29.10.2004 SUMMIT, SAHIB, SUMMIT! 10/2004 (44)
50 lat temu, 19 października 1954 roku, trójka złożona z dwóch Austriaków i Szerpy dokonało nie lada wyczynu, mianowicie pierwszego wejścia na szóstą (wówczas ósmą) co do wysokości górę Ziemi, Cho Oyu (8201 m, wtedy 8157 m). Nie był to szczyt z piątki najwyższych, nie należał nawet do trudniejszych, ale był pierwszym i jedynym zdobytym tak małym zespołem i tak skromnymi środkami -- pod tym względem zwiastunem nowoczesnego sposobu atakowania gór najwyższych. Herbert Tichy nie zmontował większej wyprawy z pobudek ideowych ("styl alpejski" -- na 20 lat przed Messnerem!), trochę też z braku gotówki. Zresztą wejście nie było dla niego ambicją życiową, lecz tylko jedną więcej przygodą w ukochanych górach Azji. Jako partnerów dobrał geografa dra Helmuta Heubergera i Seppa Jöchlera, m.in. partnera Buhla z Eigernordwand. Sam Tichy nie czuł się alpinistą lecz podróżnikiem. Już przed wojną słynne były jego podróże motocyklem Puch-250 po Kaszmirze, Burmie, Tybecie, Afganistanie. Wiele opowiadano o jego pątniczej rundzie wokół Kailasu w przebraniu tybetańskiego pielgrzyma. Jego książki "Im Land der Namenlosen Berge" czy "Zum heiligsten Berg der Welt" stawały się bestsellerami i wzorami literatury podróżniczej. Ambicji sportowo-zdobywczych nie miał za grosz. "Chodzi o to -- mówił -- by być blisko nieba, cieszyć się przyrodą, pięknem widoków i ciepłem ludzi w harmonijnie działającym zespole." Z Baghtapur wyruszono dopiero 2 września. Cały bagaż wyprawy ważył tylko 800 kg. Punktem startu była Nangpa La. Na Cho Oyu panowała już pełna jesień i akcję przerywały mroźne wichury. Na wysokości 6500 m zamieniały się one w prawdziwe piekło. Na domiar złego, pod szczyt przybyła silna wyprawa szwajcarska Raymonda Lamberta, która zmusiła Tichego do szybszego działania (w jej składzie był późniejszy prezes UIAA, Jean Juge). W miarę szybko założono 3 czy 4 prowizoryczne obozy. W obozie III wykopano jamę śnieżną. Po próbie Jöchlera z Szerpą Adjibą, 19 października do szturmu ruszyli Tichy, Jöchler i legendarny Pasang Dawa Lama. Tichy miał spuchnięte ręce, które odmroził parę dni wcześniej, ratując namioty. Górne partie kosztowały ich wiele trudu. "Jesteśmy już bezwolnymi maszynami, które mogą tylko jedno: iść dalej. A może jesteśmy jedynie kumulacją woli, która musi przeć do góry i zmuszać ciało do skrajnego wysiłku." Około godz. 15 stanęli na szczycie (zdjęcie). "Summit, sahib. summit!" wołał uszczęśliwiony Szerpa, któremu ucieleśniało się marzenie życia. Również obaj Austriacy byli szczęśliwi, choć nie zdawali sobie jeszcze sprawy z faktu, że oto wpisują się na pierwszą stronę dziejów himalaizmu. Tichy ukląkł i w zadumie dziękował bogom za łaskę, jaką mu wyświadczyli.
Wyprawa szwajcarska z powodu późnej pory roku nie przekroczyła rzędnej 7600 metrów.
Cho Oyu jest jedynym 8-tysięcznikiem pokonanym tak małym zespołem i jedynym, na który I wejścia dokonano jesienią. Kiedy Tichy po cichu wyruszał do Nepalu, nikt nie wierzył w jego sukces. Heinrich Klier napisał w r.1955, że wejście to było "największą niespodzianką zarejestrowaną w annałach alpinizmu 8-tysięcznego". Głównym bohaterem -- obok Tichego -- był jego dawny przyjaciel, Pasang Dawa Lama, nota bene inicjator całej wyprawy (zdjęcie). Jubileusz 50-lecia hucznie święcono w Katmandu, ale główna akademia odbyła się w Wiedniu w sali "Uranii" w dniu wczorajszym (29 października) -- z udziałem i pogadankami prof. Helmuta Heubergera i uczestnika konkurencyjnej wyprawy szwajcarskiej Denisa Bertholeta. Z okazji 50-lecia ukazało się nowe, rozszerzone wydanie książki Tichego "Cho Oyu: Gnade der Götter" (1955), jest też w sprzedaży okolicznościowa biografia badacza i globtrottera, zatytułowana "Herbert Tichy -- awanturnicze życie wielkiego Austriaka" (Hilde i Willi Senft).
J. Nyka
23.10.2004 POLISH ALPINE CLUB CHO OYU EXPEDITION 2004 10/2004 (44)
Idea wyprawy na Cho Oyu powstała jeszcze w r. 2001 -- po udanej wyprawie na Aconcaguę. W relacji zamieszczonej w internecie napisałem, że jest to moje marzenie. Następnie Cho Oyu została umieszczona w naszym programie "Trzy góry w trzy lata". Głównym założeniem programu jest wejście w kolejnych latach na siedmiotysięcznik (Chan Tengri, Aconcagua), ośmiotysięcznik i na Mount Everest. W programie biorą udział członkowie Polskiego Klubu Alpejskiego. Realizując kolejne etapy, wyłaniamy zespół zdolny zmierzyć się z najwyższą górą świata.
Przygotowania. Polska i niemiecka żywność liofilizowana, ubrania puchowe szyte na miarę, buty przywiezione z Niemiec (nie bez kłopotów celnych na granicy), cargo do Nepalu, skromne 212 kg, GPS-y, pulsoksymetr, chemiczne rozgrzewacze z USA i cała masa innych "drobiazgów", takich jak namioty, śpiwory itd. To z Polski. Na miejscu jeszcze gaz, maski i butle z tlenem. Wszystko to kosztuje górę pieniędzy i absorbuje organizacyjnie.
