21.06.2002 X SPOTKANIE SENIORÓW NAD MORSKIM OKIEM 06/2002 (19)
Nasze, można powiedzieć, już jubileuszowe spotkanie (7--9 czerwca 2002) przeszło do historii. Mam nadzieję, że uczestnikom pozostawi miłe wspomnienia. Pogoda była w sumie nienajgorsza, lepsza w każdym razie od prognoz. Najaktywniejsi jeździli jeszcze na nartach w Kotle Mięguszowieckim i na Galerii Cubryńskiej (Jerzy Wala, Wojtek Kapturkiewicz i tow.). Niektórzy przeszli się do Pięciu Stawów. W sumie nie bardzo wiem co robili, bo do Morskiego Oka dotarłam około godziny 15. Po raz pierwszy skorzystałam z góralskiej bryczki. Transport schroniskowy jest coraz bardziej ograniczany ze względu na wozaków.
O godz.17 przed schroniskiem odbyła się msza św., odprawiona przez o. Leonarda z Wiktorówek -- na deszczu, z tego względu była wyjątkowo krótka, bez homilii. Tylko na początku zostali wymienieni koledzy, którzy opuścili nas na zawsze w okresie od ostatniego zlotu. Smutkiem napawa fakt, ż z naszego grona ubyło ich znowu 12, jedni po nieuleczalnych chorobach, inni nagle, tragicznie, jak Zenek Węgrzynowicz czy całkiem ostatnio, na kilka dni przed naszym spotkaniem, Adaś Lewandowski. Nie dotarli na spotkanie niektórzy koledzy złożeni chorobą, którzy byli jeszcze z nami w ubiegłym roku, wśród nich Zygmunt Grabowski, Tadeusz Marek, Andrzej Sidwa, Andrzej Wilczkowski, czy Staszek Worwa, który ma kłopoty z okiem. Z wielkim smutkiem przyjęliśmy nieobecność Joasi Łapińskiej, której serduszko nie zachowuje się poprawnie. Nie było też jej brata, Andrzeja. Życzymy im, aby doszli do formy i znów mogli być z nami za rok. Niektórzy pojawili się na spotkaniu po raz pierwszy, jak Wojciech Szymański z Torunia czy Gustkiewiczowie z Krakowa. Z naszych zagranicznych kolegów przyleciała Krysia Konopka z San Francisco, Henryk Bednarek przyjechał z pobliskiego Wiednia. Koisarowie przywieźli ze Stuttgartu paru znajomych, aby im pokazać Polskę i Tatry. Na moje zapytanie, kto był na wszystkich dotychczasowych spotkaniach, zgłosili się tylko Słupscy i Henryk Ciońćka. W wolnej chwili sporządzę zestawienie wszystkich uczestników z 10 lat.
Z okazji X spotkania nasz sympatyk, Piotr Jasieński, wykonał pamiątkową rzeźbę Mnicha, na odwrotnej stronie której podpisali się wszyscy uczestnicy. Nastrój spotkania poprawiła znacznie kierowniczka, Marysia Łapińska. częstując wszystkich lampką litworówki. Natomiast Ryszard W. Schramm poinformował nas, że w czasie tego wieczoru ukończy 82 lata, niebawem też stanęły na stołach zafundowane przez niego flaszki białego i czerwonego wina. Oczywiście był toast urodzinowy i odśpiewaliśmy Rysiowi sto lat". Zygmunt Mikiewicz nie omieszkał przypomnieć, że jest w naszym gronie najstarszy (91), więc życzyłam mu, aby w Morskim Oku obchodził setkę. Drugim z kolei najstarszym wiekiem był niezawodny Zdzisek Dziędzielewicz (86). Dzięki w/w "stymulatorom" nastrój spotkania był wyśmienity i zbiorowe śpiewy udały się jak rzadko.
Jak zwykle, liczba uczestników przekroczyła setkę, chociaż naliczyłam wśród nich tylko ok. 70% rzeczywistych seniorów, którzy przekroczyli przynajmniej sześćdziesiątkę. Pojawiają się grupy spoza naszych szeregów, jak kilkunastoosobowa grupa Kosińskiego, związana jedynie wodzeniem po Alpach przez Jurka Walę. Było też kilku obcokrajowców, jak goście z Niemiec, przywiezieni przez Janka Koisara, był też Holender. Wszyscy bawili się dobrze w naszym gronie. Prawie wszyscy schodzili na Palenicę na piechotę, tylko nieliczni na Włosienicę do bryczek. Na koniec zbiorowa fotografia (zdjęcie) w tradycyjnym miejscu, na tle niezapomnianej panoramy.
