14.01.2005 |
SHISHA PANGMA - PREMIERA ZIMOWA |
01/2005 (47) |
W grudniowym numerze "Głosu Seniora" (
GS 12/04) pisaliśmy o ponownej próbie zimowego wejścia na Shisha Pangmę (8027 m), podjętej przez ten sam zespół, co rok temu (
GG 12/03 z 11.12.2003). Bazę wyprawa rozbiła w wigilię 2004 roku, 27 grudnia stanęły 2 namioty bazy wysuniętej (5600 m), następnego dnia dociągnięto poręczówki do plateau. Z różnych dróg wybrano drogę jugosłowiańską. Po spokojnej i pogodnej pierwszej połowie grudnia (sprytnie wykorzystanej przez Francuza Lafaile'a), prawdziwa zima przyszła zgodnie z himalajską regułą na Boże Narodzenie. Zerwały sie wichury, temperatura nocą spada mocno poniżej -20 stopni. Warunki te szybko wyczerpują zespoły pracujące w ścianie, gdzie jest w dodatku "coraz mniej śniegu i coraz więcej lodu". 30 grudnia Piotr Morawski i Simone Moro ustawili na seraku nad szczeliną obóz I (6550 m), ale opad śniegu spędził na Sylwestra wszystkich do bazy. Potem robota ruszyła od nowa -- 6 stycznia dwójka osiągnęła wysokość 7200 m. Na grani (7350 m) miał stanąć namiocik szturmowy. Ostatnie dni przynosiły niezbyt optymistyczne komunikaty: Himalaje ogarnęły dotkliwe mrozy i niszczycielskie wichury. Również najnowsze prognozy nie obiecywały wiele. Toteż dzisiejszy sukces jest pewnym zaskoczeniem. Doniósł nam o nim rano Roman Gołędowski, potwierdziły go zaraz potem Hanna Wiktorowska z PZA i Olga Morawska, żona Piotra, opiekująca się stroną internetową
www.wyprawa.pl. Komunikat Olgi ma brzmienie następujące: "Dzisiaj (14 stycznia 2005) o 13:15 czasu nepalskiego Piotr Morawski i Simone Moro stanęli na szczycie Shisha Pangma (8027 m). Z obozu II, założonego przez nich wczoraj na wysokości 7400 m, szli na szczyt 5 godzin -- przy bardzo silnym wietrze." Jest to pierwsze zimowe wejście na ten ośmiotysięcznik. Zespół wyprawowy tworzą: Jacek Jawień (28), Piotr Morawski (28), Simone Moro (37), Jan Szulc (48, kierownik) i Dariusz Załuski (45). Planowany jest atak jeszcze jednej dwójki.
Tymczasem Simone Moro pisze z iście włoskim temperamentem: Cima, cima, cima! O godz. 13:15 Piotr i ja stanęliśmy na "prawdziwym" szczycie Shisha Pangmy (
zdjęcie). Niesamowity wiatr i polarne zimno wycisnęły z nas wszystko a naszą odporność wystawiły na ciężką próbę. Czuję się bardzo szczęśliwy, że obok Piotra jestem pierwszym człowiekiem, który osiągnął zimą szczyt Shisha Pangmy. Być pierwszym Niepolakiem, który zdołał wejść zimą na dziewiczy zimowo szczyt 8-tysięczny jest zaszczytem dla alpinizmu włoskiego i europejskiego. Tym samym dokładam do historii naszego alpinizmu ten brakujący element (questo tassello). Ciao, Simone!
Przypomnijmy, że do tej pory w zimie kalendarzowej zdobytych zostało 8 szczytów 8-tysięcznych, 7 w latach 1980--1989 przez Polaków i 1 (Shisha Pangma) dzisiaj przez dwójkę polsko-włoską (japońskie wejście na Dhaulagiri odbyło się na schyłku jesieni). Zdobywcom i całej wyprawie z serca gratulujemy!