Ekipa. Szanse na wyjazd miało nawet dziesięciu członków PKA. Ostatecznie udało się pojechać piątce: Tomasz Kobielski (KW Gliwice, PKA), Bogusław Ogrodnik (PKA, Wrocław), Janusz Adamski (PKA, Szczecin), Olaf Jarzemski (PKA, Poznań) i Bogusław Magrel ( PKA, Tychy) -- kierownik wyprawy. Niestety na wielkość zespołu miały wpływ względy finansowe. Ekipa alpinistów została uzupełniona przez Dariusza Koźlenkę, dziennikarza "Faktu" (zdjęcie).
Akcja. Katmandu chyba nikogo z nas nie zachwyciło: brudno, tłoczno, upalnie. Jeżeli do tego dodamy następujące po sobie strajki, zamieszki, święta, to robi się niezły galimatias. (Nepalczycy uspokajają się wraz z nadejściem sezonu turystycznego). Trzydniowy pobyt w hotelu pozwolił odpocząć po podróży i zrobić konieczne zakupy. Ze stolicy Nepalu wyjechaliśmy w pośpiechu, by zdążyć przed kolejną godziną policyjną. Podróż w kierunku chińskiej granicy upłynęła na przesiadkach i przemarszach, ponieważ droga w kilku miejscach była uszkodzona lub całkowicie zniszczona. Jeszcze tylko przejście przez most i jesteśmy w Chinach! Miasto Dzangmu, rozłożone na wielkim zboczu góry, ma około 800 m różnicy poziomów między dolnym a górnym końcem. Stąd ruszamy do Nylam. Droga ostro pnie się w górę, a roślinność wilgotnego tropikalnego lasu ustępuje miejsca trawie i krzewom. Jesteśmy u wrót Tybetu. W Nylam zostajemy 3 dni dla aklimatyzacji. W tym czasie robimy wycieczki na okoliczne szczyty i leczymy gnębiące nas przeziębienia. Następnym przystankiem jest Tingri, miasteczko, z którego widać już Everest i Cho Oyu. "Taki widok inspiruje" -- zapisałem w moim dzienniku pod datą 7 września 2004 roku. Był to dzień, w którym po raz pierwszy ujrzeliśmy najwyższą górę świata. Z Tingri do Lhasy, stolicy Tybetu, jest 450 km, a do Katmandu zaledwie 250 km. Nas czekała jeszcze godzina jazdy i już byliśmy w China Base Camp, na wysokości 4900 m (zdjęcie). Tu miłe zaskoczenie: nasze namioty były już rozbite, a kucharz zapraszał do mesy na kolację. W tym czasie zostałem liderem całego międzynarodowego zespołu i w jego imieniu uczestniczyłem w negocjacjach z chińskimi oficerami łącznikowymi oraz poganiaczami jaków.
Do bazy wysuniętej na 5700 m dotarliśmy po dwóch dniach karawany. Namioty rozbiliśmy na zachodnim skraju wielkiego namiotowego miasta. Dla patrzącego z góry, ABC robiła wrażenie jakby rozłożyła się tu cała dywizja. Z bazy roztaczał się widok na Przełęcz Przemytników, przez którą podążają z Chin do Nepalu wielkie karawany z lewym towarem. Nastąpiły dwa dni restu i w górę! Ale tu niespodzianka: Olaf i ja okrutnie zatruliśmy się. Trzydniowe wymioty i biegunka ostudziły nasze górskie zapędy. No cóż, dla mnie Nepalczycy gotowali za ostro, u Chińczyków znowu wszystko smakowało tak samo, ale takiej biegunki, jak w ABC, w życiu nie miałem. Z opresji wybawił nas pewien nowozelandzki przewodnik, który podpowiedział nam, jakie leki powinniśmy przyjąć. Chodziło o środki zwalczające... amebę. Po kolejnych 3 dniach kuracji byliśmy zdrowi.
W tym czasie Janusz, Tomek i Boguś założyli obóz pierwszy (6400 m -- zdjęcie) i drugi (7120 m), a kiedy my doszliśmy do jedynki, oni szykowali się już do ataku szczytowego. Przez następne cztery dni Olaf i ja robiliśmy "klimę" między 6400 a 7120 m, zakładając przy tym obóz pośredni na 6850 m. W tym czasie Janusz i Tomek założyli obóz trzeci na 7570 m i 24 września weszli na wierzchołek Cho Oyu. Janusz zameldował się z góry o godzinie 11 a Tomek o 12.15. Noc z 24 na 25 września spędziliśmy w obozie drugim we czterech. Boguś Ogrodnik w tym samym czasie zszedł do bazy na odpoczynek. My również wróciliśmy do ABC na dwa dni odpoczynku. Musieliśmy spieszyć się, bo prognozy pogody były dobre tylko na pięć najbliższych dni. Powtórzyliśmy cały ceremoniał: jedynka, dwójka, trójka. W trójce gotowanie, trzy godziny snu, gotowanie. 30 września, o 1 w nocy w kierunku szczytu wyruszył Boguś. Olaf i ja wystartowaliśmy o 2.15. Olaf niósł deskę snowboardową. Pasmo żółtych skał pokonaliśmy przy świetle księżyca. Na końcu pierwszego 300-metrowego pola śnieżnego dogoniliśmy Bogusia. O brzasku weszliśmy na drugie pole śnieżne, doprowadzające w pobliże seraka, często mylnie branego za wierzchołek. GPS pokazywał 8148 m. Picie, żel energetyczny i naprzód! Jeszcze 45 min i szczyt. Na najwyższy punkt wszedłem w towarzystwie Tybetańczyka. Czułem się dobrze, miałem wystarczająco dużo sił, żeby skakać z radości do góry, ale jedyną moją reakcją było milczenie... Do godz. 10.45 doszli kolejno Olaf i Boguś. Wzajemne gratulacje, sesja zdjęciowa z Everestem w tle. Dobra pogoda pozwoliła nam na nieśpieszny powrót aż do dwójki. Olaf zjechał ze szczytu na desce i zanocował w trójce. Jego wyczyn jest rekordem Polski w wysokości zjazdu na snowboardzie.
