Zdobycie Ostrego Szczytu
KAROL ENGLISCH
[Karol Englisch]
Karol Englisch ok. 1900 roku.
Fot. z archiwum syna Englischa w Wiedniu 

Copyright © 2002 by JÓZEF NYKA
BHGS00    10 (2002)
Józef Nyka
OSTRY SZCZYT 100
[Ostry Sczyt spod Czerwonej Ławki]
Antonina Englischowa z małym Karolem
Fot. z archiwum syna Englischa w Wiedniu
W dniu 25 sierpnia 2002 r. minęła setna rocznica jednego z największych wydarzeń w historii taternictwa – pierwszego wejścia na Ostry Szczyt (2356 m, obecnie 2367 m). Dokonał go – po 6 próbach różnych zespołów – 21-letni krakowianin, Karol Englisch z matką Antoniną (49) oraz spiskimi przewodnikami Johannem Hunsdorferem st. (52) i Johannem Strompfem (34). Wyczyn odbił się głośnym echem, a towarzyszyły mu ostre polemiki, podsycane z jednej strony przez zawiść rywali, z drugiej zaś – chełpliwość młodego taternika i jego skłonność do konfabulacji. Po szczegóły odsyłamy do starych roczników „Taternika”, a przede wszystkim do znakomitych biografii Englischa, z benedyktyńskim trudem opracowanych przez Bolesława Chwaścińskiego („Taternik” 2/1973, „Wierchy” 1973). Prasowe artykuły o swej przygodzie z Ostrym zamieścił Englisch w zakopiańskim „Giewoncie” i w krakowsko-lwowskiej „Ilustracji Polskiej” (nr 47, z 21 listopada 1902), zaś bardziej fachowe – w Roczniku Węgierskiego Towarzystwa Karpackiego („Taternika” jeszcze wówczas nie było). Te węgiersko- i niemieckojęzyczne materiały nigdy nie zostały przetłumaczone na język polski i pozostają nieznane nie tylko kręgom polskich czytelników, ale i współczesnym historykom taternictwa, powołującym się tylko na publikacje krajowe. Historycy pokolenia Chmielowskiego i Kordysa wczytywali się w nie co prawda, jednak tylko po to, by zbierać argumenty przeciwko autorowi.
Sytuacja o tyle szczególna, że żywo napisane relacje Englischa są w naszej literaturze pionierskie pod względem sposobu opisywania wspinaczki, zawierają też pierwsze u nas myśli na temat filozofii nowych prądów w alpinizmie. Wart zauważenia jest heroiczny ton englischowskich tekstów. Nie było wcześniej w naszych pismach takiej kumulacji trudności, niebezpieczeństw i grozy, podkreślających bohaterstwo młodego autora, tak – autora, gdyż jego przewodnicy, jak i godna podziwu matka, pozostają w relacjach w kompletnym cieniu, choć to przecież Hunsdorferowie byli zawsze pierwszymi na linie. Znamienna jest też w tekstach – chyba zamierzona – bałamutność topograficznych i operacyjnych szczegółów, a niekiedy mijanie się z faktami, jak np. problem osadzania „klamer” w relacji starego Hunsdorfera.
Źle się więc stało, że pism Englischa nie przetłumaczono na język polski. Nawiązując do jubileuszowej okazji, pragniemy choć w części nadrobić to stuletnie zaniedbanie. Publikowane tu materiały są fragmentami łańcuchowych opracowań, prezentujących różne zdobycze Englischa. Relacje pierwsza i druga ukazały się w „Jahrbuch des Ungarischen Karpathen-Vereins” XXVIII (1901), relacja trzecia – w tomie XXX tego pisma (1903). Aby dać czytelnikom wgląd w polemiczne aspekty sprawy, dołączamy odnoszący się do Ostrego rozdział z artykułu Romana Kordysa „Mistyfikacje w taternictwie” („Taternik” t.I 1907 s.97–106), a także przekład ciekawej wypowiedzi Alfreda Grosza (lub z węgierska Grósza) z jego książki „Die Hohe Tatra” (1961 s.103–104), w szczegółach mijającej się z treścią jego listu do Bolesława Chwaścińskiego („Z dziejów taternictwa” 1988 s.80 i s.88, przypis nr 16). Nienajlepsze zdjęcia ze szczytu pochodzą z Rocznika MKE 1903, gdzie też są bardzo słabe.
Z uwagi na dokumentacyjną wartość tekstów, przekład stara się trzymać oryginału, zachowana jest nawet forma graficzna artykułów: małe i wielkie litery, kursywy i częste przy nazwach cudzysłowy. Nie są wygładzane przeskoki w czasie narracji, nie poprawiamy oczywistego błędu z granią południową zamiast wschodniej, co notabene zaowocowało fatalnym nieporozumieniem z „nieistniejącym” (Kordys) „Szczytem Południowym”. W klamrach dodano oryginalne brzmienie nazw w ich starej pisowni, ew. drobne wtrącenia tłumacza. Pewne trudności przy przekładzie wynikają z mglistości opisów a także błędów w niemieckich drukach, np. na s.77 tomu 1901 jest ich co najmniej trzy. Na przyswojenie polskiemu czytelnikowi czeka pozostała niemiecko- francusko- i węgierskojęzyczna produkcja literacka Englischa – w sumie sięgająca chyba setki stron.
