27.06.2006 |
WIOSENNE WEEKENDY W "NEW" |
06/2006 (61) |
Tak się złożyło w tym roku, że sezon skalny rozpocząłem w styczniu wyjazdem do New River Gorge (NRG) na południu West Virginii. W ciągu kilku następnych miesięcy odbyłem na -- jak ja to nazywam -- "Bliski Zachód" kilkanaście podróży, odwiedzając również dwukrotnie Red River Gorge w Kentucky. W marcu kilka dni spędziłem z Hania Beutler w Red Rocks w Nevadzie, gdzie przypadkowo spotkaliśmy się z Krzyśkiem Belczyńskim. NRG jednak ze względu na położenie (6--7 godzin jazdy z domu w Pensylwanii) pozostaje w tym sezonie moim numerem 1. Nazwa "New" obejmuje skalne tereny piaskowcowe położone wzdłuż kanionu rzeki New, a także okolice jeziora Summersville i rzeki Meadow. Wspinanie sportowe, tradycyjne i mieszane. 2000 dróg, wybór przeolbrzymi i o wielkiej różnorodności (
zdjęcia). Moimi wyjazdowymi partnerami byli Stefan Wiśniewski (Warszawa), Kuba Ciara (Wałbrzych), a przede wszystkim Hania Beutler. Jako "wspinacz niedzielny" spędzam mnóstwo czasu w podróży. Wyjazd do New to przecież 14 godzin jazdy w tę i z powrotem, trzeba przyznać, że w komfortowych warunkach, bo droga do Wirginii Zachodniej jest nie tylko wygodna, ale także niezatłoczona. Z głośników płynie muzyka Dave'a Douglasa, Billa Frisella, Keitha Jarretta lub Metallica. Wyjazdy te (ostatnio 5 weekendów pod rząd!) to niestety także niemałe wydatki na benzynę (o środowisku nie wspominam...). Policzyłem, że w naszym domowym budżecie pozycja "paliwo" w ostatnim miesiącu przekroczyła $ 600. To więcej niż wydajemy na żywność! W New zatrzymujemy się zawsze na kempingu Chestnut Creek, gdzie może panuje trochę "skoczylasowska" atmosfera, ale przynajmniej zawsze jest porządek, czyste kibelki i ciepły prysznic. Chociaż jestem "wspinaczem niedzielnym", to stale z ambicjami, nazwijmy to nawet sportowymi. Staram się wspinać przede wszystkim "od strzału". Próbuję się z dwunastkami, tej wiosny nawet z dużym powodzeniem. W tym sezonie udało mi się zrobić OS takie drogi, jak "Push" i "Ministry", obie 5.12b a ponadto 5.12a: "Control" i "Schneezal". Kilka innych dróg o podobnych trudnościach zrobiłem tez w Red River Gorge. Tam zresztą zwykle przychodzi mi to łatwiej, z uwagi na ich raczej wytrzymałościowy charakter, w czym czuję się pewniejszy. Na jednej z nich (Pine, 5.12a) przeżyłem piękny i długi lot, zakończony w koronie wielkiego drzewa. Ponieważ znalazłem się tam (w tym drzewie) zupełnie nieoczekiwanie, zaznałem sporych emocji... Oprócz ładnych dróg i pięknej skały, niepodważalną zaletą New jest relatywnie mały ruch wspinaczkowy. Ścisku w skałach nie czuło się nawet w majowy (19--21), świąteczny dla wspinaczy weekend, kiedy odbywało się doroczne, po raz czwarty z rzędu, New River Rendez-vous. Na zjazd ten przybyło ponad 700 osób. Było tłoczno i gwarno, ale tylko na biwakowej polanie Burnwood. Hojnie dopisali sponsorzy, a organizatorzy postarali się o liczne atrakcje, jak zawody wspinaczkowe i slackline, prelekcje, bezpłatne zajęcia szkoleniowe (pierwsza pomoc, fotografia, buldering, yoga, wspinanie w rysach), poczęstunki i piwo. Wśród prelegentów znalazł się znany komik (i rzecz jasna znakomity wspinacz) Timmy O'Neill, przybyły do Fayetteville prawie wprost z Polski, gdzie -- jak się dowiedziałem od Alka Lwowa i Maćka Ciesielskiego -- miał bardzo udane wystąpienie we Wrocławiu i gdzie wspinał się z sukcesami w "moich" Sokolich Górach (Hokej, Pod Zjazdem na Sukiennicach, Zulu-gula na Tępej). Na ogół chwalony jest za swoje występy, niestety tym razem zawiódł go instynkt prelegenta i dał przykład antyprelekcji. Kiedy snując żarty po trzech kwadransach pokazu tkwił stale przy trzecim przezroczu, zniechęciłem się. Nie zobaczyłem więc występujących po nim (grubo już po północy) Johna Varco i Craiga Luebbena. Ogólnie spotkanie zakończyło się wielkim sukcesem i zebraniem 10 000 dolarów, które posłużą na wymianę spitow. Dla miłośników rejonu ważnym wydarzeniem jest ukazanie się wznowienia przewodnika Steve Cartera, z którym warto też zaznajomić Czytelników naszej "Gazetki" (
vide Nowości wydawnicze). Do zobaczenia na Legacy!