Barbara Morawska-Nowak
12.06.2002 TRAGEDIA NA MOUNT HOOD 06/2002 (19)
31 maja nasza telewizja kilkakrotnie pokazywała budzący grozę moment katastrofy helikoptera ratowniczego podczas akcji na Mount Hood w Cascade Mountains w Oregonie. Z komentarzy nie wynikało jasno, co się właściwie stało. A wypadek miał przebieg następujący. Czteroosobowy zespół wspinaczkowy spadł z rejonu szczytu 250 m. Sunąc po lodowym stoku zagarnął wspinającą się niżej trójkę, a potem jeszcze zespół dwójkowy. W sumie 9 splątanych linami alpinistów wpadło do szczeliny brzeżnej. Trzech zmarło wskutek obrażeń odniesionych w trakcie upadku, pozostali mieli różne kontuzje, m.in. złamania kończyn, w lodowej pułapce szybko też ulegli silnemu wychłodzeniu. Sytuacja stała się jeszcze bardziej dramatyczna, kiedy helikopter HH-60 Pave Hawk podczas wyciągania ze szczeliny trzeciej z kolei ofiary zahaczył rotorem o stok lodowy i koziołkując runął w dół. Wyglądało to tragicznie, choć prawdziwym cudem nikt nie zginął, a załoga wyszła z mniej lub bardziej ciężkimi obrażeniami. Nie ucierpieli też ranni alpiniści. W amerykańskich mediach rozpętała się jak zwykle burza, podsycana przez pełne grozy zdjęcia CNN a także przez drugą tragedię w Cascade Mountains -- na Mount Rainier. Zgodnie z amerykańską mentalnością, wrzawa dotyczyła nie tyle ran czy śmierci ludzkiej, lecz pytania: kto za takie akcje płaci i kto pokryje wynikłe szkody, czy aby nie my, podatnicy? Władysław Janowski przysłał nam wydany w tej sprawie komunikat frontalnie atakowanego American Alpine Club. Dyrektor Lloyd Athearn ujmuje w nim stanowisko AAC w kilka punktów:
1) Przenoszenie kosztów akcji na osoby ratowane skomplikowałoby całe ratownictwo górskie. Dla uniknięcia odpowiedzialności wielu rezygnowałoby z wzywania pomocy, co zwielokrotniłoby liczbę ofiar.
2) Statystycznie rzecz biorąc, alpiniści stanowią mniejszość w stosunku do turystów górskich, rekreantów, amatorów sportów wodnych etc. Według danych Denali National Park, w r. 2000 tylko 3% akcji odnosiło się do wypadków wspinaczkowych -- 97% dotyczyło innych kategorii gości korzystających z terenów Parku.
3) Rząd USA już dawno temu zdecydował, że poszukiwanie i ratowanie osób będących w niebezpieczeństwie nie będzie pociągało za sobą obciążania ich kosztami. Byłoby fatalnie, gdyby mała grupka obywateli miała być pozbawiona tego przywileju, wtedy kiedy ogół obywateli jest nim objęty.
Większość mieszkańców USA nie ma pojęcia o wspinaniu -- czytamy dalej w przysłanym przez Władysława Janowskiego dokumencie -- trwają oni w przekonaniu, że alpinizm jest sportem niewiarygodnie ryzykownym i niebezpiecznym, choć przecież statystyki temu przeczą. Nie wiedzą oni też jakie stosujemy środki i jak wiele czynimy by ryzyko zminimalizować.
