szczyt (nr 14) i jego szerokie spiskie przedpole. Nr 55 Krolewski Nos. Mapa Tytusa Chalubinskiego z r. 1886.
Dalej dzialy sie rzeczy przedziwne: kiedy, jak juz wyzej powiedziano, we czworke (liczac i mnie) weszlismy na szczyt Gor Snieznych, strzelalismy na najwyzszym czubku z karabinow i strzelb, co jednak nie dawalo najmniejszego trzasku ani odglosu, mielismy wrazenie, ze jedynie proch spalal sie na panewce. Klusownik, nasz przewodnik, smial sie z tego i powiedzial: przeciez wypalilo, o czym po pelnej obserwacji zjawiska przekonalismy sie sami. A wiec zaladowalismy strzelbe o wiele silniejszym ladunkiem i czympredzej wypalilismy, lecz ponownie zaden huk nie dal sie slyszec. Jednak dopiero w pol kwadransa po pierwszym wystrzale zaczely sie grzmoty i huki, jakby ktos strzelal z armat lub kartuszy. Myslelismy, ze zawala sie wszystkie skaly i gory i calkiem zasypia i wyrownaja wkleslosci dolin, a na dole ten lomot rozbrzmiewal przez prawie pol godziny. Potem na szczycie zerwal sie taki wicher, ze musielismy sie poklasc i trzymac sie kamieni, chociaz uprzednio nie bylo najmniejszego zefirku. Brakowalo tez powietrza, zebysmy mogli zaczerpnac oddechu. Z tej samej przyczyny podczas wejscia musielismy niesc w rekach kule sniegu i lizac je, azeby nie uschnac z pragnienia. Albowiem w gorze powietrze jest najsubtelniejsze [rozrzedzone], dlatego tez nie bylo huku, kiedy wystrzelilismy. Dopiero kiedy glos dotarl do srodkowej [gestszej] strefy powietrza, rozprzestrzenil sie i wypelnil i opanowal rozdoly dolin: wtedy dopiero zaczelo trzaskac i huczec – do tego stopnia, ze ci, ktorzy byli gleboko ponizej nas przezyli bojazn i trwoge. A nadto my zaznalismy wielkich dziwow, co ja z wlasnego doswiadczenia moge potwierdzic zgodnie z prawda i rzetelnie. Dopiero teraz uwierzylem po raz pierwszy w to, co wczesniej M. David Frohlich napisal na ten temat w swej Geographia(*). Dalej nalezaloby i o tym wspomniec: Podczas wchodzenia w gore 5 albo szesc razy zanurzalismy sie w oblokach, tak ze wokol nas bylo zupelnie ciemno i nie widzielismy slonca. Jednak kiedy tylko wydostawalismy sie ponad chmury, moglismy wsrod chmur znow zobaczyc slonce, ktore nam ladnie swiecilo, az do chwili, kiedy wywspinawszy sie troche wyzej osiagnelismy inna chmure, znow robilo sie mrocznie i ciemno, a wokol nas byla zwiewna para i cuchnacy dym, ktory kotlowal sie wokol nas, wzdymajac sie jak gdyby w wielkie pagory, do czasu, kiedy znowu z tej chmury wydobylismy sie, i ponownie zobaczylismy sliczne slonko. Pod nami jednak byly chmury, tak ze w dole nic nie moglismy zobaczyc, i tak sie to powtarzalo piecio- lub szesciokrotnie, dopoki wreszcie nie osiagnelismy najwyzszego cypla gory. Jednakowoz w tym czasie bardzo pieknie sie rozjasnilo, az okolo godziny 11 przed poludniem dobilismy w gorze do wierzcholka i nie bylo widac ani strzepka chmur na niebieskim sklepieniu. Przy jasnej i klarownej pogodzie i w promieniach slonca moglismy wiec z wierzcholka ogladac caly Spisz, miasta, osiedla i dziedziny, mielismy tez