Józef Nyka
KAROL ENGLISCH 1881–1945
[Ostry Sczyt spod Czerwonej Ławki]
Karol Englisch (13 VII 1881 Kraków – 5 IV 1945 Stein an der Donau), dr praw, taternik i alpinista, od ok. 1925 r. agent polskiego wywiadu w Austrii. Najbardziej przebojowy i efektywny wspinacz przełomu stuleci w Tatrach. Chodząc ze spiskimi przewodnikami i z matką Antoniną (1853–1940), Austriaczką z domu Jülg, dokonał pierwszych w ogóle wejść m.in. na tak wybitne czy trudne szczyty, jak Jaworowy (1897), Dzika Turnia, Mały Kołowy, Czarny Szczyt (wszystkie 1898), Jaworowe Turnie, Śnieżny Szczyt, Mały Jaworowy, Krzesany Róg (wszystkie 1902). Prawdziwym kamieniem milowym w dziejach taternictwa było jego pierwsze wejście na uważany za niedostępny Ostry Szczyt (1902), o czym Janusza Chmielowskiego zawiadomił radosną depeszą: „Spiczasty wzięty, Carolus victor!” Podejmował też wspinaczki zimowe, z pierwszymi zimowymi wejściami m.in. na Wielicką Kopę (1902) i Krzyżne Liptowskie (1903). Sukcesów tych było dużo więcej. „W ciągu siedmiu lat, kiedy wszyscy pozostali taternicy zdobyli 26 szczytów, Englisch wszedł jako pierwszy na ponad 30 szczytów i turni tatrzańskich” – pisze w WET Witold H. Paryski (1995). Z młodzieńczą dezynwolturą Englisch dopuścił się pewnych mistyfikacji - „oszustewek prawie dziecinnych”, jak to po latach wyrozumiale określi Gyula Komarnicki – wspieranych m.in. retuszowaniem fotografii. Na to tylko czekali jego adwersarze. Krucjatę rozpoczęli Günther O. Dyhrenfurth artykułem „Alpine Fälschungen” i Alfred Martin „Zum Fall Englisch” (obaj w ÖAZ 1907), zaś z polskiej strony - Roman Kordys w „Taterniku” 1907. Zakwestionowali oni większość wejść Englischa, odebrane mu szczyty dzieląc głównie pomiędzy siebie („przyjmujemy przeto, że pierwszymi na Śnieżnym Szczycie byli pp. Z. Klemensiewicz i R. Kordys...”). Englisch próbował obrony, wreszcie pognębiony umilkł. Przeniósł się do Wiednia i dużo chodził po Alpach, choć już bez aspiracji sportowych. Od ok. 1925 r. pracował dla wywiadu polskiego, szczególnie aktywnie w lata wojny. Aresztowany w r. 1943 i w trakcie długiego procesu skazany na śmierć, zginął od kul żołdaków SS w dni ucieczki Niemców z Wiednia, podczas likwidacji 400 więźniów na dziedzińcu więzienia w Stein an der Donau. O kilka godzin od wolności...
O tym, jak bohaterska praca wywiadowcza Englischa i jego tragiczny los wyszły na jaw w r. 1958, pisaliśmy w GS 8/1997. Około r. 1970 za „Fall Englisch” krytycznie wziął się Bolesław Chwaściński, który po paroletnich wnikliwych studiach oczyścił Englischa z większości krzywdzących zarzutów i przywrócił mu należne miejsce w historii taternictwa i w naszej opinii. Należy ubolewać, że Englisch nie doczekał tego momentu. Przytoczmy zakończenie artykułu dra Chwaścińskiego w „Wierchach” 1973 s.112: „Karol Englisch zapłacił za lekkomyślność lat młodzieńczych cenę wysoką. Odebrano mu szereg jego niezaprzeczalnie pierwszych wejść, historycy sportu górskiego skazali go na banicję z dziejów taternictwa polskiego. Dziś patrzymy innymi oczyma na dramat sprzed lat i znamy całe jego życie. Z szacunkiem pochylmy więc głowy przed pamięcią zdobywcy Ostrego Szczytu, wielkiego polskiego taternika, Karola de Englisch-Payne.”
Bibliografia. Bolesław Chwaściński: Karol Englisch, legenda i fakty. „Taternik” 2/1973. Bolesław Chwaściński: Pamięci zdobywcy Ostrego Szczytu. „Wierchy” t.42 1973.
Józef Nyka
PIERWSZA PRÓBA WEJŚCIA NA „OSTRY SZCZYT” (2356 m)
30 lipca 1900
Księżyc w pełni uroczo wypłynął ponad góry, wszystko zapowiadało pogodny dzień, kiedy znowu w pełnym rynsztunku bojowym zmierzaliśmy na pole walki, albo lepiej mówiąc – ku górom. Obok schroniska Rainera, przez Niżni Staroleśny Ogród [Zimsblösse], popod pysznymi zerwami Sławkowskiego, którego opadająca ku Dolinie Staroleśnej boczna grań cieszy oko rozmachem linii i cudowną szlachetnością konturu, dotarliśmy do Staroleśniańskiej Koleby. Stąd maszerowaliśmy przez Staroleśny Potok [Kohlbach] i wspinaliśmy się w kierunku wcięcia pomiędzy Strzeleckimi Polami [Jägerbreiten] a Pośrednią Granią [Mittelgratthurm]. Najpierw kosodrzewina i kamienie, potem długie, wysokie trawy i prawdziwie wspaniałe okazy skalnic, jednak nieustannie całkiem stromo do góry. Cienki strumyczek sączy się tu i tam przez czarnozielone mszarniki.
[mapa]
Po dobrych dwóch godzinach ścianę stawiarską zadnich Strzeleckich Stawów [hintere Jägerbreiten Seen], w tej części liczącą około 600 m wysokości, mamy już za sobą. Dwa zielone jeziorka, częściowo wgłębione w śnieg firnowy, rozpościerają się przed nami w straszliwej pustaci złomów. Na prawo Pośrednia Grań i „Żółty Szczyt”, przed nami szpice „Spągi” [Majunkethurm], przednia „Czerwona Ławka” [vordere Rothebankjoch], dziko wystrzelający „Mały Lodowy” [Rothethurm] i jego jeszcze bardziej strzelisty sąsiad, „Ostry Szczyt” [der Spitze Thurm] – o szeroko ciosanej piersi, na której wspiera się zwrócony w naszą stronę potężny skalny łeb. Już z daleka wyróżnia go kolosalna biała płaszczyzna obrywu, który musiał nastąpić w ostatnich dekadach; rzuca się ona w oczy nawet z Siodełka [Kämmchen], od schroniska Róży [Rosahütte]. Podobna do tej szrama na „Grosser Schreckhorn” [w Alpach Berneńskich] nosi nazwę „Przeklętych Mniszek” i tworzy, analogicznie do tej, kluczową zaporę do szczytu [Wertheimschloss des Gipfels]. Na niej załamują się wszystkie próby zdobycia północnego wierzchołka i kiedy tylko docieraliśmy do niej, za każdym razem z innej strony, wszystkie wysiłki okazywały się daremne, a my, aby utorować sobie drogę do wymarzonego celu, mogliśmy sobie tylko życzyć, by w tę ścianę trafiły wszystkie szrapnele i granaty, niepotrzebnie wystrzelane w wojnie o Transwal [II wojna burska 1899–1902].
Śniadanie spożyliśmy nad stawkiem, przy czym nie brakowało intermezzów. Lorgnon mojej Matki wpadł do jamy świstaczej, której mieszkańcy, jak się wydawało, przywłaszczyli go sobie jako prawowitą i użyteczną zdobycz.