Władysław Janowski
19.06.2006 |
CUDOWNY WOREK GAMOWA |
06/2006 (61) |
Wór hiperbaryczny, od nazwiska twórcy zwany też workiem Gamowa, od bez mała 20 lat ratuje z opresji ofiary choroby wysokościowej na wyprawach i trekingach. Opisane w literaturze przykłady skutecznych interwencji w przypadkach wysokościowego obrzęku mózgu (HACE) czy płuc (HAPE) idą w setki, niestety niedostatki konstrukcyjne urządzenia mocno ograniczają zakres jego stosowania: jest wielkie (2,2 x 0,65 m), ciężkie (przeszło 6 kg), drogie i dość skomplikowane w obsłudze, przy akcjach górskich nie należy więc na ogół do wyposażenia wyższych obozów, gdzie byłoby najbardziej potrzebne. Od pewnego czasu na Uniwersytecie w Innsbrucku pracuje zespół lekarsko-inżynierski, który proponuje radykalną modernizację konstrukcji worka -- z pełnym zachowaniem idei sprężania powietrza i symulowania tą drogą ratujących życie niższych wysokości. Prace są zaawansowane a nowy koncept opiera się na zastąpieniu kłopotliwego 2-metrowego cylindra (
zdjęcie) małym przezroczystym hełmem ciśnieniowym, obejmującym tylko głowę i szyję. Hełmy takie już istnieją (CPAP-Helm) i znajdują zastosowanie w lecznictwie szpitalnym przy podawaniu tlenu lub sztucznym oddychaniu -- ten ma otrzymać dodatki w postaci specjalnego wentyla i ręcznej pompki, pozwalającej podnosić wewnątrz ciśnienie do pożądanego poziomu, ew. z dosączaniem tlenu. Lekki hełm można będzie zabierać na trekingi i wynosić do wysokich obozów, a co najważniejsze -- chorych można w nim będzie sprowadzać w dół bez potrzeby pozbawiania ich na czas zejścia zbawczego naddatku ciśnienia. Nie bez znaczenia będzie też oczywiście redukcja ceny. Ostateczny egzamin nowe rozwiązanie ma zdać latem w Pamirze, dokąd wyjeżdża zespół konstruktorów, lekarzy i "probantów", by na Piku Lenina (7134 m) w kolejnych obozach 4400, 5300 i 6400 m przeprowadzić praktyczne testy. Autorzy nazwali swój patent TAR-Helm (Thin Air Rescue-Helm) i włożyli dużo starań, by maksymalnie uprościć jego praktyczne użytkowanie -- bez grupy pomocników i bez potrzeby studiowania długiej instrukcji.
Jak pamiętamy, przy alpinizmie wysokościowym zachorowalność i urazowość jest bardzo wysoka (do 25%) a średnia śmiertelność wynosi 3%, co -- zauważmy -- w sposób obrazowy potwierdziła tej wiosny statystyka wejść i zgonów na Evereście, wcale nie będąca -- jak by wynikało z tonu mediów -- jakimś nadzwyczajnym dopustem bożym. Ponieważ większość wypadków śmiertelnych to ofiary AMS, HACE lub HAPE -- zmniejszenie tych zagrożeń powinno wyraźnie obniżyć owe drastyczne procenty. (jn)
15.06.2006 |
WIEŚCI Z RÓŻNYCH GÓR |
06/2006 (61) |
Salto del Angel po raz drugi
Jedną z sensacji wiosny 2005 było przejście all-free 1000-metrowych zerw Salto del Angel w Wenezueli -- na lewo od walącego w przepaść najwyższego na świecie wodospadu. Tej wiosny droga Rainbow Jambaia otrzymała pierwsze powtórzenie -- z paroma retuszami przebiegu i dodaniem łatwiejszego wariantu. Przejścia dokonali Francuzi Stéphanie Bodet, Nicolas Kalisz i Arnaud Petit a wraz z nimi Hiszpan Toni Arbones i Igor Martinez z Wenezueli. Bodet i Petit to znani championi wspinaczki sportowej, od paru sezonów przechodzący do wyczynów wielkościanowych (m.in. w Karakorum). Przejście 31 wyciągów zajęło im 15 dni -- z 12 biwakami w ścianie. Ogólna ocena drogi: 5.13. Najtrudniejsze wyciągi prowadzili Petit i Kalisz, dbając o zachowanie stylu pierwszych zdobywców: spity tylko w punktach biwakowych (dobili dwa), asekuracja z tradycyjnego żelastwa, kilka kluczowych wyciągów (5.12--5.13) on sight. Powtórzenie skomentował uczestnik zeszłorocznego przejścia, John Arran: "Jestem szczerze zadowolony -- powiedział -- że drogę powtórzono nie rezygnując z wyjątkowo czystego stylu naszego pierwszego przejścia. Congratulations and respect to the team!"