Józef Nyka
13.01.2005 |
SAMOTNIE ŁUKIEM KARPAT 2004 |
01/2005 (47) |
Z satysfakcją informuję, że dnia 22 września, po 92 dniach spędzonych w górach pięciu krajów -- Rumunii, Ukrainy, Polski, Czech i Słowacji -- zakończyłem samotne przejście łańcucha Karpat. Trasa wędrówki obejmowała 34 pasma górskie i liczyła ok. 2200 km.
Początek drogi wyznaczał przełom Dunaju pod Orsovą, na granicy rumuńsko-serbskiej, skąd 22 czerwca wkroczyłem w góry Almaj. Pierwsze dwa dni, w czasie których przedzierałem się przez to pasmo, długo pozostaną mi w pamięci; dość napisać, że obiecałem sobie tam nie wracać. Jednak dalszy ciąg Karpat Południowych wynagrodził ten trud -- właśnie one okazały się najpiękniejszym i najbardziej przyjaznym -- także pod względem pogody -- fragmentem drogi. Fantastyczne grzbiety Godeanu czy Lotru urzekły mnie zupełnie. Za to Fagarasze okazały się nieplanowaną lekcją zimowego alpinizmu -- cztery dni, w czasie których pokonywałem ich grzbiet, obfitowały w mgły, burze i trudne do pokonania rozległe płaty śniegu, zakrywające szlak. Zejście Żlebem Drakuli było zabawą dla samobójców! Mimo tego 11 lipca stanąłem na mocno zamglonym wierzchołku Moldoveanu (2544 m --
zdjęcie), najwyższego szczytu Rumunii.
W Piatra Craiului przeżyłem największą ulewę swojego życia i długo suszyłem się potem w miasteczku Bran, zaś góry Bucegi przywitały mnie wspaniałą lipcową... śnieżycą i sztormowym wiatrem. Mimo to 16 lipca dotarłem na przełęcz Predeal, skąd jeszcze tego samego dnia wszedłem w Karpaty Wschodnie.
Początki były miłe -- przy fantastycznej pogodzie przebyłem góry Baiului oraz Ciukasz, po czym skręciłem na północ, ku pasmom Buzaului, Bodoki i Harghita. Jednak aura przestała być dla mnie łaskawa. Od tego momentu, aż do dnia w którym opuściłem ukraińską Czarnohorę, nie było dnia bez deszczu. Niekiedy kropiło tylko 10 minut dziennie, ale bywało, że szedłem przez dwie doby w strugach deszczu. Tak było np. w Górach Kelimeńskich czy Rodniańskich, po których wiele sobie obiecywałem, a w których aura niszczyła mnie pomału ale skutecznie. Na szczęście okresy dobrej pogody były na tyle długie, bym mógł nacieszyć się widokami (
zdjęcie). Odcinek rumuński zakończyłem -- z satysfakcją, ale nieco przedwcześnie (znów pogoda) -- 3 sierpnia, stając zaledwie 5 km od szczytu Popa Iwana Marmaroskiego.
Po przedostaniu się na terytorium Ukrainy, rozpocząłem swój marsz z obserwatorium na Popie Iwanie, kierując się ku Howerli, którą osiągnąłem po 7 godzinach. Tam porzuciłem główny grzbiet Karpat i udałem się bardziej ku zachodowi, by ujrzeć niezwykle piękne panoramy wielkich połonin Świdowca. Stamtąd przebiłem się ku Przełęczy Legionów, by -- kierując się starymi słupkami granicznymi, kompasem, mapą, słońcem i własną intuicją -- rozpocząć piękny, choć wyczerpujący marsz przez Gorgany. Ukoronowaniem tego wysiłku było zdobycie 12 sierpnia wierzchołka Popadii. Później pozostało przejście przez Jezioro Synewirskie w rejon Bieszczadów Wschodnich. Pogoda mi sprzyjała i przy doskonałej widoczności udało mi się zobaczyć fantastyczny zachód słońca z wierzchołka Pikuja. Było to 16 sierpnia. Dwa dni później byłem już w Polsce, w Bieszczadach, gdzie spotkałem się z moją ukochaną Martą i przez bite 8 dni odpoczywałem.