Znosząc sprzęt dotarliśmy do ABC. W noszeniu wyposażenia do i z jedynki pomagało nam 11 Tybetańczyków. Wyżej pracowaliśmy sami. W bazie czekała mnie przykra niespodzianka. Tybetańczycy tak mnie "polubili", że ukradli mi spod namiotu buty i termos. Nie mam do nich o to pretensji, wierzę w to, że nie kradliby, gdyby nie chińska okupacja i problemy, jakie się z tym wiążą.
Co dalej? Turkusowa Bogini była dla nas łaskawa. Pięciu ludzi na szczycie, w 13 lub 10 dni od wyjścia z bazy, rekordowy zjazd Olafa. Nadto w Katmandu okazało się, że tylko nasz zespół, spośród ogółem 32, osiągnął wierzchołek w komplecie. Pogoda i zdrowie dopisały. Również przygotowanie kondycyjne okazało się na tyle dobre, że pozwoliło nam na wejście "z zapasem" sił i energii. Do realizacji pozostał jeszcze trzeci etap naszego projektu "Trzy góry w trzy lata" -- Mount Everest. Czy się powiedzie? Wierzę, że tak. A na zakończenie parę liczb:
 
8201 m liczy sobie szósta góra świata.
49 jaków niosło nasz sprzęt.
41 dni trwała ekspedycja.
18 godzin przegadaliśmy przez telefon satelitarny.
32 zespoły atakowały szczyt w tym roku.
25 dolarów kosztuje windstopper u przemytników w Tybecie.
10 yuanów kosztuje piwko w ABC.
8 yuanów kosztuje dolar.
4 obozy założyliśmy po drodze.
0 palców odmroziliśmy.
Bogusław Magrel
19.10.2004 MOJA SPECJALNOŚĆ: SKYRUNNER 10/2004 (44)
Wspinacze popisują się szybkością nie tylko w skałkach i na sztucznych ścianach, ale także w górach wysokich i bardzo wysokich (Aconcagua, Chan Tengri, Everest). Powstaje nawet nowa specjalność sportowa, z małą na razie kadrą: skyrunner. Te biegi w pionie nie są zresztą wynalazkiem ostatnich lat, lecz mają przeszło wiekową tradycję, jak np. wyścig na Ben Nevis czy konfrontacje biegaczy na trasie Chamonix -- Mont Blanc -- Chamonix.
W tym roku były skutecznie atakowane rekordy szybkości wejścia na Evereście, Aconcagua i na Elbrusie. Na Evereście doszło do gorszącego sporu pomiędzy szerpańskimi sprinterami, rozstrzygniętego urzędowo w Katmandu. W dniu 9 sierpnia amerykański biegacz górski, Chad Kellog, poprawił rekord wejścia na górujący nad Seattle popularny Mount Rainier (4392 m), sprowadzając rezultat o 9 sekund (!) poniżej 5 godzin. Rekord nie jest oficjalny, gdyż zawodnik programowo zrezygnował z jurorów: społeczność górska -- oświadczył -- zawsze chlubiła się autonomią i honorem wspinaczy, których oświadczenia przyjmowane były bez zastrzeżeń. Chad ma duże doświadczenie w podobnych przedsięwzięciach. W zeszłym roku 17 czerwca ustanowił (tu już oficjalny) rekord zachodniej West Buttress Mount McKinley: 14 godzin i 22 minuty. Na Rainerze był odpowiednio ubrany i wyposażony, m.in. w specjalne kijki. Podczas drogi dwukrotnie zmieniał obuwie z biegowego na lodowe. Droga na szczyt zajęła mu 3 godz. i 33 minuty. Na szczycie zastał kilka osób, które wpisały go do książki szczytowej. "Nie pytałem ich o nazwiska, ale dziękuję im za pomoc" -- powiedział. W punkcie wyjścia na parkingu Paradise był z powrotem o godz. 10:59:1, drogę w obie strony zamykając czasem 4 godziny 59 minut i 1 sekunda.
Dwa miesiące później po przeciwnej stronie Globu atakowany był inny rekord. Austriak Christian Stangl (zob. GS 02/04) postanowił poprawić czas wejścia na Kilimandżaro, uzyskany w r. 2001 przez Włocha Bruna Brunoda (5 godz. 38 min i 40 sek). 12 października 2004 pod okiem ludzi z KINAPA (Kilimanjaro Nationalpark Administration) Stangl wyruszył o 5.45 z bramy Umbwe. Droga podejścia ma 45 km długości i pokonuje 4445 m różnicy wzniesień. O godz. 11.21 i 38 sek osiągnął najwyższy punkt masywu czyli Uhuru Peak (5895 m). Schodził biegiem, przemagając ból stóp kaleczonych przez ostry piasek, wbijający się pod plastry. Czas łączny w górę i w dół: 8 godz. 49 min i 3 sekundy. Wynikiem nie był zachwycony. Rekord wejścia na szczyt został poprawiony o zaledwie 2 minuty, zaś rekord czasu łącznego, o prawie kwadrans lepszy, pozostał przy zawodniku włoskim: 8:34:52. Wycieczkowy czas wejścia na Kilimandżaro wynosi 4--5 dni a wraz z drogą powrotną -- 5--7 dni. Niewielkie różnice w wynikach poszczególnych biegaczy świadczą o tym, że także w górach rekordy zaczynają się zbliżać do granic ludzkich możliwości.