Czubek Niemiec po nowemu
To napawa optymizmem: nawet w tak rozdeptanym i zabudowanym masywie, jak Zugspitze (2962 m), można jeszcze znaleźć szmat dziewiczego terenu (
zdjęcie). 13 maja Marcel Rossbach i Matthias Robl poprowadzili na północnej ścianie nową dużą drogę o umiarkowanych trudnościach (M5+, w skale 5). Droga jest kłopotliwa orientacyjnie, a zaczyna się przy sztolni kolejki zębatej. Wiedzie środkiem ściany, by w górze odchylić się ku linii spadku wierzchołka. Partia płyt na ostatnim wyciągu pokryta była 5-centymetrową warstwą lodu, co ułatwiło jej pokonanie. Po 8 godzinach wspinania -- z dwoma pobłądzeniami -- alpiniści stali na najwyższym czubku Niemiec. Warunki wiosenne wydają się być na tej ścianie najkorzystniejsze. Wobec rozproszenia dokumentacji, twórcy drogi nie są pewni, czy jej całość prowadzi terenem dotąd nieprzechodzonym, wszystko jednak wskazuje na to, że na większości wyciągów nie mieli poprzedników. Źródło: matthiasrobl.de.
Sprinter wyżyn
O rekordach austriackiego skyrunnera Christiana Stangla pisaliśmy już parę razy. 25 maja odniósł kolejny sukces: Mount Everest od północy baza -- szczyt -- baza w ciągu 1 doby! W BC Rongbuk zjawił się 5 maja. W nocy z 15 na 16 maja przeprowadził próbę wejścia, przerwaną na 8300 m z powodu wiatru i niedostatecznej aklimatyzacji. 24 maja o godz. 17 wystartował ponownie z ABC 6400 m. Jak podaje na własnej stronie internetowej, poruszał się bez dodatkowego tlenu i bez telefonu, zamiast czekana miał kijek narciarski, w plecaku 3 l napoju i nieco żywności. O godz. 3 w nocy schronił się w namiocie na 8200 m i przez dłuższy czas przywracał krążenie w stopach. Skalne odcinki pokonywał bez pomocy poręczówek, Pierwszego Uskoku prawie nie zauważył, sforsowanie Drugiego Uskoku ułatwiała aluminiowa drabina. Szczyt osiągnął 25 maja o godz. 9.42 -- cała droga w górę zajęła mu 16 godzin i 42 minuty, bieg w dół niespełna 6 godzin. Pod szczytem dogonił mocno wyprzedzającego go Anglika. Ten ściągnął maskę tlenową i wykrztusił: "Święty Boże, pan idzie bez tlenu?" Na wierzchołku było kilka osób. Do trudniejszych psychicznie należał górny odcinek drogi. "Schodząc do I Uskoku minąłem chyba z 10 idących w dół alpinistów. Myślę o żywych, gdyż martwych było tam też prawie tylu. Prawdziwe pole trupów." Obserwatorzy himalajskiej sceny wytykają Stanglowi, że mógł obojętnie minąć będącego w potrzebie Lincolna Halla -- przed zarzutami broni go horarium wejścia: nad uskokami znalazł się około godz. 11, podczas gdy walka Szerpów o uratowanie Australijczyka toczyła się po południu.
Goło lecz niewesoło
Jak podały strony internetowe, Szerpa Lakpa Tharke (25) rozebrał się na szczycie Everestu do golasa i przez 3 minuty trwał bez odzienia na mrozie. Ten ekstrawagancki wyczyn wywołał oburzenie jego rodaków, szczególnie buddystów, którzy widzą w nim profanacja Sagarmathy, bogini-matki. Prezes Nepal Mountaineering Association, Ang Tshering, uznał publiczne obnażenie się za hańbę dla całego kraju i zapowiedział dotkliwe ukaranie sprawcy, niewątpliwie podpuszczonego przez jego zachodnich podopiecznych. Towarzyszący mu alpiniści przekazali striptis Lakpy do księgi rekordów Guinnessa.