gleboki wglad w Polske i Wegry. Miasteczka wokol Spiskiej Soboty [Georgenberg] razem z siolami wygladaly ze szczytu nie inaczej, tylko jak (z przeproszeniem) kupki gnoju rozrzucone na polu, a miasta Kiezmark, Podoliniec, Lubica jak stozki siana. Wierzchowisko okraglego Slawkowskiego Szczytu, na ktorym zatrzymalismy sie do dwoch godzin, tworzy na samym czubku przestrzen i obszar wielkosci sredniej izby. Po stronie potoku Zimna Woda [Kahl-Bachu] jest zupelnie stromo, a spogladanie prosto w przepasc jakby na glebokosc przeszlo stu wiez jest okropne i straszne, wprost odchodzi ochota do patrzenia. Jednak w strone Orawy, Polski i Slaska mozna dobrze pojsc dalej, poniewaz za tymi gorami widac jakby jeszcze wyzsze niz od strony spiskiej gory i skaly. Cos takiego przezylem raz jeszcze po uplywie 18 [16?] lat, kiedy Anno 1680 w sierpniu podrozowalem z Gdanska i Prus przez Kujawy w kierunku Wegier. Szesc mil za Warszawa, kolo Lowicza, pokazano mi z grobli przy jakims stawie przy jasnym swietle slonecznym Gory Sniezne. Stamtad tez dobrze widzialem jeden szczyt jak wielki stog siana. Ale wracajac do poprzedniego tematu, nalezy wspomniec tutaj o tym, co w czasie wchodzenia na Gory Sniezne widzielismy, a mianowicie: W niektorych miejscach dzikie kozy czyli kozice, wsrod ktorych byly tez koziorozce, a napotykalismy je stadami, w jednej gromadzie po szesc, 10, 12, 14, 16, pewnie nawet dwadziescia. A przy kazdym stadzie byl koziol, ktory stal na strazy i kiedy ten dostrzegal czlowieka, zaczynal swistac, tak jak pasterz owiec. Skoro tylko inne kozice to uslyszaly, zaczynaly stamtad uciekac, sadzac, ze zjawili sie juz koziarze, gotowi do nich strzelac. W tym celu zeskakuja one z jednej skaly na inna z wysokosci kilku wiez, az znajda sie w tej samej dolinie, z ktorej wyplywa Zimna Woda [Kaalbach]. Tutaj, calkiem z tylu, bylo zamarzniete i pokryte lodem i sniegiem jeziorko, tylko posrodku odtajale. Tam kozly w wielkiej liczbie ustawialy sie rownym rzadkiem dookola i zlopaly wode ze stawu, czemu sie dluzej przypatrywalismy z wielka przyjemnoscia. Spedzilismy wowczas dwa dni w gorach i tyle rzeczy poznalismy, jak juz to zostalo oznajmione.
[Slawkowski Szczyt]
Slawkowski Szczyt widziany znad Zbojnickich Stawow w Dolinie Starolesnej, przez Wegierskie Tow. Karpackie nazwanych w r. 1901 na czesc trzech Buchholtzow „Buchholtz-Seen”. Fot. Gregor Markovich.
W srodku tych gor w wielkim lesie zbiera sie tez przerozne apteczne ziola i korzenie, bardzo pomocne do leczenia, jak np. rabarbar, ktory jest skuteczny tak samo, jak zagraniczny. Albo niezwykle drzewo limbowe, ktore jest tak grube jak wielki kubel i dosyc zacnego wzrostu. Piluje sie je na deski, z ktorych mozna robic stoly i skrzynie, w ktorych odziez ma protekcje przed robactwem i molami. Drewno wydziela tez przyjemna won i moze byc trzymane przez dlugi czas. Drzewo rodzi grube szyszki (jak jodly i sosny) majace wewnatrz male orzeszki z bardzo milymi, przyjemnie pachnacymi, slodkimi i zdrowymi jadrami, skutecznymi przy kamieniach [moczowych] i