Tymczasem nad nami zebrały się chmury, tworząc długie zbite pasma. Szczyt był jeszcze odsłonięty, ale nagle, kiedy znów spojrzeliśmy ku górze, wokół potężnego czuba olbrzyma rozpinał się biały welon.
Musiał tam wysoko hulać wiatr, gdyż mgły z dzikim pośpiechem to podnosiły się, to opadały, tylko wierzchołek szczytu pogrążał się w nich coraz to głębiej. Niżej na śniegach panował spokój, lodowe milczenie, przerywane tylko skrzypieniem kroków i monotonnym wbijaniem czekanów. Kierdel kozic uciekł przed nami i wspiął się z szybkością wiatru na wcięcie między Małym Lodowym a Ostrym (później nazwane przez nas Jancsyscharte). Ruszyliśmy w jego ślady, wspinając się w górę piarżystą terasą, stanowiącą kontynuację zapadającej u naszych stóp Strzeleckiej Turni [Jägerbreitenthurm]. Niebawem wchodzimy na spalone słońcem, bardzo śliskie trawiaste zbocza, poprzetykane gładkimi, wysokimi na chłopa płytami skalnymi, prawie bez gzymsów, wszystko razem niedogodne do wspinania. Osiągamy obniżenie w grani, nad nami nasz dzisiejszy cel – grań południowa [w rzeczywistości wschodnia], połupana w ostre, fantastyczne turnie. Pod nami otwiera się Zadnia Dolina Jaworowa [Krotenseethal]. W grani ciemny komin, którego dno ledwo da się rozpoznać, ponieważ gubi się w przewieszonych, zapewne ważących wiele tysięcy centnarów złomiskach, na pozór tylko lekko opartych o główną ścianę. Pod nami, w Zadniej Dolinie Jaworowej pasą się już teraz w spokoju ducha nasze uprzednio wypłoszone koziczki. Nie odmawiają sobie ironicznych zerknięć w górę, w stronę swoich rzekomych prześladowców, czyli nas. Zabieramy się do przepełznięcia przypartej do ściany grani, jakby bujającej w powietrzu masy skalnej. Odnosi się wrażenie, że bez utraty równowagi nie udźwignie ona nawet muchy. Pozostali na grani trzymają linę w trwożnym oczekiwaniu, choć jest oczywiste, że jeśli pod prowadzącym runie ta ściana, wisząca na przekór prawu ciążenia, przy gwałtownym zawaleniu się całej grani nie zostanie kamień na kamieniu. Pierwszy na linie przemyka śpiesznie rozpadliną między odstrzeloną skałą do właściwej grani, za nim idą możliwie jak najostrożniej pozostali – dalej, aż do czwartego skalnego zębu. Kapitalne miejsca typu „kamienny koń”!
Tymczasem z chmur spłynęła osobliwa pomroka, wydająca się wisieć nad ścianami na kształt szarego plafonu. Ale oto leje już deszcz, i to całymi strugami.
Aneroid spadł w przeciągu kwadransa, co oznaczało, że należy się liczyć z niezwykłymi kataklizmami pogodowymi. Ale co gorszego mogło jeszcze nastąpić? Wydawało się, że powietrze jest nasycone parą wodną do maksimum – co najwyżej, cała ta wilgoć zbuntuje się, a my nagle obudzimy się na dnie jeziora, oko w oko z pstrągami i żabami.
Piorun za piorunem, jeden uderzył w grań o kilka kroków od nas. Ja właśnie fotografowałem poczciwego Hunsdorfera, wiszącego na turni w grani. Błyskawica i migawka mojego obiektywu strzeliły jednocześnie. Nie chcę być niedyskretny, ale mój przewodnik ma na zdjęciu minę tak rozpaczliwie głupią, że prawie trudno byłoby w nim rozpoznać dzielnego Hunsdorfera. – Przedziwny wir powietrzny próbował zrzucić nas z grani. Odnosiło się wrażenie, że w ściany górskie bije skrzydłami ogromny ptak, z rzędami lotek wielkich jak maszty, aby znów umknąć gdzieś w półmrok. Potem na moment wszystko się uspokoiło, by nagle wybuchnąć z nową furią i szaleńczą siłą. Wiatr wydobywał najróżniejsze tony, furkotał w ścianach, jak gdyby tańczyły tam w górze bose stopy z upartą gwałtownością. Gwizdał i wzdychał w szczelinach, a w przerwach jego nawalności dobiegał ryk i szum wezbranych potoków. Odwrót, odwrót, Don Rodrigo!
Ze ścian nie tyle schodziliśmy, co byliśmy spłukiwani. Kiedy osiągnęliśmy górne stawy, dolinę już zalewało blade, iskrzące się w trawach światło słoneczne.
Uskrzydleni nową nadzieją, zwróciliśmy się ponownie ku górom i wspięliśmy się po szutrze i drobnym piargu na „Czerwoną Ławkę” [Vordere Rote Bank], z zamiarem wejścia na „Żółty Szczyt” [Gelber Thurm – chodziło raczej o Drobną Turnię] i powrotu przez Dolinę Pięciu Stawów. W górze na przełęczy nowa burza, opad gradu o niezwykłej gwałtowności, a nie ominęło nas żadne jego ziarno. Usiłowaliśmy zatem dostać się do Dolinki Lodowej tak szybko, jak się tylko da.
Do przełęczy ciągnie się potężny język lodu, niedostępny z powodu stromizny w górnych partiach. Ku dołowi język ten stopniowo się rozszerza. Schodziliśmy wzdłuż jego lewej strony wysokimi, pionowymi, niesamowicie skruszałymi i zlewanymi wodą ścianami. Tu i tam skały są zalodzone, ale nie tak głęboko, by można było rąbać stopnie, a nawet żeby zagłębiały się w lód żelaza naszych butów. Powleczone były cienką glazurą lodową, której tak boi się alpinista.
Kiedy wreszcie weszliśmy na pole firnowe, wziąłem od przewodnika jego krótką siekierkę [kurze Axt – ciupagę?], dałem mu zaś swój czekan. Miejscami wydrapywał on nim stopnie, pochylając je do środka tak, ażeby noga miała lepsze zaczepienie. Przy tej robocie za każdym razem kawałki lodu strzelały w dół po gładkim jak lustro stoku. Dobiliśmy już niemal do przeciwległej ściany i przewodnik wołał, że niebawem będziemy po drugiej stronie, kiedy pod moją zapartą stopą rozmoczony deszczem śnieg nagle puścił. Nastąpiła niepożądana jazda w dół, w czym sporą winę miała owa krótka siekierka, do której nie byłem przyzwyczajony. Spadając, pociągnąłem za sobą i innych związanych liną. Najpierw zjeżdżaliśmy spokojnie w stronę tonącej w mgle gardzieli pola firnowego.