Ofiary jesiennej tragedii
Pamiętamy tragiczną lawinę w Managu pod szczytem Kang Guru w dniu 20 października 2005 roku. W zasypanej bazie zginęło wtedy 18 osób, 11 Nepalczyków i 7 Francuzów. Uratowało się tylko 4 tragarzy. Zaledwie część ofiar udało się odnaleźć w wielkich zwałach śniegu -- z pozostałymi trzeba było czekać do wiosennych roztopów. Poszukiwania dwóch ekip wysyłanych przez Ambasadę Francji były bezowocne. Trzecia z kolei w dniu 8 czerwca odnalazła zwłoki 3 Nepalczyków i 3 Francuzów. Tylko Szerpę Ang Pasanga udało się zidentyfikować -- pozostałych przerzucono do Katmandu, gdzie dokonane zostaną badania kodów genetycznych. Po rozpoznaniu zwłoki oddane zostaną rodzinom. O tragedii pisaliśmy w "Gazetce Górskiej" (
GG 10/05 z 24.10.2005) i w "Głosie Seniora" (
GS 10/05).
Słoweńcy w Andach
Słoweńcy Matej Flis, Tadej Golob i Grega Lačen wspinali się w Cordillera Blanca w Peru. Przeszli dotąd nie mającą żadnej drogi wschodnią ścianę Taulliraju (5840 m). Ich pierwotnym zamiarem było rozwiązanie problemu środkowej połaci południowej ściany tego szczytu, po oględzinach okazało się jednak, że w partii tej jest zbyt niebezpiecznie. Do podnóża ściany wschodniej doszli drogą francuską (400 m, TD+, M4+, W14, 10 R), co z powodu ciężkich warunków wypełniło im prawie cały dzień. Biwakowali na grani południowo-wschodniej. Nowa droga rozpoczyna się od dużych trudności skalnych. Na dwu pierwszych wyciągach trzeba było zmienić buty na wspinaczkowe trzewiczki i sięgnąć po magnezję -- na wysokości prawie 5500 m! Na szczęście wyżej były już stromy lód, śnieg i mikst, co pozwoliło rozwinąć żywsze tempo. O zmierzchu stanęli na szczycie, pod którym zabiwakowali. Następnego dnia były długie zjazdy w dolinę. Ocena drogi jako całości: 700 m, VI, 6b, M6+, 60--80 stopni.
Mount Foraker i Denali
Przed paroma dniami Władek Janowski informował nas o zaginięciu dwóch wybitnych alpinistek amerykańskich na Infinite Spur Mount Forakera. Niestety, mimo 10-dniowych intensywnych poszukiwań nie natknięto się na żadne inne ślady i dalsze narażanie ratowników uznano za nieracjonalne. Loty nad masywem i penetrację podnóży przerwano a obie alpinistki uznano za nieżywe.
Tymczasem z tego samego masywu otrzymujemy meldunek o próbie przejścia nowej drogi. W dniach 12--14 maja Kanadyjczyk Maxime Turgeon i Amerykanin Will Mayo poprowadzili nową nitkę na prawo od Infinite Spur. Po pokonaniu 1500 m dziewiczego terenu doszli do drogi francuskiej z r. 1976 (French Ridge), którą ruszyli w stronę szczytu. Tu jednak spotkała ich niespodzianka ze strony pogody. Na wysokości 4100 m zdecydowali się na odwrót zjazdami w co dopiero przebytej linii. U stóp ściany spotkali się z Karen i Sue dążącymi pod Infinite Spur. Jako ostatni widzieli je żywe.
Po powrocie do Kahiltna Base, Turgeon zmienił partnera na Louisa-Philippe Ménarda i po krótkiej aklimatyzacji 28 maja wraz z nim przeszedł dziewiczy pas pomiędzy direttissimami Amerykańską (1967) i Japońską (1977) na południowej ścianie Denali (Mount McKinley
zdjęcie). Po 2 biwakach, na wysokości przeszło 5000 m osiągnęli American Direct i nią -- z kolejnym biwakiem -- dotarli w rejon szczytu, którego w mgle nie mogli ostatecznie rozpoznać (chodziło o promień ok. 50 m). Przenocowali na Football Field i następnego rana szczęśliwie trafili na West Buttress, którą wrócili do bazy. The Canadian Direct pokonuje deniwelację rzędu 2500 m (alaskańskie 6; 5.9, M6, AI4, ok. 60 godzin). W zeszłym roku Turgeon wespół z Ménardem poprowadził wielką nową drogę na alaskańskim Mount Bradley.
Masherbrum po rosyjsku
Jednym z czołowych pól walki nadchodzącego lata w Karakorum będzie północno-wschodnia ściana Masherbruma (7821 m), licząca 3000 m wysokości i porównywalna z północną Jannu. "One są jak dwie bliźniaczki, tyle że jedna była sławna i opisywana, druga zaś czeka w utajeniu na swoje wielkie dni" -- mówi Odincow. Północną ścianę Jannu pokonał rosyjski zespół programu "Ruskij Put' -- Stieny Mira", nic dziwnego, że ci sami ludzie wybierają się na Masherbrum. Wyprawą kieruje Aleksandr Odincew, w jej skład ze starego kompletu wchodzą Aleksandr Ruczkin, Nikołaj Totmjanin i Michaił Michajłow, z nowego -- Oleg Chwostienko i Jewgienij Dimitrenko. Lekarzem i gospodarzem bazy będzie znów Michaił Bakin. Odlot ekipy planowany jest na 11 lipca, baza stanie na lodowcu na wysokości 4500 m, w ścianie głównym oparciem będzie obóz 6500 m, ponad którym skalny teren się przewiesza i spodziewane są najwyższe trudności. Przewidziany jest ten sam styl, co przy przejściu Jannu -- niezbyt modny, lecz w miarę bezpieczny. Latem 2005 rekonesans przeprowadzili Odincow i Ruczkin. Ten drugi ocenił krótko: Ściana super! Do sponsorów należą tak znane firmy, jak Petzl, Lowe Alpin, Tendon czy rosyjski BASK.