piasku. Z zielonych galazek wypraza sie bardzo uzyteczny olej, leczacy roznorakie wewnetrzne schorzenia. Zostal on wynaleziony zaledwie przed 32 laty, to znaczy ok. roku 1676, a to w taki sposob: Zdarzylo sie, ze w czasach przesladowan ludzie z wiosek z leku przed Niemcami i Kroatami w sluzbie cesarza, ktorzy ludzi gwaltem zmuszali do przyjecia religii papieskiej [rzymskiej], udawali sie na Sniezne Gory, gdzie przemieszkiwali po kilka kolejnych tygodni z dziecmi i bydlem. Kiedy wtenczas pewien stary wiesniak zamieszkaly w Wielkich Batyzowcach [Gross-Botis-Dorff], nazwiskiem Gallus Schmatlack, troche zmarudzil i nie zdazyl wraz z innymi ludzmi ujsc w gory, zostal dopadniety w polu przez Kroatow czy Chorwatow, ktorzy stlukli go i posiniaczyli na calym ciele i porzucili na umarcie. Tak skatowanego znalezli go inni chlopi, ktorzy go podzwigneli i ulozonego w plachcie z plotna lnianego zawieszonej na drazku zaniesli az w gory. Tam zrabali drzewo limbowe, zdjeli z niego kore, po czym cale cialo pacjenta oblozyli i owiazali wewnetrzna soczysta warstwa bialego podkorka. To wyciagnelo opuchlizne i stluczone miazmaty i ten biedny czlowiek po niewielu dniach znow ozdrowial i zostal doprowadzony do porzadku. Kiedy to zobaczyl nauczyciel ze wspomnianej wsi, Casparus Donati (ktory natenczas destylowal olejek z kosodrzewiny), co predzej zebral kistki i gorne pedy [czubki] z limb, posiekal je i wlozyl do tygla i z tego wyciagnal czysty leczniczy olej, ktory rozprowadzil do aptek. To zyskalo uznanie doktorow medycyny, przede wszystkim Tit. P. doktora Davida Spielenbergera, i z poczatkiem Anno 1676 zostalo zaakceptowane.
O tym, ze taki to mialo przebieg, wiele razy opowiadali mi wzmiankowany nauczyciel jako destylator, a takze sam pacjent, kiedy w pozniejszym czasie zostalem proboszczem w Wielkich Batyzowcach, jak o tym nizej bedzie mowa. Powyzej grubego i roslego lasu rosnie kosodrzewina, i to w sposob dziwaczny. Pien jej ma grubosc 2, 3 do czterech piedzi w obwodzie, ale zaledwie sazen lub poltora wzrostu. Rozgalezia sie z pnia zaraz od dolu, na wysokosci z bieda lokcia lub poltora lokcia, przy czym galezie rozkladaja sie po ziemi wokol na kilka sazni, placzac sie kreto. Kiedy czlowiek chce przejsc przez kosodrzewine, musi uwaznie stapac z jednej galezi na druga i posuwac sie gora, zeby sie nie zapadl i nie zlamal nogi, co mogloby sie zdarzyc calkiem snadnie. Jesli jednak wstapi w kosodrzewine kon albo bydle, nie obejdzie sie bez szkody i zlamania nogi. Z kistek i pedow wytwarzany jest szlachetny olejek kosowkowy, nawiasem mowiac nazywany Balsamus Hungaricus, balsam wegierski. Limby i kosodrzewina zielenia sie zima i latem. Kosowke stosuje sie tez do kapieli, jest bardzo pomocna i skuteczna w zwalczaniu roznych chorob.
[Slawkowski Szczyt]
Fragment panoramy Istvana Berzeviczyego z Wielkiej Lomnicy z r. 1719. Z lewej Gierlach, z prawej grupa Lomnicy i Kiezmarskiego, regularna „sniezysta” piramida to Slawkowski Szczyt. Przytaczane przez Buchholtza sygnatury nie sa czytelne.