Wtedy pojawiło się stromsze wybrzuszenie śniegu i odtąd nabieraliśmy coraz większego rozpędu. Nasamprzód spadał mój kapelusz w lubym towarzystwie małej lawinki. Jemu spieszyło się najbardziej i z biegłością linoskoczka, o którą go nie podejrzewałem, obskakiwał swoją nową kochankę. Potem sunęliśmy my. W niepowstrzymanym pędzie przelecieliśmy ostatnie 100 metrów – aż do piarżystej terasy, która nas zatrzymała niemal na skraju skalnych urwisk. Ku komicznej zgrozie naszego przewodnika, wybuchnęliśmy głośnym śmiechem. Po krótkim odpoczynku trzeba się było wspiąć śnieżną ścianą z powrotem w górę, aby zebrać tkwiące tam siekierki. Deszcz lał nieustannie, kiedy dobiliśmy do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów, ja w turbanie z chustki na głowie, ponieważ mój trzpiotowaty filcowy kapelusz – podobnie jak to było z Ariadną na Naksos – nikczemnie mnie porzucił. Przy szklance grzanego wina dowiedzieliśmy się na pocieszenie, że jeszcze gorzej poszło znanemu taternikowi, proboszczowi Gadowskiemu z przewodnikiem Horvayem i tragarzem. Podczas tej samej burzy na Durnym Szczycie [Schwalbenthurm] porzucili oni w gradzie płaszcz, kapelusz i czekan – pozostały one zarazem jako wizytówka dla szczytu, który ich nie raczył przyjąć.
Jahrbuch des UKV XXVIII 1901 s.72–76
PIERWSZE WEJŚCIE NA OSTRY SZCZYT
(Szczyt Południowy) 2348 m
„Apetyt przychodzi w miarę jedzenia”, mówi Francuz, z nami było podobnie. Nocą dnia 17 [sierpnia 1900] wyruszyliśmy ponownie, tym razem z mocnym postanowieniem „wzięcia” niegościnnego Ostrego Szczytu przez urwiska zwrócone ku północnej stronie. O nieprzystępności stoków południowych przekonaliśmy się już wystarczająco. W tym celu doszliśmy do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów, a stąd do Dolinki Lodowej [Sattelpassthälchen]. Trawersując opadający ku dolinie wielkimi bulami firn dotarliśmy do okrągłego Lodowego Stawku [Blaues Seechen], pokrytego grubą na kilka cali świeżą skorupą lodową. Naprzeciwko nas śmiało wypiętrzona, zaczepnie spoglądająca Kopa Lodowa [Markasitthurm], koło której pląsają pojedyncze strzępy chmur, przelatując z szaloną szybkością. Przed nami, ponad olbrzymimi, smutnoszarymi piarżyskami, Lodowa Przełęcz [Sattelpassjoch], na lewo Mały Lodowy i pamiętny dla nas język lodowy spod Czerwonej Ławki. O tym, jak w tym pustkowiu śmierć wszędzie zdaje się pozostawiać swoje ślady, świadczy krzyż na samotnym skłonie piargowym, upamiętniający turystę, którego góry posłały w krainę cieni: przed laty znaleźli go tu zamarzniętego przewodnicy.
[Ostry Sczyt spod Czerwonej Ławki]
Ostry Sczyt spod Czerwonej Ławki – z południową ścianą i wschodnią granią. W środku zdjęcia dominuje Jaworowy Szczyt. Fot. Józef Nyka
Po męczącej wędrówce po piargach osiągamy Lodową Przełęcz. Pale wbijane tu podczas przemarszu batalionu strzelców z Kieżmarku leżą wzdłuż całej drogi stosami, w smutnym stanie. Śniadaniem rozkoszowaliśmy się już twarzą w twarz ze zwróconą ku Zadniej Dolinie Jaworowej stroną „Ostrego Szczytu”, w widoku stąd poszarpanego w iglice. Podczas śniadania cieszyło nas rzadkie zjawisko – wzniosły fenomen „widma z Brockenu”, które – rzecz osobliwa – w tym roku ukazało się w grupie Lodowego Szczytu raz za razem trzykrotnie. Przemykając się przez pasmo mgły i pozębioną grań, wskutek podwójnego załamania światła promień słońca przebija masy mgieł, ukazując na dnie Zadniej Doliny Jaworowej nasze sylwetki, wyolbrzymione do gigantycznych rozmiarów i otoczone tęczowobarwnym kołem.
Podszedłem trochę wyżej ku grani, podniosłem w górę czekan i, patrzcie państwo, także mój cień na dole potrząsnął grożącym gestem długim jak wieża czekanem.
Pozostawiwszy za sobą Lodową Przełęcz, zwracamy się teraz już zboczami po stronie Zadniej Doliny Jaworowej w kierunku straszliwie pozębionego Ostrego Szczytu, obrywającego się na wszystkie strony ścianami o rzadko spotykanej pionowości. Po luźnych piargach docieramy około 200 m poniżej rozdzielającego szczyty Mały Lodowy i Ostry siodła Białej Ławki [Jancsyjoch].
Przebijając się ciągnącymi się daleko wąziutkimi półkami, ponad najstraszliwszymi otchłaniami dochodzimy do kilku wybiegających do wysokości grani zupełnie pionowych kominów. Masy skalne zamykają w nich drogę przed nami. Kiedy pokonujemy je, nie bez użycia liny, idziemy dalej zbudowaną z kruchej skały boczną grańką, stromo wybiegającą do góry i bardzo eksponowaną. Osiągamy małą platformę położoną za wyskokiem grani, już bezpośrednio pod Szczytem Południowym [pomyłka: wschodnim]. Człowiekowi wydaje się, że przebywa w powietrzu, bo po obu stronach można spoglądać w dół pod siebie. Poza trzecią turnią szczytową docieramy do siodełka w grani.