Przypomnijmy, że pierwszego wejścia na główny szczyt Masherbruma (7821 m) dokonali w r. 1960 Amerykanie George Bell i Willi F. Unsoeld, na niewiele niższy szczyt SW (7808 m) jako pierwsza weszła wyprawa Piotra Młoteckiego, niestety, za cenę ciężkich ofiar: w trakcie powrotu na grani zostali na zawsze Marek Malatyński i Przemysław Nowacki, ocalał tylko Andrzej Heinrich. Szczyt wznosi się w południowo-zachodnim otoczeniu lodowca Baltoro.
Józef Nyka
13.06.2006 |
WIOSENNE OFIARY EVERESTU |
06/2006 (61) |
Przeczytałem zamieszczony w "Gazetce Górskiej" artykuł "Everest -- 11 ofiar wiosny". Sam też śledziłem te wydarzenia. Pozostaje wiele znaków zapytania i sprawy nie do końca są powyjaśniane. Nowe relacje ciągle spływają, okazuje się nawet, że umierający Anglik David Sharp został nagrany na video (kamera na kasku Szerpy) przez ekipę Himex, działającą na zlecenie Discovery Channel. Do artykułu dodałbym parę uwag.
Szwed Olsson spadł podczas zjazdu na linie ponieważ wypadła kotwa śnieżna (szabla albo dead men) -- na stronach internetowych była obszerna relacja o tym jego partnera i szczegółowe schematy z miejsca odpadnięcia.
Wiadomość o śmierci Lincolna Halla opublikowano zbyt szybko. Nawet w polskiej prasie można było znaleźć jednoznaczne komunikaty o tym, że nie żyje. O tym, że jednak przeżył, nasza prasa już nie doniosła.
W związku z tym zawrotną karierę robi pojęcie "effectivelly dead" -- czyli "praktycznie nieżywy" -- lub "śmierć praktyczna". Chodzi o to, że człowiek niby oddycha, ale faktycznie rzekomo nie można mu już pomóc, więc się go uznaje za "praktycznie nieżywego". Dwaj Szerpowie najpierw przez 6 godzin próbowali pomóc Hallowi zejść i walczyli o jego życie. Potem, wieczorem, zameldowali, że Hall nie daje oznak życia i że muszą ratować siebie. Zostawili go więc i zeszli do obozu III, a Hall został oficjalnie uznany za nieżywego i taką informację podały media.
Potem była wielka burza wokół Dana Mazura, który jako pierwszy, atakując szczyt następnego dnia, doszedł do Lincolna Halla i stwierdził, że ten wcale nie jest martwy. Media elektroniczne doniosły, że po wezwaniu pomocy i po podaniu Hallowi tlenu Dan poszedł dalej na niedaleki już szczyt. Szybko jednak ukazały się sprostowania: Dan Mazur zrezygnował z wejścia -- udzielił pierwszej pomocy Hallowi i czekał na przybycie licznej ekipy ratunkowej.
Ciągle trwa dyskusja, czy tych 40 wspinaczy minęło umierającego Davida Sharpa, czy nie. Wygląda na to, że jednak minęło -- i to mając pełną świadomość tego, że umiera. W tym miejscu karierę robi inny termin, nota bene znany z socjologii: "bystander effect". Można go przetłumaczyć jako "obojętność tłumu", w którym każdy jest pewien, że zareaguje kto inny, w efekcie nie reaguje nikt. Drugi to "pluralistic ignorance".
Inne źródła podają że żona Jacques-Hugues Letrange, Caroline, nie była z nim, a wiadomość o śmierci męża otrzymała, kiedy była w ABC.
Niejasne są dla mnie relacje Martina Mlynarzika, partnera Pavla Kalnego. Między innymi do mnie były zastrzeżenia, że tłumacząc informacje o wyprawie Falvit dla portali zagranicznych dopuściłem się jakichś przekłamań i to nie tak było. Martin zapowiedział obszerną prostującą relację po powrocie -- jak dotąd nie ukazała się jednak.