19.10.2004 O PRZYSZŁOŚĆ SZATY LODOWEJ ALP 10/2004 (44)
13 października 2004 w sali Muzeum Alpejskiego w Monachium odbyła się nocna konferencja naukowców bawarskich i szwajcarskich na temat globalnych zmian klimatu i ich skutków dla środowiska gór wysokich. Lodowce alpejskie (zdjęcie) są od przeszło wieku szczegółowo monitorowane i na ich przykładzie najlepiej widać, co dzieje się w podgrzewanej przyrodzie. Według prof. Ludwiga Brauna z Bawarskiej Akademii Nauk, lodowce są swego rodzaju "kasą oszczędnościową", zasilaną opadami śniegu. Od dłuższego czasu z kasy tej więcej wypływa w postaci wód, aniżeli przybywa z atmosfery. Od połowy XIX w. do ok. 1970 r. lodowce alpejskie straciły około połowy swojej masy, a to co pozostało -- ostatnie ćwierćwiecze dodatkowo zmniejszyło o 1/4. A przecież kurczenie się lodowców nie jest tylko problemem alpinistów i geografów. Ogólnie wiadomo, że inicjują one i napełniają wodą wielkie rzeki, w Alpach np. Ren czy Inn, co ma podstawowe znaczenie gospodarcze. Według długoterminowych prognoz, nie zanosi się na ochłodzenie klimatu -- przeciwnie, średnie temperatury będą się nadal podnosiły. Glacjolodzy przewidują, że ok. 2100 roku w Alpach nie będzie już typowych lodowców, lecz tylko ich smutne szczątki w najwyższych kotlinach. Ta przemiana środowiska grozi też katastrofalnymi ulewami i powodziami, na co Bawaria przygotowuje się już od paru lat specjalnym programem nazwanym KLIWA. Prof. Willfried Häberli z Politechniki w Zurychu przedstawił zagrożenia wynikające z podnoszenia się granicy wiecznej zmarzliny (Permalfrost), miejscami sięgającej w głąb gruntu na kilkaset metrów. Rozmarzanie tej powłoki spajającej glebę i rumowiska ze skalnym podłożem przyśpieszy procesy erozyjne i pociągnie za sobą wielkopłaszczyznowe obsunięcia zboczy oraz masywne obrywy skał, groźne dla osad ludzkich, schronisk ale także zbiorników wodnych, zwłaszcza tych sztucznych. Dr Roland Luzian wygłosił referat "100 lat pomiarów lodowców przez Alpenverein", z dużym zainteresowaniem obejrzano film Wolfganga Thomasetha "Lód w tropikach", obrazujący niezwykle interesujące prace glacjologiczne grupy specjalistek lodowcowych ("glacjolożek") w Cordillera Blanca. W programie wieczoru były też ciekawie prowadzone zajęcia dla dzieci.
Naukowcy zwrócili się z apelem do polityków, żeby ci zaczęli myśleć o globalnej ochronie klimatu, a do alpinistów -- by dzielili się z ośrodkami naukowymi swymi spostrzeżeniami i jak najwięcej o tej problematyce pisali, w celu stworzenia ogólnospołecznego frontu ludzi z troską myślących o losach gór w najbliższych dekadach. W monachijskim nocnym forum wzięło udział przeszło 1000 słuchaczy (w przewadze pań), co przerosło wszelkie oczekiwania organizatorów.
18.10.2004 WSPOMNIENIA LATA 10/2004 (44)
Wędrówki po Pirenejach
Jakoś tak się składa, że ostatnio wakacje spędzam w Pirenejach, włócząc się po urzekająco pięknych i dzikich zakątkach. Wspaniale jest, gdyż w Hiszpanii można wędrować po górach bez żadnych zakazów i legalnie biwakować powyżej 2200 m. Średniowieczne wioski, mosty, kościółki i pustelnie stanowią dodatkowe atrakcje.
W zeszłym roku rodzinne wakacje zaczęliśmy od najbardziej znanego Parku Narodowego Hiszpanii: Ordesa oczarowała nas dolomitowymi ścianami i świeżością roślinności, podlewanej co dzień przez popołudniowe ulewy. W bukszpanowych lasach, zgodnie splątane, rosną rozmaite gatunki krzewów, które mogłyby być dumą miejskich ogrodów. W górach spotykamy sympatycznych włóczęgów różnych nacji. Intensywna burza, która spędziła nas w dół tuż spod Przełęczy Rolanda, nie odstraszyła naszych dzieci. Wędrówki kontynuowaliśmy w Pirenejach Andory, gdzie weszliśmy na Pic de Serrena (2913 m).
W tym roku (2004) Wydział Fizyki Uniwersytetu w Barcelonie zorganizował konferencję w Benasque. Spod Centro de Ciencias, gdzie odbywały się nasze wykłady, wiedzie szlak na najwyższą górę Pirenejów -- Pico Aneto (3404 m). Na zdobywanie tej góry nie udało mi się namówić nikogo z kolegów fizyków, więc sama wyruszyłam najwcześniejszym autobusem do doliny Valibierna.
Wraz z ósemką poznanych w autobusie Katalończyków ruszamy przez las w kompletnych ciemnościach. Jesteśmy już wysoko, gdy stawy doliny Valibierna zaczynają wyłaniać się pod nami z mroku. Katalończycy przyglądają mi się nieufnie, ale idziemy dalej razem. Zamiast śniegu i opisanego w przewodniku lodowca, zastajemy zbocze zasłane kamieniami. Długo błądzimy słabo wyznakowaną kopczykami percią, zanim kruche skałki wyprowadzą nas na Collado de Coronas. Lodowaty wiatr zza przełęczy zapowiada zupełnie inny świat. I rzeczywiście: schodzimy na prawdziwy lodowiec, pomimo wrześniowych upałów pokryty śniegiem. Pod śniegiem widać jakby zarys jeziora. Podobno uciekło ono spod przełęczy w 1857 roku, znalazłszy ujście w lodzie. Szybko posuwamy się w górę, niestety już tylko z pięcioma Katalończykami, gdyż stromsza partia lodu odstraszyła pozostałą trójkę. Ostatnie 50 m droga wiedzie eksponowaną granitową granią, zwaną Mostem Mahometa. Na zasłanym kamieniami szczycie Aneto pozostał tylko posążek Matki Bożej, owinięty szmatkami (zdjęcie). Wielki metalowy krzyż leży poniżej zrąbany. Robi nam się smutno, zwłaszcza iż ktoś przypomina, że jest właśnie dzień 11 września. Pogoda jest paskudna, dopiero podczas zejścia mogę zobaczyć jak piękna jest dolina Esera, do której prowadzi najbardziej popularna droga. Niestety lodowiec szybko się kończy i znów błądzimy po zboczach "kamiennej góry". Przy schronisku Rencluza w promieniach zachodzącego słońca leniuchują moi koledzy fizycy. A my uzgadniamy plany na przyszły rok -- może masyw Vignemale?