W Polsce pogoda jakby dała za wygraną. Z wyjątkiem deszczowego tygodnia w czasie naszego pobytu w domu państwa Luksów w bieszczadzkiej wsi Muczne, do końca podróży miałem tylko 2 dni solidnego deszczu i 1 dzień przelotnego. Polskie Karpaty znałem ponadto świetnie dzięki wieloletnim po nich wędrówkom, toteż nie miałem z nimi większych kłopotów. Dnia 10 września, dokładnie w swoje imieniny, o 8.30 rano stanąłem na ośnieżonym już mocno wierzchołku Rysów (2499 m --
zdjęcie), by z najwyższego miejsca Polski podziwiać fantastyczną panoramę Tatr Wysokich. Niestety, z powodu opadów śniegu i gęstej mgły zmuszony byłem poprzedniego dnia do zrezygnowania z ataku na szczyt najwyższego w Karpatach Gierlachu.
Po zejściu z Tatr przebiłem się w kierunku Babiej Góry, skąd -- mocno już zmęczony niemal trzema miesiącami wędrówki -- przez Beskid Żywiecki i Śląsko--Morawski dotarłem na terytorium Czech, gdzie "zaliczyłem" Lysą Horę, najwyższy szczyt czeskich Karpat i ostatni z pięciu najwyższych karpackich szczytów. Pozostało mi już tylko przejście na Słowację -- którego dokonałem nielegalnie, nie zawracając sobie głowy przejściem granicznym, do którego musiałbym drałować dobre 2 godziny -- i dojście do Bratysławy.
Ten ostatni odcinek był najmniej ciekawy ze wszystkich i pokonywałem go jakby siłą rozpędu, czego trochę żałuję. Zależało mi jednak na nieco wcześniejszym, niż planowałem, powrocie do domu, toteż skróciłem nieznacznie moją trasę i zrezygnowałem ze zbaczania na grzbiet Małej Fatry, kierując się konsekwentnie na południowy wschód. Na ostatnim odcinku drogi szedłem z lekkim plecakiem (Przemek, zupełnie przypadkowo spotkany kolega z roku, zaoferował mi zabranie części bagażu do Polski) i iście maratońskim tempem przebyłem Małe Karpaty, by 22 września, dokładnie w 3 miesiące po wejściu w góry, zakończyć moją wyprawę i zrealizować marzenie życia, stając nad wodami Dunaju przy bratysławskiej starówce. Łuk Karpat pokonałem jako 13. człowiek w historii i pierwszy, który dokonał tego całkowicie samotnie -- nie miałem towarzystwa na ani jednym kilometrze.
Zapraszam na stronę poświęconą wyprawie
www.karpaty2004.republika.pl
Łukasz Supergan
12.01.2005 |
URODZINY CZASOPISM |
01/2005 (47) |
100 lat "La Montagne"
Jubileuszowy zeszyt wydał znany i zasłużony francuski kwartalnik "La Montagne & Alpinisme", który w tym miesiącu obchodzi 100-lecie istnienia. Pierwszy numer ukazał się w styczniu 1905 roku (
okładka), pismo wydawane było w zasadzie bez przerw, nawet w czasie wojny. Do tej pory ukazało się 585 numerów i 29 000 stron druku. W r. 1955 nastąpiło połączenie w jeden tytuł magazynów "La Montagne" i organu GHM "Alpinisme", założonego w r. 1926, najpierw jako pismo małego lecz sportowo nastawionego klubu akademickiego (
okładka). 100-stronicowy numer urodzinowy "La Montagne et Alpinisme" zawiera kilka bardzo ciekawych artykułów przekrojowych i kilkadziesiąt historycznych ilustracji. Ciekawy jest artykuł na temat graficznej ewolucji... reklam, zamieszczanych w piśmie. Kwartalnik ma redaktorów raczej tytularnych, w rzeczywistości prowadzą go sekretarze (obecnie Chantal Tamba, przed nią Annie Bertholet). Jego kroniki alpejskie (Chronique alpine -- red. Claude Deck) należą do ważniejszych wieloletnich ciągów dokumentacji wysokogórskiej i w przeszłości zawierały dziesiątki informacji polskich. Jako ciekawostkę przypomnijmy, że w r. 1940 właśnie w "La Montagne" ukazał się pierwszy większy artykuł o polskim wejściu na Nanda Devi East, napisany przez Jakuba Bujaka i będący jednym z zaledwie paru artykułów wyprawowych zamieszczonych w przedwojennych rocznikach tego skupionego na Europie pisma (co wzmiankuje numer jubileuszowy na s.66). Pewną niezręcznością jest datowanie numeru 4/2004 (grudzień 2004 -- styczeń i luty 2005), co przysporzy bólu głowy bibliotekarzom i bibliografom.