Wracając do sprawy Davida Sharpa dodać trzeba, że jedynym, kto próbował go ratować, był beznogi Mark Inglis i to on zrobił burzę w mediach. Jednak i on sam kontynuował wspinaczkę na szczyt, za co zresztą dostało mu się od mediów i od Hillarego. Z najostrzejszą krytyką wystąpił znany z 21 wejść na ośmiotysięczniki Bask Juan Oiarzabal w artykule internetowym "They Are not Climbers". Nie można jednak nie zauważyć, że w sezonie wiosennym 2006 wypadkom ulegali doświadczeni wspinacze (nie przypadkowi amatorzy) i wspinacze (nie amatorzy) obojętnie mijali umierających. Większość ekip odpowiedziała na zarzuty mediów (z wyjątkiem zespołu Himex), używając różnych argumentów -- od "nie zauważyłem" po "on nie był z naszej wyprawy" lub "mieliśmy własne kłopoty i osłabionych uczestników". Dla mnie nie ulega wątpliwości, że człowieka "efektywnie" nieżywego na wysokości ponad 8000 m da się uratować (ściągnąć, znieść). Są na to historyczne dowody -- omówienie tego wymagałoby jednak osobnego artykułu, do napisania którego może się zabiorę. Ale już teraz proponuję odejść od stereotypu i przestać powtarzać, że na dużej wysokości pomóc nie można -- taka argumentacja -- szczególnie po przypadku Halla (zresztą nie tylko) -- powinna zostać odrzucona i odejść w zapomnienie.
Artur Hajzer
Od redakcji: W ostatnich dniach wyszło też na jaw, że 14 lub 16 maja podczas powrotu ze szczytu na II(?) uskoku zginął uczestnik wyprawy hinduskiej straży granicznej, policjant Srikrishna, który jest dwunastą (choć może wciąż nie ostatnią) ofiarą tej wiosny w masywie Everestu. Komendant wyprawy Indo-Tibetan Border Police fakt ten początkowo zataił, zapewne jako "tajemnicę wojskową". To właśnie m.in. grupy z tej wyprawy bez reakcji mijały umierającego Davida Sharpa (jak policzono, łącznie -- zanim umarł -- przeszło obok niego 57 osób). A owe liczne niejasności i sprzeczne raporty są po części wynikiem tempa, w jakim dziś rozbiegają się po świecie informacje, w pośpiechu rozsyłane z baz przez "rzeczników" wypraw, zanim zostaną sprawdzone. Rzecznikami bywają często przypadkowe osoby, a meldunki do baz napływają ze stref, w których niedotlenione mózgi ludzi nie pracują należycie. Na podstawie takich cząstkowych przekazów formułowane są pochopne opinie i wyroki, nierzadko -- jak zauważa Artur -- po ich skorygowaniu już nie prostowane. Kiedyś wiadomości rozchodziły się powoli a tradycyjne media miały czas na ich weryfikowanie i bardziej wyważone oceny. Prawda o wydarzeniach na tegorocznym Evereście długo będzie wychodziła na jaw i do końca pewnie nigdy nie wyjdzie. Ale materiału do komentarzy i przemyśleń -- technicznych, medycznych, moralnych, etycznych -- starczy na długo. (jn)
12.06.2006 |
POSZUKIWANIA NA FORAKERZE |
06/2006 (61) |
Miejmy nadzieję, że to tylko zaginięcie, choć szanse na ocalenie topnieją z upływem dni. W masywie alaskańskiego Mount Forakera (5304 m) trwają poszukiwania dwu pań, mimo młodego wieku należących do najwybitniejszych i najbardziej doświadczonych alpinistek całego kontynentu:
Sue Nott i
Karen McNeil. Postanowiły one zrobić czysto kobiece przejście głośnej drogi Infinite Spur (2850 m, alaskańskie 6). Wejście w filar zaplanowały na 14 maja, przygotowały się na turę 10-dniową. Kiedy minął czas alarmowy, rangerzy Denali National Park rozpoczęli poszukiwania. U podnóża ściany znaleźli tobołek zawierający śpiwór i radio -- stwierdzili, że spadł z dużej wysokości. W pobliżu leżały fragmenty ubrania. Tymczasem ślady wspinania się zauważono na filarze na wysokości 4250 m a następnie jeszcze wyżej, na 5000 m czyli przy końcu trudności drogi. Jednym z przypuszczeń jest, że alpinistki schroniły się w jamie śnieżnej, by przeczekać parodniową wichurę, jaka przewaliła się nad masywem podczas ich wspinaczki. Z jakiegoś powodu musiały stracić plecak. W ostatnich dniach rozpogodziło się i do akcji weszły helikoptery, m.in. wysokościowa Lama. Poszukiwania skoncentrowano na rejonie południowego wierzchołka Forakera (
zdjęcie). W ciągu weekendu 10--11 czerwca nie było nowych wiadomości ze stacji ratowniczej w Talkeetna.