Następna turnia sterczy z ostrością brzytwy na 3 metry ponad nasze głowy. (Wszystkie te turnie bez wyjątku są ok. 30 metrów niżej „podminowane” w swych podstawach. Nawet w jeszcze wyższych górach rzadkie i trudne do wyjaśnienia zjawisko. Każdemu nasuwa się pytanie, jak długo w tym stanie ta grań się jeszcze utrzyma.) Tylko metodą jeździecką można posuwać się w górę gładkim skalnym ostrzem, na górze leżący poprzecznie chwiejny blok wielkości fotela. To jest Szczyt Południowy 2348 m. Nie ma mowy o wzniesieniu kamiennej piramidy czy nawet odpoczynku tam na górze. Z biedą da się nad ten blok wysunąć głowę, ażeby rzucić okiem dookoła. Przed nami, nieznacznie głębiej, gładko opadająca niższa turnia szczytowa, nieprzystępna i nie do przejścia. Około 20 metrów dalej masywny, z trzech stron również niedostępny, prostopadłościenny szczyt północny 2356 m, który bardzo prawdopodobnie zachowa dziewictwo. Uderzenie pioruna rozłupało go na górze, o czym świadczy tylko stąd widoczne jaśniejsze miejsce.
Powrót nastąpił początkowo tą samą drogą. Kto by chciał zobaczyć jak kamień spada kilkaset metrów w dół, tu może sobie na taką zabawę łatwo pozwolić. Kierujemy się w stronę przełęczy. Interesujące miejsca wspinaczkowe, przeważnie wąskie, często przewieszone listwy skalne ponad przepaściami. Niewiele metrów przed przełęczą, wymieniony w opisie poprzedniej wycieczki pionowy komin z bardzo nielicznymi chwytami. Ważące setki centnarów przewieszone masy skały wzoszą się w prawo ku górze. Wykorzystując szczelinę o charakterze okna skalnego przeczołgujemy się na drugą stronę, ponad Strzeleckie Pola. Stoimy na grani, której na cześć naszego drugiego przewodnika, Jancsyego [Jaśka] Hunsdorfera, nadaliśmy nazwę „Jancsyjoch”.
Zejście nastąpiło przez Dolinę Staroleśną [Kohlbachthal].
Karol Englisch (Karl Ritter von Englisch)
Jahrbuch des UKV XXVIII 1901 s.76–78
PIERWSZE WEJŚCIE NA OSTRY SZCZYT (2356 m)
(Główny Szczyt Północny)
Przez cały tydzień daremnie szukałem w Smokowcu [Tátrafüred] drugiego przewodnika do wejścia na „Ostry”. Oprócz dzielnego starego Hunsdorfera, nieustraszonego, doświadczonego przewodnika, który z mojej przedostatniej wyprawy na Ostry Szczyt wyniósł dość ciężką ranę głowy, po jego namowach, wreszcie zdecydował się dotrzymać nam towarzystwa przewodnik Johann Strompf. Muszę pochwalić go za to, że oparł się naleganiom pozostałych przewodników smokowieckich, starających się wyperswadować mu udział w tej wyprawie, przedstawianej mu jako prawdziwie karkołomna.
25 sierpnia o godz. 1 w nocy, wyruszyłem ze Smokowca w towarzystwie mojej Matki, która uczestniczyła już w dwóch poprzednich próbach wspięcia się na Ostry Szczyt, a także obu wyżej wspomnianych przewodników. Po orzeźwiającym nocnym marszu i pokonaniu zlodzonych pól śnieżnych, o godzinie 6 osiągnęliśmy Przełęcz Lodową (2380 m). Stąd przez czas dłuższy obserwowałem przez lunetę piramidalny szczyt Ostrego, który twardym konturem odcinał się od nieba. Chłodem i zarazem grozą śmierci wiało ku nam od jego gładkich jak lustro ścian, a doznania te mieszały się w duszy z trudnym do określenia uczuciem ciekawości, czy też wreszcie dzisiaj nam się powiedzie? – Każdy trudny i niebezpieczny szczyt górski ma tę właściwość, że jego budowa jest jak najżywiej studiowana, a już zwłaszcza szczyt taki, jak Ostry, który przez czołowych koryfeuszy turystycznych został uznany za nie do zdobycia. A zatem oglądaliśmy i obserwowaliśmy go i my z coraz żywszym zaciekawieniem, choć po prawdzie jest on już naszym starym znajomym.
[Północna œciana Ostrego Szczytu]
Północna ściana Ostrego Szczytu
Rys. Gyula Komarnicki: Hochgebirgsführer der Hohen Tatra, 1918 t.III s.280
O, tamta rynna, to jest „Żleb Gradu Kamieni”, widoczne wyżej wcięcie – „Trupia Szczerba”, obok niej wzbija się w przestworza Wierzchołek Północno-Zachodni. Tam, gdzie główny szczyt opada budzącymi grozę ścianami w stronę Siodła Jancziego, czy widzicie ten skalny kolec? Pan Jurzyca i Hunsdorfer junior przeżyli tam długie pełne trwogi godziny, z widmem śmierci głodowej przed oczyma. A tamten ostry ząb wyżej na grani południowej, najbliższy szczytu głównego, to jest najwyższy punkt, jaki ludzka istota wywalczyła na „Spiczastym”; to jest Wierzchołek Południowy, przeze mnie nazwany, rezultat prób prowadzonych dwa lata temu!
Kozice, spłoszone naszym widokiem, uciekają po lewej, gdzie się spokojnie pasły na mizernym wąskim upłazku. Biegną ku Ostremu Szczytowi i wspinają się przez dolne ściany aż w pobliże Żlebu Gradu Kamieni. Dokąd zwrócą się teraz? Gdyby tak można je popędzić w kierunku szczytu, może zechciałyby pokazać nam drogę? Dlaczego nie? Spróbujmy. – Kozice nikną w żlebie, słychać tylko łoskot kamieni, staczających się spod rączych racic. Ale co to? – one zawracają? Jedna, druga, cała piątka przebiega w szalonym pędzie obok nas. Nie dadzą się już skierować na powrót do żlebu, zorientowały się, że przejście tamtędy nie jest możliwe. Nic to jednak nie szkodzi, pójdziemy mimo to, a czy przedostaniemy się w górę i czy szczęśliwie wrócimy, to wie tylko jeden Bóg!
Godzina 7. Głęboki cień leży u wejścia do Żlebu Gradu Kamieni. Spożywamy śniadanie, wkładamy kleterki, a wszystkie zbędne rzeczy pozostawiamy tutaj. Zabieramy młotek, haki, drewniane kołki do klinowania żelaza, liny i aparat fotograficzny. Wierny zasadzie, że „dobry żołnierz nie wypuszcza broni z ręki”, nie rozstaję się, jak moi towarzysze, z czekanem lecz biorę go na pętlę, żeby nie przeszkadzał we wspinaniu.