The Himalayan Journal 60
Jubileuszowym tomem -- sześćdziesiątym z kolei -- obdarzył nas "The Himalayan Journal", wydawnictwo "The Himalayan Club" (
okładka). Od 25 lat redaktorem tego cenionego w świecie periodyku jest Harish Kapadia, nota bene członek honorowy PZA. Zredagował on roczniki 1980-86 i 1990-2004 -- w sumie 22 sążniste tomy. "The Himalayan Journal" został powołany do życia w r. 1929. Z powodzeniem wypełnia on misję Himalayan Club "zachęcać do eksploracji i zwiedzania Himalajów, szerzyć wiedzę o Himalajach i przyległych pasmach górskich przez promocję nauki, literatury i sportu". Tom jubileuszowy prezentuje trzy "bratnie" periodyki: "The Alpine Journal", "The American Alpine Journal" i "Sangaku". Wśród artykułów przeważają, jak zwykle, materiały wyprawowe (tym razem za r. 2003) -- omawiają one m.in. pierwsze wejścia na Kyashar (6770 m) w Mahalangur Himal, na Lampak I (6325 m) w grupie Nanda Devi, na P. 6175 m (Draoicht Parvat) na wschód od Satopantha, na Siguniang (6250 m) i Grosvenor (6376 m) w Chinach, jest też obszerny opis drogi holenderskiej na Thalay Sagar. Dużo ciekawych informacji zawiera kronika wejść (ss.131--182). Starannie opracowana jest szata ilustracyjna -- ciekawe zdjęcia, piękne panoramy fotograficzne i mapki mało znanych regionów. Jako gratyfikację jubileuszową dodano do rocznika wybór opublikowanych w HJ artykułów znanego publicysty, Billa Aitkena (70), pt. "Touching upon the Himalaya". Wśród jego kilkunastu opracowań są ciekawe rozprawy na temat nazwy Everestu oraz tego, kto właściwie pierwszy obliczył wysokość tego szczytu (wymyślone przez Younghusbanda "panie, odkryłem najwyższą górę świata!").
Polskich akcentów w tomie 60 brak -- dobrze byłoby, gdyby nasi himalaiści chcieli pamiętać o tym ważnym roczniku, szczególnie ci działający w Himalajach Indyjskich.
Józef Nyka
Planinski Vestnik
Organ "Planinskiej zvezy Slovenije" kończy 110 lat. Jest świetnie redagowanym i rozwijającym się z roku na rok miesięcznikiem, formatu "Taternika". Poza wszystkim, ma o czym pisać, bowiem aktywność i działalność Słoweńców na różnych polach alpinizmu jest godna pozazdroszczenia. W numerze 12 redaktor naczelny Vladimir Habjan zamyka rok 2004 -- rekordowy pod względem wydawniczym: 12 zeszytów, 840 stron, które wypełnia 560 artykułów i notatek, dostarczonych przez 225 autorów. W sumie jest to 2 500 000 znaków pisarskich! W odróżnieniu od naszych czasopism, numer 12/2004 zauważa proklamowany przez ONZ Międzynarodowy Dzień Gór ONZ (11 grudnia) a jego dedykację -- pokój ziemiom górskim -- podbudowuje artykułem o wyprawie "Mountains for Peace" na Noszak w lecie 2003 roku. "2 sierpnia 2003 stoimy na szczycie Noszaka -- pisze Słowenka Irena Mrak -- cały Hindukusz przed nami jak na dłoni (...). Od r. 1979, kiedy z Tadżykistanu do Korytarza Wachańskiego wdarły się ruskie wojska, jesteśmy pierwszymi ludźmi na szczycie tego kiedyś popularnego siedmiotysięcznika."