Obie panie mają duży dorobek alpinistyczny. Karen (37) zaliczyła szereg wielkich ścian w różnych partiach Globu, Sue (36) była na Shivlingu i uczestniczyła w poprowadzeniu nowej drogi na Kalankę, przeszła też ściany Eigeru i Grandes Jorasses, i to zimą. Obie stanowią zgraną parę -- dwa lata temu pokonały jako pierwszy kobiecy zespół drogę Cassina na południowej ścianie Mount McKinley. Warunki przejścia były ciężkie: trzy dni spędziły bez jedzenia a na dodatek zmuszone były zabiwakować na szczycie. Wtedy wszystko skończyło się szczęśliwie.
Władysław Janowski
09.06.2006 |
HINDUKUSZU NIE BĘDZIE |
06/2006 (61) |
Planowany przez nas na sezon letni
Istor-o Nal w Hindukuszu będzie na nas musiał niestety poczekać. Rząd Pakistanu troszkę nam w planach pomieszał, musieliśmy zmienić cel wyprawy, a półroczne przygotowania trzeba będzie częściowo spisać na straty. W dniu 18 maja 2006 nasza wyprawa na Istor-o-nal (7403 m) otrzymała od Ministerstwa Turystyki Pakistanu odmowę wydania zezwolenia na działalność w początkowo obiecanym rejonie. Otrzymaliśmy również informację, że żadna z wypraw nie otrzymała do tego dnia zezwolenia na działalność w pakistańskiej części Hindukuszu. Informację tę potwierdziła wyprawa grecka, ubiegająca się o zezwolenie na wejście na Tirich Mir, z którą jesteśmy w kontakcie. Ministerstwo Turystyki uzasadnia swoją decyzję względami bezpieczeństwa. W związku z powyższym zmuszeni jesteśmy odłożyć nasze plany dotyczące Istor-o-Nal, nie rezygnujemy jednak z wyprawy do Pakistanu. Naszym nowym celem będzie rejon Passu Sar (
mapa). Znajduje on się w zachodniej części Batura Muztagh, oddalonej o 150 km od miejscowości Gilgit. Chcielibyśmy spróbować wejść na nieznane dotąd Polakom piękne szczyty Passu Sar (7478 m --
rysunek) i Pasu Diar (7295 m), a także rozszerzyć eksplorację doliny i wejść na sześciotysięczniki Nou Karisch Peak (6498 m) i Darmyani Peak (6085 m). Działalności wspinaczkowej towarzyszyłaby realizacja programu badań medycznych oraz dokumentacji rejonu Lodowca Passu. Oficjalny serwis wyprawy znaleźć można na stronie
wyprawy.onet.pl
Paweł Kulinicz
07.06.2006 |
NASZE WIOSENNE ZLOTY |
06/2006 (61) |
Wiosenne zloty Seniorów
Czytelnicy "Gazetki" są z pewnością ciekawi, jak przebiegły tegoroczne nasze spotkania -- to w skałkach, i to nad Morskim Okiem. Mimo nienajlepszej, a raczej całkiem marnej pogody, frekwencja była zadowalająca i nastroje świetne.
Spotkanie 27 maja w Dolince Będkowskiej nie było liczne, na czym oprócz deszczowej pogody zaważyła zbieżność terminu z pielgrzymką papieską. Było nas w sumie 27 osób, łącznie z gospodarzami, do tego 3 psy. Dom Jurka po odnowieniu pięknie się prezentuje, podniósł się też jego standard: są pokoje gościnne z łazienkami, jest też duży salon z kominkiem. Namioty rozbito tylko dwa, na noc zostało może z 6-7 osób. Dało się jednak rozpalić tradycyjne ognisko nad potoczkiem -- jak zawsze, główny punkt spotkania. Wspominałam największy chyba zlot w 1977 roku -- ile wtedy było ludzi, ile namiotów rozbitych wzdłuż lasu!