Spotyka sie tez rozne dzikie zwierzeta, obecnie jednak mniej liczne, niz w owych czasach przedwojennych. Przyczyna tego: podczas gdy mieszkancy spiskiej krainy aby sie w tamte lata zabezpieczyc przed napastnikami, udawali sie calkiem licznie w gory, i utrzymywali sie tam w czasie lata i zimy, tak jak ja tego sam w czasach przesladowan i wojen wrecz w nadmiarze zaznalem. Dlatego wiekszosc dzikiej zwierzyny wyniosla sie z gor. Jeszcze teraz sa tam znajdowane i licznie lowione swiszcze czy inaczej tzw. swistaki, z ktorych [futer] ja tez nosilem kozuchy. Sa prawie wielkosci borsuka, ale maja piekniejsza i bardziej miekka siersc. Lowi sie je jesienia, wowczas sa okropnie tluste, tak ze z jednego mozna uzyskac 4, 5, do 6 funtow smalcu (przydatnego jako lekarstwo). Mieso jest tez tluste, mozna je gotowac w kapuscie, zoltych i bialych burakach i takze spozywac. Te zwierzatka maja cudowne usposobienie. Kiedy spostrzega lub zobacza czlowieka, wtedy gwizdza, ze az wierci w uszach (z obawy, ze ktos chce je schwytac). Dopoki nie sa oswojone, kasaja zebami, a maja ich u gory i u dolu po 2, i nie wypuszcza kogos, dopoki te zeby sie nie zewra. A wiec, kiedy Gory Sniezne maja sie pokryc sniegiem i w pelni przyjac szate zimowa, wpelzaja one do dziur i szczelin skalnych w ziemi i skalach, tam gdzie juz wczesniej przygotowaly sobie legowiska z mchu i siersci. Klada sie razem stare z mlodymi, w szesc, osiem, dziewiec, lub zgola dziesiec, jak o tym swiadcza obserwacje, w ogole nie zra i nie pija, tylko leza razem bez ruchu przez cala zime jak niezywe. Ale wiosna znowu wstaja, nabieraja zycia i wybiegaja ze swoich kryjowek. Takie doswiadczenia robilem tez w domu. Po tym jak jesienia zlowiono 2, 3 albo wiecej, wsadzono je do beczki, gdzie one tez zapadly w sen i przez cala zime lezaly razem na dworze na zimnie bez zadnego ruchu. Wiosna znowuz dochodzily do siebie i nabieraly zycia. Cos takiego dzieje sie tez, kiedy w zimie przeniesc je z ostrego zimna do cieplej izby, wtedy rowniez ozywaja. Te cudowne zwierzatka daja nam wzor przyszlego zmartwychwstania umarlych, ktorzy w radosna wiosne lubego Dnia Sadnego powstana z ziemi i ze swoich grobowcow wyjda zywi. W przeciagu zimy ich tluszcz albo smalec zostanie w nich strawiony.
W tych Snieznych Gorach moga tez lezec w ukryciu liczne skarby w zlocie, srebrze, miedzi i mineralach, jednak mieszkancy kraju nie sa na tyle przedsiebiorczy, azeby ich poszukiwac. Raczej trudnia sie uprawa ziemi i jedza chleb zapracowany w pocie czola. W poszukiwaniu skarbow pilniejsi sa juz Wlosi albo Walijczycy i inni cudzoziemcy, ktorzy przez swoje sztuki czarnoksieskie niemalo z gor wynosza. Kiedy wszedzie tam czesto byli spotykani, znikali sprzed oczu i nie zostawiali nic, jak tylko sprzet gorski, kilofy, grace, raki, korytka do plukania [rudy] i podobne. I to byloby to, czego na opisanych tu Gorach Snieznych doswiadczylem.
Wypis z „Historischer Geschlechtsbericht”,
wydanie Rudolfa Webera z r. 1904 s. 78–87.
SLAWKOWSKI SZCZYT
Fragment odnoszacy sie do wycieczki na Slawkowski Szczyt z rozprawy „Das weit und breit erschollene Ziepser-Schnee-Geburg”, napisanej w r. 1719 w Wielkiej Lomnicy. Aneks do tej pracy stanowila pierwotnie wielka panorama Tatr, narysowana w tymze r. 1719 przez Istvana Berzeviczyego z Wielkiej Lomnicy, w r. 1934 odnaleziona przez Jozefa Szaflarskiego w archiwum w Wiedniu. Buchholtz powoluje sie na sygnatury z tej ryciny. Tekst – z powtorzeniami z „Geschlechtsbericht” – wedlug wydania Rudolfa Webera z r. 1899 (Membrum II s. 23–28).