Teraz pionowymi ścianami po prawej stronie żlebu, potem w górę skośną rysą. Następnie do podnóża owej przewieszonej ściany, która broni wejścia do górnego komina. Na domiar złego, dzisiejszego mroźnego poranka jest ona pokryta lodowym szkliwem, choć zwykle jest czarna od skapującej po niej wody. Komin po prawej, to ten, przez który podczas ostatniej próby wspięliśmy się na Trupią Szczerbę i na północno-zachodni wierzchołek, (2295 m). Centymetrowe listewki nad przepaścią, żadnego chwytu, do którego można by sięgnąć, żadnego kawałka skały, którego można by się uchwycić, jak zatem dostać się do owej przewieszonej ściany? Wbijamy pierwszy hak, który do ubezpieczania liny opatrzony jest pierścieniem. W grobowej ciszy skalnej pustyni ostry dźwięk żelaza na skale rozbrzmiewa dysonansem i zapowiedzią nieszczęścia. Próbujemy, nie da się! skała nie puszcza ani kawałka. I oto już mamy fatalną biedę: pierwszy cenny hak możemy uznać za stracony. A nie mamy ich w nadmiarze (tylko 10), gdy tymczasem do szczytu jeszcze przeszło 200 metrów. Orientujemy się już, że będą niezbędne nieprzerwanie.
Przez zmurszałą i kruchą ścianę opuszczamy się w kierunku lewej odnogi żlebu. Następny hak jest osadzany już z machinalną obojętnością. Nasza lina była teraz dobrze umocowana, ale kosztowało nas to złamanie młotka. Nuże dalej! Teraz będziemy wbijali klamry z pomocą kawałków skały! Z wyjątkiem mnie wszyscy zdejmują obuwie wspinaczkowe, chcą iść na bosaka. Hunsdorfer wspina się jako pierwszy, trzymając linę w zębach, patrzymy na jego pełną wysiłku robotę w przewieszonej ścianie. Od czasu do czasu mruczy tylko przed siebie: „Przeklęty pies ta góra!” Po półgodzinie karkołomnej wspinaczki, podczas której chwyty nieustannie się obłamują i lecą w dół ze świstem, mamy za sobą pierwsze 10 metrów skalnego muru. Strompf idzie jako drugi, w górze znowu rozlega się przenikliwy dźwięk metalu i hak tkwi mocno. Druga lina opuszcza się w dół, ponieważ jednak ściana jest przewieszona, nie można jej z dołu uchwycić, dopiero wysoko w górze, niemal u samego górnego końca.
Pocieszaliśmy się nadzieją, że tam będzie już lepiej, tymczasem przed nami otwiera się komin o urwistych ścianach, tu i owdzie poprzerywanych maleńkimi wyskokami. Bez przerwy wspinamy się w kruchej skale, a przepaść pod nami rośnie z galopującą szybkością. Z powodu przewieszenia ściany, po każdym przesunięciu się w górę, traci się z oczu stopień, który dawał oparcie nodze. Z tego rodzaju wspinaczką nigdzie się dotąd nie spotkałem, wrażenie jest miejscami komiczne, wisi się bowiem w połowie między niebem a ziemią. Od czasu do czasu solidny łyk borowiczki podnosi nastrój. Teraz kierujemy się w prawo, przez gładką ścianę 5-metrowej wysokości. Strompf wchodzi na moje ramiona, żeby osadzić nowy hak, podciąga się na nim oburącz a następnie usiłuje umieścić na nim stopę. Wszyscy idą za jego przykładem. Pionowy komin jakby rozciągał się ku górze, kamienie staczają się z łomotem w dół, od czasu do czasu dobiega cichy jęk któregoś z towarzyszy, który w krytycznym miejscu został poczęstowany kamieniem. Niestety, przed kamiennym ostrzałem tu nie można się nigdzie schować. „Jutro będziemy pięknie cętkowani niczym pstrągi”, pocieszam moich narzekających na grad kamieni towarzyszy.
[Turnia skalna w grani Ostrego Szczytu]
Turnia skalna w grani Ostrego Szczytu.
Fot. Karol Englisch
Po czterogodzinnym mozole około 200-metrowy „Komin Englischa” wreszcie się kończy. Już widzę miejsce, gdzie obrywa się ostatnia gładko wyszlifowana ściana grani, dzielącej główny wierzchołek od Trupiej Szczerby. Już zerka przez nią ku nam słońce i rzuca blade światło do wnętrza komina, w którego mrocznych cieniach i lodowatym zimnie tak długo pięliśmy się do góry. Wspinamy się na grań. Około 5 m powyżej nas pokazuje się wyzłocony słońcem szczyt. Viktoria! Ponad straszliwymi zerwami północnej ściany trzeba jeszcze przebalansować dwa zęby skalne, ale te nie robią już na nas wrażenia. Promieniejąc radością, kierujemy wzrok w stronę głównego wierzchołka a nie w głąb przepastnej otchłani. Staję pierwszy na szczycie, za mną postępują inni. „Ostry Szczyt” jest zdobyty, wreszcie, wreszcie zwycięstwo!
[Wierzchołek Ostrego Szczytu]
Wierzchołek Ostrego Szczytu.
Fot. Karol Englisch
Sam szczyt zajmuje powierzchnię niewielu metrów kwadratowych, składa się z pospiętrzanych na sobie bloków skalnych, pomiędzy którymi można zerkać do Doliny Strzeleckich Pól. Na wszystkie strony opada pionowymi ścianami ku dolinom. Grań nie do przejścia powyżej Trupiej Szczerby łączy nas z wierzchołkiem północno-zachodnim, spadzistymi stokami Jaworowego Szczytu i Szczytu Antonii. Przed oczyma ma się całe imponujące obramienie Doliny Wielkiego Kolbachu, Sławkowski Szczyt [Nagy-Szlóker-Spitze], Staroleśną [Warze], Świstowy [Rothenflossthurm], Szczyt Franciszka Józefa, między nimi Skrajną Nowoleśną Turnię [Wetter-Spitze], Pośrednią Nowoleśną Turnię [Englischthurm] i Zadnią Warzęchową Turnię [Hunsdorferthurm] – plon przedostatniej wycieczki z 7 sierpnia. Poza łańcuchem Pośredniej Grani wyłania się dumna grupa Łomnicy, przed nią Lodowa Przełęcz i potężna kopuła Lodowego Szczytu.