Anna Okopińska
 
Pico de Aneto, francuskie Néthou, 3404 m, wznosi się po hiszpańskiej stronie Pirenejów i jest ich najwyższym szczytem. Zdobyli go w r. 1842 Albert de Franqueville i rosyjski oficer, Platon Czichaczew z 4 przewodnikami. Wejście zimowe otrzymał już w r. 1879. Aluminiowy krzyż szczytowy został zrzucony przez "nieznanych sprawców" w r. 1998 lub 1999. Lodowiec na jego stoku (niedawno jeszcze 80 ha) szybko kurczy się w ostatnich latach. (Red.)
Łomnica i w dodatku kolejką
Z moim krakowskim przyjacielem objechałem "pół świata". Po ostatnim wypadzie do Bielska-Białej i wyjeździe na Skrzyczne (przy cudownej pogodzie) wymyśliliśmy następną wycieczkę, możliwą dla młodzieży w naszym wieku (ja rocznik 1919, on 1932...). Zaplanowaliśmy Łomnicę (2632 m) z Łomnicy Tatrzańskiej -- z dojazdem bezpośrednio z Krakowa. Był piątek, 10 września. W Łomnicy (kurorcie) zaskoczyła mnie niska cena za parking przy lanovce: 20 zł za cały dzień. Na tle Krakowa nie do wiary -- a jednak prawda!
Kolejki do kolejki były dwie, obie długie. Jedna do kasy, druga do wagoników. O ile dobrze pamiętam, za moich czasów kolejka linowa była tylko jedna: od dolnej stacji przez "Štart" do Skalnatego Plesa, tam przesiadka i dalej na szczyt. Teraz dolny odcinek starej kolejki jest nieczynny. Na lewo od niego biegnie linia nowej kolejki, gęsta wagonikami. Jej kapacita jest olbrzymia. Wywozi ona na "Štart", tam przesiadka na takie same wagoniki i dalej do Skalnatego Plesa. Tam znowu mohutna kolejka ludzka -- z nadzieją w sercu i niepokojem, czy jeszcze dziś uda się załapać. Wskutek przerwy w kursowaniu kolejki, nad Łomnickim czy jak ktoś chce Kamiennym Stawem znaleźliśmy się dopiero o godz. 12, bilet na szczyt wystaliśmy na godz. 15.10. Ludzi przy jeziorku mrowie. Większość spaceruje do obserwatorium, inni obchodzą dookoła stawu lub fotografują parę uroczych lisów, które zupełnie nie boją sie turystów. Bufet przy Skalnatym Plesie kiepski (jest też reštaurácia): kwaśnica -- zupa z kiszonej kapusty i wody, gulasz segedyński -- sama kapusta i 4 skwarki. Były jeszcze mikroporcje frytek, i to wszystko. Dobre było tylko piwo. Zapytałem o malinovku. Młodzież za ladą nie potraktowała mnie poważnie, dopiero starszy pan przy kasie przypomniał sobie, że maminka wspominała o czymś takim. "Teraz malinovki nie ma..." W dolinie było ciepło, od czasu do czasu świeciło słońce i na trawie w krzakach można się było zdrzemnąć. Spałem i tak słodko śniła mi się nasza niezapomniana malinovka. To były czasy, już się nie wrócą!
Wreszcie znaleźliśmy się w niewielkim wagoniku (10 do 12 osób?), na długiej 2--kilometrowej linie, w części górnej stromej jak na Aiguille du Midi. W kość dało nam wejście po schodach od wagonika aż na platformę. Zadyszka! W naszym wieku 2500 m npm. to już jest odczuwalna wysokość, zwłaszcza bez aklimatyzacji, prosto z Krakowa. Za to na górze pogoda była cudowna! Przedwieczorne słońce oświetlało całe Tatry. Na prawo Kieżmarski z całymi Tatrami Bielskimi, na lewo kopulasty Sławkowski, Gierlach jak na dłoni, a w dali, na prawo od niego, nasze Mięguszowieckie. No i tam całkiem w tyle Krywań. Chmurki zeszły w dół i pogubiły się po dolinach, strzępiąc się i obijając o zbocza, dodając życia ozłoconemu promieniami słońca krajobrazowi. Cudowne widoki i wzruszające moje pożegnanie z Tatrami. Po naszej stronie chyba z nikąd nie mógłbym Ich tak przeżyć i pożegnać. A może to nie pożegnanie, tylko obiecujące "do zobaczenia"?
Tony Janik
18.10.2004 SKARBY ZE STARYCH ALBUMÓW 10/2004 (44)
Zanim TPN założono
W dniu 21 października 2004 odbędą się w Zakopanem uroczystości zapoczątkowujące cykl imprez związanych z jubileuszem powstania Tatrzańskiego Parku Narodowego, utworzonego 50 lat temu rozporządzeniem Rady Ministrów z dnia 30 października 1954 r., ogłoszonym w Dzienniku Ustaw z dnia 4 lutego 1955 roku (reprodukcja). Przewidziane są m.in. spotkania, wystawy, konferencje i sesje popularno-naukowe. Sięgające roku 1939 formalne początki Parku (przygotowania sięgały znacznie głębiej wstecz) przypomnieliśmy w "Głosie Seniora" 8/2004.
Z okazji jubileuszu TPN publikujemy interesujące zdjęcie sprzed powstania tej zasłużonej instytucji, z roku 1937. Autorem fotki jest Stefan Feist, po wojnie zamieszkały w Anglii syn Ryszarda Feista, naczelnego kasjera okręgu zakopiańskiego Polskich Lasów Państwowych. Wykonana obok leśniczówki na Zazadniej, fotografia przedstawia Ryszarda Feista (w środku) w gronie dwóch tatrzańskich leśniczych oraz 10 strażników leśnych, do dziś zwanych na Podhalu "leśnymi". Ciekawostką jest -- a pamięta już o tym mało kto -- że w połowie lat trzydziestych ich oficjalnym służbowym odzieniem były nie zielone uniformy, lecz ubiory góralskie. Wspominał po półwieczu autor fotografii: "Stroje góralskie były ongiś przyjętym »umundurowaniem« leśnych tatrzańskich. Na kłobukach, czyli kapeluszach, noszone były kitki sarnie. Każdy leśny posiadał skórzaną torbę, zawieszoną przez prawe ramię na pasie, na którym umieszczona była metalowa tarcza urzędowa, tzw. blacha. Uzbrojenie leśnych stanowiły nieodłączne ciupagi i sztucery." Reprodukowane zdjęcie pokazuje scenę o charakterze raczej odświętnym, obaj leśniczowie ubrani są w garnitury -- być może regionalna góralska gala też wiązała się bardziej z uroczystymi wystąpieniami, niż trudną codzienną robotą w górskich rewirach, gdzie szary uniform spisywał się znacznie lepiej, aniżeli widoczne z dala i krępujące swobodę ruchów białe portki i cucha.