S 11. Tylko nieliczne szczyty Gor Snieznych sa dostepne dla ludzi, nalezy do nich jednak piekny, kragly i najprzystepniejszy (...), noszacy miano Wielkoslawkowskiego Szczytu, jak to widac na rycinie pod nrem 10, nieco nizszy od Kiezmarskiego Szczytu pod litera F [Lomnicy], na ktory dzis sie wejsc nie da, poniewaz mniej wiecej przed 40 laty burza go roztrzaskala i odlupala, tworzac strome spiczaste turnie, na ktore niepodobna sie wdrapac. Dosyc dawno temu pan David Frohlich, matematyk z Krolewskiego Wolnego Miasta Kaisersmarku czy Kiezmarku [Keysersmark oder Kesmark], wspial sie na niego od strony Zielonego Stawu i wiele rzeczy tam zaobserwowal, o czym pisze w swojej Geographia. Ibidem pag. 339, 340. Piekne konczyste Gory Wielkoslawkowskie osiagaja u podnozy w strefie zarosli szerokosc dobrej mili, mianowicie siegajac od Doliny Wielickiej czy Slawkowskiej [Felcker- oder Schlackendorffer Grund] az do Hotaru Starolesnianskiego, do Doliny Zimnej Wody [Kalbacher Grund] i wznoszac sie ostro wzwyz, az na sam wierzch, gdzie czubek gory obejmuje zaledwie 6 albo 7 sazni w obwodzie. Z tego wierzcholka na wschod slonca albo na poludnie ma sie widok na Gorne Wegry, zas w kierunku zachodu na Dolne Wegry. Natomiast na polnoc, w wiekszosci w Polsce, przy jasnej pogodzie widac na wiele mil daleko i szeroko, wszelako pod warunkiem, ze mialoby sie przy sobie dobra perspektywe [lunete]. Jednak na gorze w kierunku Polski ku polnocy jest dosc dluga rowien z samych kamieni. Potem sa znowu o wiele wyzsze gory skalne i turnie, nalezace jeszcze do Spisza, jak: Gans pod nrem 16, podobnie Turnie Lomnickie [die Lomnitzer Thurme] pod nrem 17 jak to pokazuje rycina. Od przednich Gor Spiskich rozciagaja sie one na szerokosc 2 do 3 mil, dalej sa chylace sie ku Polsce Gory Sniezne, na widok jeszcze wynioslejsze jak Spiskie, jak to [zobaczylem] ja, Georgio Buchholtz Anno 1680. Dziesiec mil za Warszawa, pokazano mi je od Lowicza i wygladaly jak stog siana.
[Kazimierz Karge]
Krzyz na Slawkowskim Szczycie, w czerwcu 2014 r. jeszcze bez tablicy. Fot. Kajetan Burzej
S 12. Na wspomniany wyzej obly Szczyt Slawkowski mozna isc przez Slawkow stopniowo coraz wyzej mile przez zarosla az do Kwasnych Wod [Sauer-Brunnen – dzisiaj Smokowiec] pod lit. D. Posrod 20 albo wiecej kwasnych zdrojow spiskich, przez aprobate doktorow medycyny uwazany on jest za najlepszy i najbardziej leczniczy. Jasniej dowodzi tego praktyka, gdyz ktos moze wypic tam 10 porcji albo i wiecej, i nie spowoduje to zadnego wzdecia tylko wzmaga wydalanie moczu i budzi bardzo wielki glod, ze czlowiek musi jesc calkiem duzo, przy tym trawi omnem malignam materiam w zoladku, a od tej wody robi sie lekki i zwawy. Od tej Kwasnej Wody lakami pomiedzy 2 pagory w kierunku polnocnym wchodzi sie wkrotce do wielkiego grubego lasu, wciaz i wciaz w gore az do kosodrzewiny. Po tym jak sie juz przebedzie kosodrzewine, dochodzi sie dalej do Krolewskiego Nosa pod nrem 10. Jest to szeroka i pekata skala, ktora wystercza z tej gory poprzez skaly (jak nos z ludzkiej glowy) tak wielka i wysoka, jak moglyby byc moze 2 albo 3 najwieksze i najwyzsze koscioly. Mozna sie po niej wspinac tam i sam i rozkoszowac sie nie tylko dalekimi widokami, ale i tym, ze kiedy w jednej czy drugiej jamie albo na samej gorze mowi sie albo zawola, to mozna odbierac trzykrotne echo czyli odbicie glosu tych wypowiedzianych slow, pieknie i wyraznie, tak jak zostaly wymowione. Czegos podobnego nigdzie nie slyszalem za dni swojego zycia. Z owego Krolewskiego Nosa nalezy isc przeciw wschodowi wciaz z odchyleniem w prawo, az sie ujrzy Doline Zimnej Wody [Kalbacher Grund], (o ktorej dalej bedzie mowa), tam dojdzie sie na grzbiet czyli gran. Zimna Woda [Kalbach] zostanie po prawej, natomiast w lewa strone trzeba sie wspinac bokami grani coraz wyzej nad siebie, w niewiele godzin, az na szczyt. W trakcie podchodzenia widzi sie wprawdzie po prawej, az do samej gory, spadzista kamienna sciane, ktora rozciaga sie od gory az w doline, do Zimnej Wody [Kolbachu] na kilkaset wiez wysoko. I gdy ktos spojrzy w dol jest to tak przerazajace i okropne, ze az strach jezy wlosy na glowie.