12.06.2002 SZKOLENIE WYPRAWOWEGO NARYBKU 06/2002 (19)
Mount Dickey i Mount Bradley
Celem wyprawy francuskiej Groupe de Haute Performance FFME były tym razem góry Alaski, a konkretnie szczyty w otoczeniu modnej ostatnio Ruth Gorge w rejonie Denali czyli Mount McKinley. Ekipę podzielono na dwa zespoły. Victor Charon, Alban Faure, Jérémie Ponson i Christophe Moulin dokonali pierwszego przejścia północno-wschodniego filara Mount Bradley. Wspinaczka formacją 1500-metrowej wysokości zajęła im 10 dni, w czym były 3 dni (300 m) poręczowania i 1 1/2 dnia zejścia. Trudności drogi oceniono na VI, A3, M6. Drugi zespół, w składzie Guillaume Avrisani, Yann Bonneville, Cédric Cruaud i Romain Wagner wybrał jeden z południowych filarów Mount Dickey (zdjęcie), bezskutecznie atakowany przez kilka już wypraw. W ciągu 2 dni rozpięli 200 m lin poręczowych, po czym weszli na 7 dni w ścianę (wliczając w to powrót do bazy). Sam filar ma 1000 m wysokości, w górze przechodzi jednak w 500-metrowej wysokości trudną mikstową grań. Również i tu trudności skalne były duże: VI, A4, 6c. Cała wyprawa zamknęła się w miesiącu. Odlot z Francji nastąpił 2 maja, około 10 maja zaczęło się ostre wspinanie, ok. 20 maja zespoły były z powrotem w bazie, a 31 maja z powrotem w kraju. Groupe de Haute Performance stanowi prowadzoną i finansowaną przez FFME "szkołę" wspinaczki wysokowyczynowej, wyławiającej młode talenty i edukującej zaplecze kadrowe dla alpinistycznej czołówki Francji. Ekipy GHPA wspinały się już w różnych rejonach górskich, także w Himalajach i Karakorum.
W Himalaje przez Tatry
Podczas kiedy chłopcy z francuskiej GHPA marzli na Alasce, kadra wyprawowa Deutscher Alpenverein (DAV-Expeditionskader) walczyła z mrozem i śniegiem w... Tatrach. Liczna grupa przybyła do Smokowca i wspinała się w otoczeniu dolin Staroleśnej (ze Zbójnickiej Chaty) i Zielonego Stawu Kieżmarskiego (z Kieżmarskiej Chaty). Warunki były prawdziwie zimowe a słabo ubezpieczone drogi ("Bohrhaken sind Tabu") wydawały się gościom solidnie trudne. Największe wrażenie zrobiła "Weberowka" na Małym Kieżmarskim, przechodzona "bez względu na pogodę". "Charakter zimowych Tatr -- pisze Martin Prechtl w Mitteilungen DAV -- spełnia wymogi przygotowywania się do wypraw: trudne wspinanie na długich zalodzonych lub zaśnieżonych graniach i ścianach w zmiennych warunkach pogodowych i w bezludnym terenie. Robione przez nas drogi sięgały trudności VI+, A2, M6 -- przy pogodzie typowej dla pełnej zimy." Dużą atrakcją i autorytetem dla młodych alpejskich wspinaczy był słowacki szef zgrupowania, Igor Koller -- legendarny pogromca "Ryby" na południowej ścianie Marmolaty. Jesienią tego roku część uczestników tatrzańskiego zgrupowania Deutscher Alpenverein weźmie udział w wyprawie w Himalaje Indyjskie, na ściany tamtejszych 6- i 7-tysięczników.
12.06.2002 STARSI PANOWIE DWAJ 06/2002 (19)
Erik nadal w natarciu
Amerykanin z Golden, Erik Weihenmayer, kiedyś nauczyciel w.f. i trener zapaśników, a od zeszłego roku (25 V 2001) pierwszy niewidomy zdobywca Mount Everestu, jest też kolekcjonerem Korony Ziemi, z której siedmiu pozycji zebrał już pięć. W tych dniach wybiera się ze swoim 7-osobowym zespołem (nie licząc ekipy filmowej i prasowej) na najwyższy szczyt Kaukazu, Elbrus (5642 m). Wejścia chciałby dokonać w połowie czerwca, czyli za kilka dni. Ze szczytu -- również jako pierwszy niewidomy -- zamierza... zjechać na nartach, stąd wybór nieco wcześniejszej pory wejścia, zapewniającej w miarę zwartą pokrywę śnieżną. Do tego nowego wyczynu pilnie trenował przez całą zimę. Swoją kolekcję Erik zapoczątkował 23 czerwca 1995 r. wejściem na Mount McKinley (6194 m), a chciałby zakończyć we wrześniu na Carstensz Pyramid na Nowej Gwinei, najwyższym szczycie Oceanii. Pomiędzy Elbrusem a Carstenszem Erik -- autor poczytnej i dochodowej książki o swojej drodze życia -- odbędzie zarobkowe tournee odczytowe po 7 amerykańskich bazach lotniczych w Europie. Uwagę zwraca wysoki stopień skomercjalizowania wyczynów niewidomego Amerykanina, a także liczebność jego technicznej obstawy. Jak wynika z zestawień statystycznych, na dzień dzisiejszy większą Koronę Ziemi skompletowało przeszło 70 osób, w tym 8 kobiet i dopiero dwoje Polaków: Leszek Cichy i Ania Czerwińska.