06.10.2004 MOJE ALPY - TROCHĘ SPÓŹNIONE 10/2004 (44)
Po przeglądnięciu zamieszczonych w GG relacji innych kolegów z niezbyt ekstremalnych przejść w Alpach, Kaukazie, górach Bałkanów decyduję się przekazać parę słów o moich ostatnich wyjazdach poza Tatry. W końcu dla młodych kolegów to powód do naturalnej, rzecz jasna, satysfakcji przez porównanie z ich własnymi osiągnięciami, a dla starszych, już mniej aktywnych, być może bodziec i zachęta. Tak i na mnie -- dobrych kilka lat temu, kiedy po bardzo długiej przerwie pojechałem w Tatry na moje pierwsze spotkanie seniorów nad Morskim Okiem -- podziałał widok grupy uczestników zlotu, z Jerzym Walą na czele, idącej na Rysy, po to, aby zjechać w dół na bigfootach.
Jeśli chodzi o Alpy, to zawsze z ciekawością, a może nawet z zazdrością czytałem relacje kolegów, którzy tam bywali i wspinali się. Mnie musiało wystarczyć tych parę wypraw pamirskich i himalajskich, w których udało mi się wziąć udział. Myślałem wtedy: może kiedyś, później... No i teraz jest to "później". Może bardzo spóźnione, ale jest.
Na pierwszy plan poszedł Grossglockner. Zadowolenie, że jednak mogę i rozczarowanie ciżbą ludzką na szczycie z mosiężnym, złocącym się w słońcu krzyżem. To było dwa lata temu. Jeszcze pod koniec tego samego lata, we wrześniu, byłem po południowej stronie Białej Góry. Codzienne opady deszczu na dole i śniegu na lodowcu uniemożliwiły nam dotarcie do szczytu (próbowaliśmy tzw. drogi papieskiej). Pozostała satysfakcja kilku biwaków na lodowcu przy całkowitym braku innych amatorów przecierania szlaku.
W zeszłym roku (2003), nie chcąc już niczego ryzykować, przyjaciele moi zadecydowali, żeby wejść na Białą Górę normalną wydeptaną ścieżką przez Iglicę Popołudniową czyli Aiguille du Gouter. Udało się to nam tuż przed zamknięciem tej i innych dróg wejściowych z powodu skutków niespotykanych upałów wtedy panujących, o czym zresztą donosiła "Gazetka Górska". Mając jeszcze trochę czasu zaliczyliśmy w śnieżnej burzy z piorunami włoski "raj" czyli Gran Paradiso.
W tym roku apetyt był już na coś bardziej ambitnego, lecz z powodu różnych komplikacji losowych skończyło się na łatwym Breithornie (4165 m) i trochę ciekawszym Castorze (4226 m), na które wszedłem w końcu lipca w towarzystwie moich przyjaciół ze Śląska (pogoda była wystrzałowa). Oba wymienione wierzchołki, oraz Pollux (4091 m), dzięki kolei linowej z Zermatt na Mały Matterhorn (3883 m) są łatwo dostępne. My startowaliśmy jednak z Breuil--Cervinia (2050 m), korzystając tylko z kolejki do Plan Maison (2520 m) i biwakując w pobliżu górnej stacji.
Cały rejon lodowca Theodulgletscher został obrócony w narciarski raj, funkcjonujący przez okrągły rok. Latem białe szaleństwo zaczyna się tu już przed godziną 7 i trwa mniej więcej do południa. Wkrótce potem wyjeżdżają ratraki i cały lodowiec jest precyzyjnie wyrównywany i grabiony. Amatorów poruszania się po tych ogromnych połaciach bez nart widać niewielu, a i ci nieliczni nie są mile widziani, gdyż psują idealnie wyrównane i przygładzone powierzchnie. A przy okazji mogą wpaść do jakiejś -- powierzchniowo tylko zamaskowanej -- szczeliny, która dla ratraka jest za wąska, lecz dla idącego na piechotę człowieka w sam raz. Właśnie jedną z atrakcji górnej stacji wyciągu u podnóża skalistego wierzchołka Małego Matterhornu jest lodowa grota, w której można zobaczyć uwięzionego w lodowej szczelinie "wspinacza" -- i to bez żadnej opłaty!
Natomiast z samego wierzchołka Małego Matterhornu roztacza się piękny widok na Alpy we wszystkich kierunkach, a umieszczone tam panoramy ułatwiają identyfikację poszczególnych gór. Oczywiście, dominujący i najpiękniejszy jest sam Matterhorn, od tej strony zwany po francusku Mont Cervin a po włosku Monte Cervino. Miło byłoby stanąć na jego ostrym wierzchołku. Cóż, jeśli zdrowie i partnerzy dopiszą... może w przyszłym roku?
Wojtek Brański
05.10.2004 GÓRY AZJI - CIĄG DALSZY 10/2004 (44)
Amerykanie na Great Trango
Jak to już krótko wzmiankowały GS 08/04 i GG 09/04 z 22.09.2004, efektownym sukcesem zakończył się wyjątkowy pod względem stylu wypad dwóch Amerykanów na południowo-zachodni filar Great Trango Tower (6286 m) w Karakorum. Josh Wharton i Kelly Cordes (znany jako redaktor pomocniczy American Alpine Journal) pokonali w 4 i pół dnia bez poręczowań i prób potężny, głównie skalny filar, wystrzelający na 2200 m w górę i kulminujący w zachodnim wierzchołku Great Trango. Nieustannie trudne wyciągi z trawersami i wahadłami czyniły wspinaczkę "podróżą w jedną tylko stronę". W bardzo skromnym wyposażeniu wspinacze nie mieli sprzętu do spitowania, kuso też było z żywnością, a końcowe dwa dni musieli obyć się bez wody. Zeszli przez pokryte lodem północne stoki, na krótko zanim góry pogrążyły się na dłużej w niepogodzie. Drogę ocenili na 5.11 R/X, A2, M6 i nazwali "Azeem Ridge", przy czym "azeem" w urdu znaczy "wielki" (Wielki Filar). "Josh zasługuje na pełne uznanie -- mówi Cordes -- odważny i perfekcyjny technik, pokazał klasę wspinaczkową, jakiej dotąd nie widziałem. Problemy związane z wysokością jakby go w ogóle nie dotyczyły."