Teraz zabieramy się do ustawienia piramidy, największe kamienie, jakie tylko możemy znaleźć, ściągamy do kupy i układamy jeden na drugim. Po godzinie pilnej pracy osiąga ona wysokość niemal dwóch metrów. Wieńczący jej czubek ostry kamień umacniamy drewnem, zabranym do klinowania haków, a wciągnięta na niego chorągiew rozbłyska w pełnym słonecznym świetle.
Podczas wciągania naszej flagi, z sąsiedniego Lodowego Szczytu rozbrzmiewają wiwaty, odwzajemniamy te przyjacielskie pozdrowienia. Niższą południową turnię (2332 m) „Ostrego Szczytu”, która była tematem mojej polemiki w poprzednim roczniku, rozpoznajemy z głównego szczytu bardzo dobrze. Na pamiątkę tego, jak również prób pana Jurzycy, nazwałem ją »Zębem Jurzycy«. – Żleb wiodący do Trupiej Szczerby i do Szczytu Północno-Zachodniego nazwałem „Żlebem Koziczyńskiego” [Koziczynski-Floss] na pamiątkę mojego partnera z dnia 25 lipca tego roku. (Próba zdobycia Ostrego Szczytu, która zakończyła się wejściem na Trupią Szczerbę i na Szczyt Północno-Zachodni a także zranieniem przez kamienie mojego przewodnika, Hunsdorfera seniora). Ale oto zrobiła się godzina 1, pośpiesznie chowamy puszkę z naszym biletem, wybiła godzina pożegnania. Ach, rozstanie i rozłąka sprawiają ból!
Niebo nad nami błyszczy włoskim lazurem. W oddali, poza Szczytem Franciszka Józefa, wyłania się delikatna biała chmurka. Nie można sobie było wymarzyć śliczniejszego dnia – ale dla Ostrego Szczytu właśnie taki bajkowo piękny dzień jest potrzebny. Parę kropli deszczu, parę wędrujących welonów mgły i nie zejdzie z niego żadna żywa dusza.
Ale o tym myślimy i my, z łatwo zrozumiałym niepokojem o zejście, bo przed nami pełne 4 godziny, podczas których czeka nas wspinaczka przewieszonymi ścianami, kiedy nie można dostrzec następnego stopnia, a szukające go oko błądzi po zboczach doliny w 600-metrowej zawrotnej głębi.
Zejście umożliwią nam przeciągnięte przez kółka naszych haków liny – pięć umocowaliśmy jeszcze podczas powrotu. W takich miejscach żadna chmurka nie może przesłaniać wzroku turysty, kiedy musi on czekać na idących za nim towarzyszy, często przez długie minuty bujając nad otchłanią zawieszony na jednej ręce i z jednym mizernym oparciem dla stopy. Bloki skalne przelatują przez niego ze świstem, rozbijając wszystko na swojej drodze. Dudnią one przez całe minuty lecąc ogromnymi łukami w głębiny, a tam gdzie uderzą, wyrzucają, jak upadające granaty, całe chmury pyłu. Jeden z takich bloków uderzył w mój czekan, strzaskał go doszczętnie i porwał w dół ściany.
Dochodziła godzina 6, kiedy opuściliśmy Komin Englischa i osiągnęliśmy Żleb Gradu Kamieni. Zejście nim, zapewne jedno z najtrudniejszych w Tatrach, po dotychczasowych przeżyciach wydało nam się już tylko dziecięcą zabawą. Znaleźliśmy tu szczątki mojego czekana, nasz prowiant, a także obuwie, którego brak odczuwaliśmy boleśnie. O godz. 7.30 staliśmy na Przełęczy Lodowej (2380 m). Zaczęło się zmierzchać. Nad Tatrami Polskimi zachodziła krwawo czerwona tarcza słońca. Pierwsze pasma mgły uczepiły się Ostrego. Jakby na pożegnanie rozbłysła w górze raz jeszcze nasza chorągiewka. Pospiętrzane na sobie bloki skalne na Przełęczy Lodowej skąpane były dookoła w czerwonawo złotej barwie, wyglądało to tak, jak gdyby jarzyły się od środka wewnętrzną poświatą.
Jak można najśpieszniej zeszliśmy po stożkach piargowych, o 8.30 już zjeżdżaliśmy po z daleka świecących w ciemnościach polach śnieżnych Dolinki Lodowej. Kiedy dotarliśmy do piarżysk, aby bez przerwy kontynuować marsz trzeba było zapalić światło. Ze schroniska Téryego nadbiegły w naszym kierunku wołania, oznaczało to, że oczekują tam naszego powrotu. Mimo otaczającej nas gęstej ciemności, poleciłem zdwoić tempo, bałem się bowiem, że wobec późnej nocnej pory ze Szmeksu zostanie wysłana wyprawa ratunkowa w celu odszukania naszej grupy. Wtedy przed schroniskiem Téryego wystrzeliło wielkie radosne ognisko, rzucając wiązki światła daleko w dół od ściany stawiarskiej. O godz. 10.30, po 22-godzinnym morderczym maratonie, w 3 godziny licząc od Przełęczy Lodowej, stanęliśmy w Szmeksie.
Ostry Szczyt był zdobyty a następnego ranka telegraf roznosił skrzydlatą wiadomość całemu turystycznemu „urbi et orbi”.
A teraz jeszcze kilka słów o „Ostrym Szczycie”. Jest to bez wątpienia najtrudniejszy szczyt Tatr i mało brakowało, a pozostałby niezdobyty. Wymaga co najmniej 10 godzin roboty wspinaczkowej, przy czym każde omsknięcie się czy ukruszenie się skały musi pociągnąć za sobą nieuchronnie katastrofę. Jest to też jednak najbardziej interesujący szczyt całych Tatr. Tak zwane „zdeptane wygodne szczyty” nie budzą we współczesnym alpiniście żadnej emocji. Swoistej radości, wyszukanej podniety doznaje on w walce na śmierć i życie, w tym krótkotrwałym napięciu wszystkich muskułów i wszystkich sił ducha, co tak kojąco wpływa na nerwy i co usuwa w niepamięć wszystkie te małostkowe troski dnia powszedniego. Z tej walki z dziką, wrogą naturą płynie i świadomość panowania człowieka nad światem, i spokój zwycięzcy. Kto zatem dysponuje mistrzostwem we wspinaniu, ten niech idzie bez obaw na Ostry Szczyt, dozna tam niezatartych wrażeń, również teren jest już stosunkowo dobrze przygotowany, tkwią tam bowiem nasze haki. Niech też weźmie odpowiednio dużo liny – my mieliśmy około 90 m a miejscami dotkliwie odczuwaliśmy jej niedostatek. Bez liny, powtarzam to jeszcze raz, nikt nie zejdzie żywy. Dzień musi być bezwarunkowo jasny i piękny, w innych warunkach nie wolno ryzykować wejścia. I jeszcze jedna przestroga: „powoli i rozważnie”. Nie cieszyłbym się z wyszukania drogi na Ostry Szczyt w tym celu, aby góra ta stawała się co jakiś czas widownią tragicznych katastrof wspinaczkowych. A do tego jest tam więcej okazji, aniżeli do bezpiecznego powrotu.