Słoweńcy dużo piszą o swoich sukcesach w czasopismach światowych, ale żeby w pełni czuć puls alpinizmu dzisiejszego, dobrze jest czytać "Planinski Vestnik".
Józef Nyka
12.01.2005 |
CZEKAMY NA "UP" NUMER DWA |
01/2005 (47) |
Już wkrótce ukaże się kolejny -- drugi -- numer Europejskiego Raportu Wspinaczkowego "Up". Jest to wydawnictwo periodyczne Maurizia Oviglii i Erika Svaba, obejmujące wszystkie dziedziny działalności wspinaczkowej. Jak podają autorzy, raport zawiera: alpinizm, wspinaczkę lodową, skalną, bouldering, toposy ścian, sprzęt i media. Oprócz tego w magazynie znajdują się artykuły, polemiki i opracowania. W tomie 2004 zawarte już będą informacje o Polakach, a nawet topo Mnicha z "Misterium Nieprawości" i "Metaliką".
"Up" to wydawnictwo bardzo wysokiej jakości, zarówno jeśli chodzi o stronę graficzną, jak i zawartość. Jako kompendium wydarzeń europejskich jest z pewnością niezastąpione i ze swej strony mogę je tylko gorąco polecić. Dla nas dostępne jest jak na razie jedynie za pośrednictwem strony wydawnictwa "Versante Sud";
www.versantesud.it
Artur Paszczak
06.01.2005 |
ANDRZEJ SKUPIŃSKI |
01/2005 (47) |
Parę dni wcześniej życzyliśmy sobie, aby ten nowy rok 2005 był łaskawszy dla naszego środowiska, niż lata poprzednie. Tymczasem już sam jego początek przynosi kolejną bolesną stratę: w dalekim Calgary w Kanadzie zmarł nagle -- we śnie -- Andrzej Skupiński
Maharadża. Wiadomość o tym poruszyła wszystkich, gdyż pełen życia i energii, wysportowany i młodzieńczy Andrzej wydawał się być poza wszelkimi zdrowotnymi podejrzeniami. Urodził się 16 lutego 1936 roku, do klubu wstąpił równo 50 lat temu (
reprodukcja). W kwietniu 1954 uczestniczył w warszawskim obozie tatrzańskim, zaliczony do szóstki "początkujących". Był utalentowanym wspinaczem skalnym -- Toni Janik wspomina go z wyjazdu w skałki NRD, jako jednego z asów zespołu, podziwianego nawet przez gospodarzy. Ze swoich tatrzańskich dokonań chętnie wspominał powtórzenia takich dróg, jak filar Mięguszowieckiego Szczytu (1956), Łapiński na Kazalnicy (1956), Komin Stanisławskiego na Małym Kieżmarskim (1958), zimą zaś filar Kopy Spadowej (1957 -- II przejście zimowe) czy filar Vogla na Cubrynie (1958 -- III przejście zimowe). Ale bardziej od "koszenia" kochał życie w górach: przejścia przez nieuczęszczane przełęcze, włóczęgi po zamkniętej Słowacji, penetrowanie mało znanych zakątków. Oto jedno z jego wspomnień: "Byliśmy na lewo w Niewcyrce, biwakując pod maliniakami powyżej górnego stawku. Pogoda była cudowna, jesienna. Miałem wtedy ze sobą aparat 6x6 i robiłem sporo zdjęć. Ze względów zasadniczych zachowywaliśmy wielką ostrożność. Pewnego dnia około północy zauważyliśmy w głębi doliny, pod nami, światełko latarki, migające od czasu do czasu. Napędziło nam to takiego strachu, że zaczęliśmy pakować graty i przygotowywać się do ewakuacji. Sądziliśmy po prostu, że jakoś wypatrzono nas z Krywania i teraz idzie obława. Dopiero po co najmniej kwadransie sprawa się wyjaśniła. Otóż było to nie światełko latarki, lecz odbicie jakiejś jasnej gwiazdy w nadzwyczaj spokojnej toni Niewcyrskiego Stawku."