Południowo-zachodni filar w r. 1990 był celem silnej wyprawy hiszpańskiej (kierownik Antonio Perezgrueso), która rozpinając poręczówki i zakładając obozy zbliżyła się na odległość 3--4 wyciągów od wierzchołka zachodniego. Równie zaawansowaną próbę podjęli w r. 2000 Amerykanie Tim O'Neill i Miles Smart, którzy w śmiałym 5-dniowym wypadzie alpejskiego typu dotarli w pobliże końca drogi. Nagłe załamanie pogody zmusiło ich do 17-godzinnego dramatycznego odwrotu.
Władysław Janowski
Jeszcze raz Kongur
Ten wspaniały szczyt budził zainteresowanie alpinistów od przeszło ćwierćwiecza, jednak w tym roku przeżył prawdziwe oblężenie. O wejściach rosyjskich pisaliśmy w GG 09/04 z 22.09.2004, wyniki swej wyprawy opublikowali właśnie Włosi z Club Alpino Accademico Italiano, którzy w materiałach prasowych pasmo Kongur Shan zaliczają do Kunlunu. Celem wyprawy (kierował nią Mauro Penasa) była grań północno-wschodnia z dziewiczymi szczytami 5975 m i znacznie wyższym 7204 m, nazwanym Kongur East (mapka). 22 lipca stanęła baza na lodowcu Tugraltuluxi (3800 m). Pogoda była zmienna, z przewagą złej, mimo to prace postępowały. Na tylnej ścianie kotła lodowcowego założono obozy 4500 i 5600 m -- stromizna lodu sięgała miejscami 60 stopni. Grań północno-wschodnia zaczyna się od zwornika 5975 m (na mapie rosyjskiej 5924 m). Dwie osoby zostały tu jako zabezpieczenie, zaś Massimo Giuliberti, Claudio Moretto, Mauro Penasa i Giuseppe Villa ruszyli z ciężkimi plecakami granią, zakładając biwaki. Skalno-lodowy uskok wymagał trudnej wspinaczki i groził obrywami nawisów. 11 lipca dziewiczy Kongur East (7204 m -- na mapie rosyjskiej brak nie tylko koty ale i szczytu) osiągnęli Giuliberti, Penasa i Villa. W 4 dni później, 15 lipca, Donatella Barbera (dr), Carla Marten i Ezio Mosca weszli na zwornik 5975 m. Celem wyprawy był główny szczyt Konguru nową drogą, jednak słaba pogoda przedłużyła akcję zakładania obozów, a w decydującym dniu 11 lipca uniemożliwiła kontynuowanie drogi. Nie było też mowy o zapowiadanym stylu alpejskim, zresztą na tak długiej i skomplikowanej drodze raczej trudnym do wyobrażenia. Na zdjęciach masywu Kongur East -- szczyt pocieszenia -- nie rysuje się zbyt wyraziście.
Słoweńcy w grupie Trango
Latem 2004 w rejonie Trango bawiły dwie grupy -- właściwie zespoły -- ze Słowenii. Wcześniej zjawili się Matjaž Jeran, Matevž Kunšič i Urša Rebec. Zamierzali oni przejść klasycznie drogę Eternal Flame na Nameless Trango Tower (6251 m), trafili jednak na słabą pogodę i 15 lipca zawrócili ok. 100 m od szczytu. W końcu sierpnia weszli w drogę Kneza z r. 1987 i tu jednak musieli się poddać z powodu niepogody. Szczęście dopisało natomiast drugiej trójce w składzie Klemen Mali, Miha Valič i Tomaž Jakofčič. Zjawili się oni w bazie 9 sierpnia i w sumie zrobili 6 wejść, wśród których wyróżniają się pierwsze w ogóle wejście na Mnicha Trango (5850 m) i powtórzenie drogi "Eternal Flame" -- pierwsze w stylu alpejskim. Przyjechali z zamiarem dokończenia filara Great Trango, niestety sprzątnęli im go sprzed nosa Amerykanie Wharton i Cordes (zob. wyżej -- Słoweńcy piszą o filarze południowo-wschodnim). Valič i Jakofčič najpierw weszli na Great Trango śnieżno-lodową drogą z r. 1984 (1200 m wysokości, lód do 60 stopni), po czym -- ponieważ pogoda była niewyraźna -- powtórzyli drogę "Sadu" na Sadu Spire (ok. 4500 m, VII+, A1, 350 m). 3 września przejaśniło się i cała trójka weszła trudną, 300-metrową drogą na dotąd niezdobyty szczyt ok. 4600 m nad bazą, nazwany Garda Peak. 4 września na Sadu Spire poprowadzili nową drogę nazwaną "Piyar, Piyar" (VII+, A0/VII-, 350 m). Po dniu odpoczynku, w czwórkę (z kim?) zaatakowali dziewiczego i wiele razy obleganego (m.in. trzy razy przez Josha Whartona) Mnicha Trango (Trango Monk, 5850 m). Wejścia dokonali trudną północno-wschodnią ścianą, w której środku zabiwakowali. Drogę (450 m, VII, A2/VI, 70 stopni) nazwali Chota Badla. Efektowne było również zakończenie pobytu: w 3 dni powtórzyli drogę Eternal Flame (Niemcy 1989) na Nameless Trango Tower (6251 m). Jest to trzecie lub czwarte przejście tej znanej drogi, pierwsze w czystym stylu alpejskim.
Jak na zespół trójkowy i niespełna miesiąc pobytu -- wyniki imponujące, świadczące o superklasie wspinaczy. A przecież nie był to tego lata jedyny zespół słoweński w Karakorum, nie mówiąc o równoległej działalności przedstawicieli tego małego kraju w innych górach świata -- od Grenlandii przez góry Afryki po Cordillera Blanca.