Na Gorach Snieznych, w ich czwartej strefie [pietrze wysokosciowym] na tej wysokosci nie napotka sie innych zwierzat, jak koziorozce, kozice czyli dzikie kozy, ktorych za moich czasow, czyli przed 55 laty, kiedy bylem tam w gorze, mozna bylo w jednym stadzie postrzegac 10, 20, tak, nawet wiecej. Sa bardzo ostrozne, poniewaz zawsze koziol stoi na strazy, pozostale jednak znajduja sie dosc daleko stad i wspinaja sie po skalach. Skoro tylko ten stojacy na strazy spostrzeze czlowieka, gwizdze i swista jak juhas, i ostrzega inne. Jezeli zagwizdze ponownie, uciekaja one w bok, gdy swisnie po raz trzeci, sam zmyka. Zeskakuja wtedy z jednej turni i skaly na inna, dopoki nie schronia sie w glebokiej dolinie i poczuja sie bezpieczne przed strzalami. Kiedy jednak jakas sztuka zostaje postrzelona, uskakuja na strone, i lapia rozkami skale, tam zawisaja, zeby ich skrytostrzelec nie mogl dostac, tam psuja sie i gnija. Jesli ktos chce je zdobyc, musi byc jeszcze chytrzejszy niz one i musi od nich uczyc sie sprytu i przezornosci. Niekiedy widuje sie tez w gornych skalach swistaki, ktore podobnie mocno swiszcza, tak ze mozna je slyszec daleko. Wyzej byla juz o nich mowa. [...]
S 14. To pasmo gorskie jest tak bardzo wysokie, ze na szczycie odczuwa sie niedostatek powietrza, ab experienta propria scribo [pisze to z wlasnego doswiadczenia]. Dlatego idac w gore musielismy brac kule sniegu i lizac je w trakcie wspinania, inaczej musilibysmy umrzec [z pragnienia]. Wysokosc mozna obliczyc z tego, ze podczas wchodzenia 5 albo 6 razy dostawalismy sie w chmury, tak ze wokol nas bylo zupelnie ciemno i nie widzielismy slona. Jednak skoro tylko wydostalismy sie ponad chmure, znowu moglismy ujrzec miedzy oblokami slonce, ktore nam blogo swiecilo, dopoki nastepnie nie wznieslismy sie troche wyzej i dosiegnelismy innej nawislej nad nami chmury, tam ponownie robilo sie ponuro i mrocznie, a wokol nas byla rzadka para i cuchnacy dym, klebiace sie wokol naszych wielkich wzgorz, dopoki znowu nie wydobylismy sie z tej chmury i ponownie zobaczylismy ladnie slonce. Pod nami byly jednak obloki, tak ze niczego nie dalo sie zobaczyc. I to powtarzalo sie piec albo szesc razy, zanim wreszcie osiagnelismy najwyzszy wierzcholek. Tymczasem pieknie sie rozpogodzilo i kiedy na godzine przed poludniem doszlismy do szczytu, na sklepieniu niebieskim nie bylo widac nawet najmniejszego obloczku. Moglismy wiec ujrzec caly Spisz, miasta, osiedla i wioski, a takze miec wglad gleboko w Polske i Wegry. Miasteczka wokol Spiskiej Soboty wraz z siolami wygladaly ze szczytu jak (z calym szacunkiem) kupki gnoju rozrzucone na polu, miasto Kaisersmark, Podoliniec, Lubica jak kopy siana. I moze tez byc, ze kiedy na dole pada deszcz, na gorze pieknie swieci slonce.