W r. 1959 uzyskał stopień pomocnika instruktora, w latach 1960--62 szkolił w szkółce na Hali, w skałkach zaś i w Tatrach -- komandosów wojsk powietrzno-desantowych. Wiosną 1960 znalazł w Wyżnim Żabim Stawie Białczańskim zwłoki Biedermana, Hensolda i Panfila, uczestniczył też w akcji ich wydobycia spod lodu przez wyprawę GOPR. Chętnie wyjeżdżał poza Tatry, np. z grupami PKG w Kaukaz, gdzie wszedł m.in. zachodnią flanką na Kazbek (1966). Z dumą wspominał wyprawy w Ałtaj Mongolski, gdzie miał dorobek typu eksploracyjnego. Jako członek Polskiej Ekspedycji Geologicznej, 20 września 1963 poprowadził nową drogę przez północny lodowiec na Munch Chajrchan-uuł, najwyższy szczyt tego wielkiego pasma (4362 m, III wejście w ogóle). W r. 1967 z jego inicjatywy Polski Klub Górski zorganizował wyprawę w Tabun Bogdo, która dokonała kilku pierwszych wejść na dziewicze wierzchołki. Za swą najcenniejszą zdobycz w ramach tej wyprawy uważał dziewiczą Śnieżną Cerkiew (4100 m
zdjęcie), na której strzelisty szczyt wszedł 14 sierpnia 1967 wraz z 3 kolegami (mimo prób, wejścia dotąd nikt nie powtórzył).
Z Tatrami wiązał się też szmat jego życia zawodowego. Był z wykształcenia geologiem, ze znacznym dorobkiem naukowym. Studia geologiczne odbył na Wydziale Geologii UW. Był następnie asystentem prof. Stanisława Sokołowskiego i pod jego kierunkiem pracował przy kartowaniu serii reglowych Gęsiej Szyi i Filipki. Prowadził też dozór odwiertu wód termalnych na Antałówce. Od r. 1965 zajmował się już samodzielnie trzonem krystalicznym Tatr, najpierw jako doktorant, a później jako adiunkt ING PAN w Warszawie. Wykonał wówczas mapę geologiczną trzonu krystalicznego znacznych części górnych rozgałęzień Doliny Chochołowskiej. Zebrane materiały weszły w treść wydanej w 1979 roku Mapy Geologicznej Tatr Polskich 1:30.000, której jest współautorem. Podsumowaniem prac z lat 1965-69 stała się jego publikacja w tomie XLIX "Studia Geologica Polonica" (1975) pt. "Petrogeneza i struktura trzonu krystalicznego Tatr Zachodnich między Ornakiem a Rohaczami". Opracowanie to było podstawą jego doktoratu, którego promotorem był prof. dr hab. Kazimierz Smulikowski. Rezultaty swoich bogatych w nowe spostrzeżenia i interpretacje badań nad mikrostrukturami granodiorytów tatrzańskich Andrzej Skupiński przedstawił w słowackim piśmie "Geologický Sbornik -- Geologica Carpathica" (1978), zaś zwięzły opis budowy Tatr krystalicznych -- w materiałach dla XIII Kongresu Karpacko- Bałkańskiego w 1985 roku. Po ukazaniu się "Wielkiej encyklopedii tatrzańskiej" (1995) miał żal do Paryskich, że o jego 25-letniej działalności badawczej w Tatrach nie wspomnieli nawet jednym słowem.