Tydzień później Morskie Oko -- otoczenie w bieli śniegów i tylko świeża zieleń jarzębin i gdzieniegdzie kwitnące jeszcze kaczeńce wskazywały, że to jednak nie zima. Przed schroniskiem spacerują oswojone dzikie kaczki i kokietują turystów. Dało się obejść jezioro w koło i dotrzeć do Czarnego Stawu, inne spacery nie wchodziły w rachubę. Co chwilę słychać było huk spadających lawin, mogliśmy je obserwować, jak wytaczają się to z jednego, to z drugiego kotła. Wszyscy chętnie korzystali z transportu schroniskowego, na palcach można było policzyć tych, co wędrowali pieszo. Na tym tle szczególnie wyróżnił się Zdzich Dziędzielewicz, który w sobotę około godziny 16 zjawił się sam z wielkim worem na plecach -- od Włosienicy na piechotę. Oczywiście, odśpiewaliśmy mu "Sto lat" przed przypadającą na koniec września dziewięćdziesiątką. Oprócz Zdzicha, witałam specjalnie Wandę Piotrowską, żonę Jurka, od lat sześćdziesiątych bawiącą po raz pierwszy nad Morskim Okiem. Przyjechała z Kołakowskimi i Ciońćkami, bardzo była wzruszona i uradowana ciepłym przyjęciem i tym, że wielu rozpoznawało ją po latach. Mszę św. tym razem odprawił -- z powodu deszczu na werandzie -- ks. Krzysztof Gardyna. W części oficjalnej przypomniałam, że to w tym roku przypada 70-lecie powstania Klubu Wysokogórskiego PTT, a także to, że za dwa lata będziemy święcić 100-lecie obecnego schroniska nad Morskim Okiem. Zbyszek Skoczylas jak zawsze pomagał w utrzymaniu dyscypliny na sali, zarządził też chóralne podziękowanie dla personelu za gościnę i za wspaniałą kolację. Wojtek Brański sprowadził młodszą koleżankę z warszawskiego KW, która wspomogła z gitarą nasze śpiewy piosenek słowackich, miała też własny repertuar w stylu kabaretowym. Parę zdań poświęciłam sylwetkom Eljasza i Chałubińskiego. Właśnie w piątek przed południem brałam udział w uroczystości poświęcenia repliki pomnika Chałubińskiego w Zakopanem -- z inicjatywy jego prawnuka Andrzeja Skowrona. Był to głównie zjazd potomków "Króla Tatr", PTT reprezentowałam wraz z Januszem Smolką z Oddziału PTT im. Tytusa Chałubińskiego w Radomiu. Nad Morskim Okiem doliczyłam się ok. 75 uczestników -- jak na odstraszające warunki meteorologiczne wcale nieźle.
Barbara Morawska-Nowak
Panie w górach Stołowych
W dniach 2--4 czerwca odbył się w Pasterce koło Karłowa -- zapowiadany w "Gazetce Górskiej" -- Wspinaczkowy Meeting Kobiet. Przyjechało około 60 osób. Pogoda była świetna, ponieważ wcześniej była fatalna, więc nikt już nie zwracał uwagi na zimno, skoro łaskawie przestało padać. Trudności, jak zwykle przy organizowaniu czegokolwiek, piętrzyły się. Być może niecodzienną trudnością był opór miejscowego środowiska, które obawiało się, że po meetingu tłumy kobiet uderzą hurmem na dozwolone i niedozwolone skały, zasypią je magnezją i wypolerują co piękniejsze drogi. Jeszcze ostatniego wieczoru przed imprezą otrzymałyśmy na ten temat wyczerpujący wykład miejscowego działacza. A nam chodziło o spotkanie i poznanie się, przedstawienie dokonań oraz wspólną zabawę. Owszem, wspinanie odgrywało w tym spotkaniu pewną rolę, ale na miejscu niewielką. W rzeczywistości chodziło o nawiązanie kontaktów, które mogłyby zaowocować w przyszłości wspólną działalnością sportową czy rekreacyjną. Jeden sukces odniosłyśmy -- dwie organizatorki umówiły się na wspólne wspinanie.
|
Organizatorki: od lewej Xenia Kuciel, Elżbieta Fijałkowska i Eliza Kubarska. Fot. Dawid Kaszlikowski
|
Wracając do spotkania -- najmłodsza uczestniczka miała 3 miesiące, najstarsza 25 lat (co nie oznacza, że nie miała 30 letniego stażu wspinaczkowego). Uczestniczki reprezentowały różne dziedziny coraz bardziej rozgałęziającego się i specjalizującego alpinizmu. O ile starsze trzeba było podejść sposobem, żeby je skusić do przyjazdu, o tyle młodsze nie cofały się przed trudnościami, jakie stwarzała lokalna komunikacja. Zdarzało się, że z braku autobusu trzeba było iść parę godzin na piechotę. A na miejscu czekały ciekawe prelekcje o wielkich ścianach Afryki (Eliza Kubarska), podziemnym świecie w Meksyku (Kasia Biernacka), wspomnienia (córki Marianny) o jednej z pionierek wspinania w kobiecych zespołach, Halince Krueger oraz o górach Nepalu (Ewy Szcześniak). Niezwykłym punktem programu była rozmowa o kobiecym treningu z Olą Taistrą, Edytą Ropek i Renatą Piszczek -- prowadzona przez Xenię Kuciel. Były również zawody integracyjne, których ostatnią konkurencję tworzył pokaz mody ubrań turystyczno-wspinaczkowych Marmota. Ostatnie problemy i niedopowiedzenia rozpuściły się w piwie na imprezie w ogrodzie. Pozostały przyjemne wspomnienia. Przy pożegnaniu umawiałyśmy się za rok.
Dziękujemy głównemu sponsorowi Marmotowi. Dziękujemy wspierającej Lhotse i pięknym bursztynom z Amberland. Dziękujemy "Męskim Członkom Wspierającym" stronę medialną i organizacyjną.
Elżbieta Fijałkowska