Bonington w Lahulu
Mimo ukończenia 70 lat, Chris Bonington co lata odbywa dalekie wyprawy. Latem 2004 celem jego wyjazdu były nieznane zachodnim alpinistom partie Lahulu, w północno-zachodnim kącie Indii. Pojechał tam w 11-osobowym zespole seniorów (m.in. 2 starsze małżeństwa) z udziałem 3 alpinistów indyjskich, w tym czołowego znawcy gór tego kraju, redaktora "Himalayan Journal", Harisha Kapadii. W lipcu i początku sierpnia zwiedzono doliny Saichu Nala i Jambu Nala, nad którymi wznoszą się dziewicze pięciotysięczniki, niektóre strzeliste jak ogromne Mnichy. Królujące nad całą grupą 6-tysięczniki Menthosa (6443 m) i Shiva (6142 m) miały już wejścia (Shiva jedno, Menthosa dwa). Bonington i jego towarzysze weszli na 3 szczyty pięciotysięczne -- technicznie łatwe, ale za to dotąd nie odwiedzane przez ludzi, przynajmniej tych z Zachodu. Przebyto też trudną i wysoką przełęcz Pimu, dziwiąc się, w jaki sposób miejscowi pasterze przepędzają przez nią co roku liczące 900 sztuk stado owiec i kóz. "Poniżej 5500 m można się tu wspinać bez zezwoleń, a dziewiczych szczytów tej wielkości jest pod dostatkiem" -- pisze Chris. Ma on sentyment do Polaków i nawet w najkrótszych autobiografiach wymienia swój filar Freney a wśród towarzyszy "Polaka Jana Dlugosza". "W tamte lata -- mówi o roku 1961 -- była to jedna z najtrudniejszych wspinaczek w Alpach, jeszcze dziś jest zaliczana do wielkich klasycznych pozycji rejonu Mont Blanc."
Bhagirathi III jesienią
1 września odlecieliśmy z Polski zespołem w składzie Arkadiusz Grządziel, Bogusław Kowalski, Krzysztof Skoczylas i Tomasz Szumski. Naszym celem był filar szkocki Bhagirathi III (6454 m -- zdjęcie). 7 września z karawaną 21 tragarzy doszliśmy do Bojbassy a następnego dnia do bazy Nandavan. Transport do bazy wysuniętej trwał do 14 września, po czym akcję przerwało 3-dniowe załamanie pogody. Po oschnięciu skały, 19 września rozpoczęliśmy wspinanie -- z biwakami na wysokości 5350 i 5700 m. W dole pod spiętrzenie doszliśmy drogą Holzlera, potem skręciliśmy w prawo do drogi szkockiej. 21 września w trudnych warunkach a później w opadzie śniegu dotarliśmy do punktu 5935 m, skąd wróciliśmy do II biwaku. Ponieważ pogoda nie uległa poprawie, nastąpił ciężki odwrót do bazy wysuniętej: zjazdy przez cały dzień w opadach śniegu. Następnego dnia zlikwidowaliśmy ABC i wróciliśmy na Nandavan, co zajęło nam cały dzień, choć normalnie nie przekraczało 2 do 3 godzin. Głębokość świeżego śniegu sięgała metra. 27 września byliśmy z powrotem w Delhi.
Tym razem na całej linii zawiodła nas pogoda. Mieliśmy dobrą aklimatyzację, cel był trafnie dobrany, 21 września byliśmy już niedaleko końca trudności: zostały dwa, może trzy wyciągi i dalej było już łatwo. Jeśli chodzi o drogę Holzlera, w 4 próbach-wyprawach obił on spitami stanowiska oraz punkty na wyciągach w miejscach, które nie wymagały takiej asekuracji. Linia drogi jest rzeczywiście ładna, ale styl i środki chyba nie takie, jakie powinny być stosowane na tej ścianie (choć prawdę mówiąc powtórzyliśmy tylko początkowe wyciągi, które jako "transportowe" mogły być gęściej ospitowane).
Bogusław Kowalski
A co działo się w Pamirze?
Podobnie jak w poprzednie lata, na Pamirze czynne były rozbudowywane z roku na rok "alpłagiery", nastawione na obsługę grup z dawnego ZSRR i z zagranicy, szczególnie alpinizmu komercyjnego. Tradycyjnie, największa koncentracja sił miała miejsce pod Pikiem Lenina (7134 m). W oparciu o obozy "Pik Lenina" i "Alp-Nawruz" firmy "Asia-Travel" na popularny siedmiotysięcznik próbowało wejść ok. 500 ludzi, z czego mniej więcej 1/3 zrealizowała swoje marzenie. Nie obyło się bez nieszczęść. Zanotowano kilkanaście cięższych odmrożeń i wychłodzeń, przy forsowaniu potoku lodowcowego zginął alpinista z Krasnojarska, zaś ktoś z Petersburga przepadł bez wieści szturmując Pik Lenina. Ludniej niż w poprzednie lata było na Lodowcu Moskwina, gdzie już drugi rok z rzędu działał obóz "Nawruz", prowadzony przez agencje z Duszanbe i Taszkentu. Tego lata zarejestrowano tutaj 124 osoby, z czego 72 weszły na Pik Korżeniewskoj (7105 m) zaś 21 na Pik Kommunizma (7483 m -- mimo oficjalnych zmian, w użyciu pozostaje stara nazwa). 19 osób zaliczyło oba siedmiotysięczniki, a 5 wypełniło normy potrzebne do uzyskania tytułu śnieżnego barsa (była w tej piątce dumna z osiągnięcia Hiszpanka Chus Lago). Przewodnicy Asia-Travel przeprowadzili trudną akcję zdjęcia z wysokości 6850 m zwłok czeskiego alpinisty Luboša Vlčka. Pod siedmiotysięcznikami alpiniści nastawieni byli głównie na wejścia wysokościowe. Sportowo zorientowane grupy kierowały się w niższe ale atrakcyjniejsze wspinaczkowo rejony: w Fańskie Góry, Aksu-Karawaszin, Ałtaj Wysoki, Tien-szan Północny i Centralny. Stamtąd też napływały meldunki o nowych drogach i innych ciekawych wejściach. Agencje turystyczne już przyjmują zgłoszenia na lato 2005.