Po wyjeździe na zachód, najpierw do Afryki, potem do Kanady, sercem był często w kraju, do którego chętnie przyjeżdżał (w r. 1998 był na Zlocie Seniorów nad Morskim Okiem). Czytał w internecie krajowe gazety, utrzymywał żywe kontakty z polskimi przyjaciółmi rozsianymi po całym świecie, których odwiedzał i z którymi chodził w góry, m.in. w Alpy. Nazwą "Tatra Mineralogical" ochrzcił swe Laboratorium Petrograficzne w Calgary. Żył kanadyjskim dniem bieżącym, ale i polskimi wspomnieniami. "Czy pamiętasz -- pisał -- jak przed Kurnikiem grano western »Rio Bravo«, ze Zbyszkiem Skoczylasem w roli Johna Wayna i Maćkiem Włodkiem w roli Colorado? Albo chrzest łodzi "Dziuni" na Morskim Oku? Albo w skałkach »wysyłanie sputnika na orbitę«, co na kliszach uwiecznił Szymuś Wdowiak? Te wspaniałe małpiady w Morskim Oku i w skałkach, to był permanentny radosny festiwal... Gdzie te czasy!" W GiA Alka Lwowa drukował dowcipne i kąśliwe "Rozmowy przy piwku". Zabiera z sobą szmat historii taternictwa lat 1950--70, i to nie tego w sportowym wymiarze, lecz w sferze ludzkiej, towarzysko-anegdotycznej. Całe życie świetnie fotografował, ale dopiero ostatnio wziął się za skanowanie i opracowywanie swoich wielotysięcznych zbiorów. O własnych górskich dokonaniach pisywał niewiele. W "Taterniku" 3--4/1964 zrelacjonował wejście na Munch Chajrchan uuł, w IV tomie "Tobiczyka" zamieścił wespół z Andrzejem Paulo świetną monografię Ałtaju Mongolskiego, swój duży artykuł o Śnieżnej Cerkwi opublikowany w GiA nr 89 znalazł później w anonimowej przeróbce w angielskim "High Mountains Sport" z grudnia 2001. Obiecywał spisać wspomnienia, ale nie spieszył się -- wydawało mu się, że ma przed sobą jeszcze tak wiele lat. Na gwiazdkę przysłał dowcipną rymowankę, kończącą się dwuwierszem:
A na drzewku gwiazdek moc,
W tę grudniową, ciemną noc
Czy mógł ktoś choć na chwilę przypuścić, że ta długa noc -- co prawda styczniowa -- już się czaiła, by ogarnąć ciemnością jego samego? Smutno.
Józef Nyka
Do pożegnania Andrzeja zamieszczonego w "Gazetce Górskiej" chciałabym dodać wiersz napisany pod wrażeniem jego śmierci przez kolegę, Antoniego Wolaka, a także angielski nekrolog z miejscowego dziennika "Calgary Herald". Dziś (piątek 6 stycznia) o godz. 18 czasu lokalnego modlimy się w domu pogrzebowym, jutro o 10.30 jest msza w polskim kościele parafialnym "Our Lady Queen of Peace" (Matki Boskiej Królowej Pokoju). Prochy Andrzeja zostaną pochowane w grobie rodzinnym na Powązkach, zapewne w czasie wakacji. Będzie to czas na spotkanie wszystkich jego przyjaciół i na wspomnienia.
Bogna (Wesołowska-) Skupińska
Na narty czy do nieba...
Andrzejowi Skupińskiemu
Kiedyś zadzwonił przekonany że pojadę z nim na narty bo to w końcu nie jest podróż na koniec świata albo jak wolisz -- argumentował -- do nieba... i zaraz dodał że kiedyś będzie się musiał zastanowić nad tym i może wybrać... ale mu niezręcznie robić to teraz i nie obchodzi go że trzeba za to słono zapłacić... mogę -- zażartował -- byle to bardzo nie bolało moje liche podszewki w kieszeniach.
Antoni Calgary, 6.1.05
|
Andrzej "Maharadża" Skupiński 1936 -- 2005
Andrzej passed away in his sleep Monday, January 3rd. He is survived by his wife Bogna and his children; Magda Dąbrowska of Poland, Krystyna (David) Vocadlo of Vancouver, Wiktor (Heather) Skupiński of Calgary, and his three grand-daughters Zosia, Ania and Agata of Poland.
Andrzej was a man of many passions, as he had a real gusto for life. He was an avid skier and mountaineer. A well traveled geologist, he ventured into foreign countries such as Mongolia, Cuba and Algeria, climbing many peaks and photographing along the way. He had a penchant for Romanesque architecture, Napoleonic battles and plenty of wine which he made himself.
He will be missed by his family, friends around the world and the Polish community of Calgary. In lieu of flowers donations may be made in Andrzej s name to the Red Cross Tsunami Disaster Relief.
|