Krol Englisch [Karl Ritter von Englisch]
Jahrbuch des UKV XXX 1903 s. 18–26

Tłumaczenie tekstów: Józef Nyka
ROMAN KORDYS
Mistyfikacje w taternictwie

[Roman Kordys: Mistyfikacje w taternictwie]
„Taternik” 1907 s.97–106. Fragment ze str.102.

Z KSIĄŻKI ALFREDA GROSZA
Ponieważ Karol Englisch w roczniku 1902 Rocznika Karpatenvereinu fałszywie mówi o wejściu na „Południowy Szczyt” „Ostrego” Szczytu, szczyt ten zaś w ogóle nie istnieje, podano w wątpliwość jego wejście także na Ostry, niesłusznie: to on był pierwszym zdobywcą tego szczytu.
Przewodnik górski Johann Hunsdorfer na moje pytanie potwierdził, że on i Johann Strompf z powodzeniem przeprowadzili tę wspinaczkę w roku 1902 wraz z Karolem Englischem i jego Matką. Jak mi opowiedział, polecili oni wykonać 10 haków skalnych, które umocowali w północnej ścianie Ostrego Szczytu – w wygodnej pracy: 1 do 2 haków na dzień, przy czym do roboty dochodzili ze schroniska Téryego. Potem przyprowadzili panią Englischową ze Szmeksu i 25 sierpnia weszli na szczyt, gdzie została zrobiona fotografia. Widać na niej panią Englisch w długiej spódnicy i słomkowym kapeluszu z dużym rondem, które niosła w swoim plecaku. To zdjęcie opublikował Englisch w Roczniku KV 1903.
Wkrótce potem drugiego wejścia na Ostry Szczyt dokonali dr Nikolaus Szontagh, dr Zoltan Zsigmondy i przewodnik Johann Franz, którzy zastali w ścianie komplet 10 haków pierwszych zdobywców.
W kamiennym chłopku na szczycie Ostrego znaleźli karty wizytowe pierwszych zdobywców z ich zapiskami. Ja sam sporo lat później zastałem tkwiące w ścianie wielkie haki Englischa. Popradzki taternik, Johann Frieß, znalazł kilka z nich jeszcze w roku 1956 – a więc po upływie przeszło półwiecza. Tkwiły one mocno w skale północnej ściany Ostrego Szczytu.
[Hak Englischa]
Hak Englischa. Rysunek Alfreda Grosza.
Ci sami przewodnicy wkuwali także łańcuchy i żelazne klamry na Łomnicy, Gierlachu i Wysokiej, podobnie jak pod Polskim Grzebieniem i na opadającej ku Zielonemu Stawowi stronie Baraniej Przełęczy.
Alfred Grosz
„Die Hohe Tatra” 1961 s.103–104
BHGS00  DER SPITZE TURM 100 10 (2002)
Der Spitze Turm (slow. Ostrý štít, poln. Ostry Szczyt) zählt zu den kühnstgeformten und von klettersportlicher Sicht interessantesten Bergen der Hohen Tatra. Von manchen Punkten gesehen, präsentiert er sich als eine schlanke, spitzige Felsnadel. Er erhebt sich im Hauptkamm und besitzt zwei Gipfel: den Hauptgipfel (2367 m, früher 2356 m) und den niedrigeren westlichen Nebengipfel. Die Wände des Spitzen Turms brechen jäh nach Norden in das Javorovatal und nach Süden – zu den Jägerbreiten im Grossen Kohlbachtal ab. Seine zwei zersägten Grate gehören zu den schärfsten und anspruchvollsten Graten der ganzen Tatra. Durch lange Zeit galt der Spitze Turm als unersteiglich. Der Kampf um seinen Gipfel spielte sich um 1900 unter Teilnahme der damaligen Elite der Tatra-Bergsteiger ab. Der Hauptgipfel wurde beim siebenten Versuche – sechs davon vergeblich – von Frau Hofrat Antonie Englisch (49) aus Krakau und deren Sohn, Student der Rechte Karl Englisch (21) mit den Führern Johann Hunsdorfer sen. (52) und Johann Stromph (34) erstmals erstiegen. Der Erfolg (über die Nordwand) des jungen krakauer Studenten mit seiner österreichischen Mutter (geb. Jülg) erregte großes Aufsehen und war wirklich ein wichtiger Meilenstein im Tatra-Bergsteigen.
Ein zweites geschichtemachendes Ereignis gab es am Spitzen Turm drei Jahre später, als die berüchtigte Südwand durch das deutsche Trio Simon Häberlein, Max Bröske und seine Frau Katherine am 15. September 1905 erklettert wurde. Der Abstieg erfolgte durch den nicht minder berüchtigten Ostgrat („Südgrat“ in Englischs Berichten). Ziemlich schnell war der Nimbus der Berges hin. Die dritte Besteigung des Hauptgipfels unternahmen am 28. August 1903 Janusz Chmielowski, Tadeusz Łopuszański und Adam Kroebl, führerlos und ohne die von Englisch angebrachten 10 Mauerhaken in Anspruch zu nehmen. Paar Jahre später (1906) schrieb August Otto: „Der Spitze Turm gehört zu den schwierigsten Spitzen und stellt an die Kletterfähigkeit sehr grosse Anforderungen, doch stellt er bei weitem nicht die schwerste Spitze der Tatra dar.“ Die erste Winterbesteigung glückte am 23. April 1911 Alfred Grósz und Gyula Komarnicki – über den Ostrgrat.
Karl Englisch veröffentlichte seine Berichte – wahre Botschaften aus der heroischen Ära – hauptsächlich in dem deutsch- und ungarischsprachigen „Jahrbuch des Ungarischen Karpathen-Vereins“. Sie wurden bisher niemals ins polnische übersetzt und sind dem polnischen Leser völlig unbekannt. Das runde Jubiläum gibt uns Anlaß dazu, die 100jährige Versäumnis nachzuholen.
Józef Nyka