[Slawkowski Szczyt]
Tablica jubileuszowa umocowana na krzyzu szczytowym w lipcu 2014 roku. Jako date wejscia podano 25 lipca 1664 r., jest to jednak dowolna spekulacja zwiazana z dniem sw. Jakuba (zob. nizej) – sam Buchholtz daty wejscia nigdzie nie wymienia. Fot. Marcin Kubien
S 15. Jeszcze wiecej spostrzezen. Jesli na gorze wystrzelic z rusznicy albo strzelby, nie slyszy sie tam na szczycie nawet najmniejszego trzasku. Potrzeba dluzszej chwili, aby wystrzal opadl do jam i concavitates [zapadlosci], to wtedy podnosi sie straszny grzmot i lomot, jak gdyby niebo i ziemia mialy sie zderzyc ze soba. Najsposobniejsza pora do wspinania sie na Gory Sniezne jest czas okolo sw. Jakuba [25 lipca], tak jak ja w lipcu 1664 tam bawilem, i wszystko to, o czym pisze, ogladalem na wlasne oczy i czego w rzeczywistosci sam doswiadczylem. Jesli chce sie podazyc w gory, by zdobyc i objac wzrokiem wlasciwie tylko ten jeden Szczyt Wielkoslawkowski [Gross-Schlackendorfer Spitze], to beda do tego potrzebne co najmniej 2 pelne dni, i to jeszcze, zeby niebo bylo jak najpogodniejsze. Poniewaz przy pochmurnej pogodzie nic wskorac niepodobna.
1. Ze w gorze na szczycie wystrzal nie wydal trzasku ani zaraz potem huku? Moze tak byc, poniewaz na samej gorze powietrze jest bardzo subtelne [rozrzedzone].
2. A to, ze przeprawianie sie i wspinanie sie przez chmury nie spowodowalo zmoczenia sie, gdy przeciwnie – ci, co byli nisko zmokli? W gorze chmury moze jeszcze nie byly przygotowane i nabrzmiale do deszczu, do czasu, az geste opary gleboko w dole nie przyciagnely ich do siebie, z czego z tej wilgoci powstal deszcz, i z oblokow pokropilo. Inni moga miec inne domysly [argumenty], pytanie pozostaje otwarte.
PRZYPISY
 (*)  Spolszczenie tekstu Davida Frolicha zamieszczonego w „Medula Geographiae practicae” (1639) daje Jozef Szaflarski w „Poznaniu Tatr” s. 40–42.
GBH0000  GEORG BUCHHOLTZ DER ALTERE 39 (2014)
Einer der fruhesten Erschliesser der Hohen Tatra, Senior der beruhmten Buchholtz-Triade. Padagoge, Handelsmann, Naturforscher, von 1682 bis zu seinem Tod evangelischer Geistlicher, von 1703 Pfarrer in Grosslomnitz (Vel'ka Lomnica). In der schwierigen Zeit der Gegenreformation fortwahrenden Verfolgungen ausgesetzt. Ende Juli 1664 unternahm er mit zehn Begleitern eine aufsehenerregende zweitagige Besteigung der Schlagendorfer Spitze (2452 m). Die hochste Spitze des Berges wurde nur durch 4 Teilnehmer erreicht: Georg Buchholtz, Martin Jani, Martin Veisser und einem Wilderer als Bergfuhrer. In der Geschichte des Tatratourismus war das die erste Ersteigung eines mit dem Namen belegten Gipfels. Die Schilderung seiner Bergfahrt findet man in seiner Selbstbiographie „Historischer Geschlechtsbericht“ (1703–1718). Auf die Ergebnisse der Besteigung kommt Buchholz nochmals in seinem grundlegenden Werk „Das weit und breit erschollene Ziepser-Schnee-Geburg“ (1719) zuruck. Die beiden Originalmanuskripte fand Rudolf Weber, der sie in den Jahren 1899 („Ziepser Schnee-Geburg“) und 1904 („Geschlechtsbericht“) veroffentlichte. Zu dem ersten Beitrag hat im Jahre 1719 der damalige Grundherr zu Grosslomnitz, Stephan von Berzeviczy, einen Prospect des Tatra-Gebirges verfertigt, wie sich dasselbe von den Lomnitzer-Hohen darbietet.