Nestorzy czubka ziemi
W GS 05/02 redakcja pozostawia otwartą kwestię aktualnego rekordzisty wieku na Evereście -- czy jest nim Japończyk Tomiyasu Ishikawa (wejście 17 maja 2002), czy też -- jak chcieliby Włosi -- ich rodak Mario Curnis (24 maja 2002). Do końca maja nie było to jasne, ostatnio jednak Eberhard Jurgalski zdołał poczynić metrykalne ustalenia: pierwszeństwo należy do Japończyka, aczkolwiek obu panów dzieli różnica niespełna 3 tygodni, a Simone Moro zakrąglał wiek swojego partnera o pół roku w górę. Tomiyasu ma 65 lat i 176 dni, zaś Mario 65 lat i 157 dni -- wydają się starzy, choć przecież należą do pokolenia naszego Janusza Kurczaba czy Ryszarda Szafirskiego (obaj ur. 1937). Dobijający do 65 Amerykanin Sherman Bull przesuwa się na trzecie miejsce, przed niespełna 64-letniego Japończyka Toshio Yamamoto. Warto dodać, że Tomiyasu Ishikawa wszedł na Mount Everest po raz drugi, i to od przeciwnej strony. 13 maja 1994 r. dokonał wejścia od Przełęczy Północnej, mając wówczas 57 lat i 172 dni. Ciekawe, że do rekordu męskiego bardzo zbliżył się rekord żeński: 63-letnia Japonka Tamae Watanabe (wejście 16 maja 2002) zajmuje na ogólnej liście 5 miejsce (następna z kolei pani, Ania Czerwińska jest dopiero 47). Dla czytelników "Głosu Seniora" nie są to sprawy obojętnie, niejeden z nich pewnie wciąż jeszcze marzy o zmierzeniu się z czubkiem Ziemi. Może po kolejnej rewaloryzacji emerytury...
12.06.2002 PODWODNA ARCHEOLOGIA NA 5900 M 06/2002 (19)
W GG 4/02 z 19.04.2002 opowiedziałem o swoim wejściu na Huayna Potosi (6220 m). W czasie tej samej podróży, w dniu 20 kwietnia 2002 udało mi się ponadto wejść na Licancabur (5960 m, też 5921 m) -- nieaktywny wulkan wznoszący się nad Pustynią Atacama, w andyjskim paśmie Cordillera Occidental, na granicy Boliwii i Chile. Jest to jeden z najbardziej znanych wulkanów w tym rejonie. Charakteryzuje się klasyczną symetrią stożka (zdjęcie), którego kolista podstawa ma około 10 km średnicy. Według miejscowych wierzeń (niedawno potwierdzonych badaniami archeologicznymi), m.in. na ten właśnie wulkan wspinali się młodzi inkascy mężczyźni, aby na jego szczycie zamarznąć na śmierć, oddając życie w ofierze okrutnym duchom i zapewnić w ten sposób pomyślność imperium Inków. Pozostałością po tamtych czasach są inkaskie ruinki trzech chatek niewiadomego przeznaczenia, rozpadające się na brzegu krateru.
Wspinaczka nie przedstawia większych trudności; pewnym utrudnieniem są wyjątkowo silne wiatry wiejące z północy, niska temperatura i niestabilne wulkaniczne podłoże. Ja miałem już za sobą dwutygodniowy pobyt na boliwijskim Altiplano i wspomniane wyżej wejście na szczyt Huayna Potosi w Cordillera Real, tak więc byłem całkiem dobrze zaaklimatyzowany. Wyruszyłem spod podnóża wulkanu dość późno, bo około ósmej rano, moja droga prowadziła od wschodu przez przełęcz pomiędzy Licancaburem a sąsiednim wulkanem Juriques (5662 m). Wejście na szczyt zajęło mi 4 1/2 godziny (normalny czas to około 6 godzin). Pogoda była znakomita, a widoki w trakcie wspinaczki i ze szczytu zapierające dech w piersiach. Po chilijskiej stronie rozpościera się Pustynia Atacama. Od strony Boliwii krajobraz jest iście księżycowy, na pierwszym planie dominują niezwykłej barwy jeziora (zdjęcie): turkusowa Laguna Verde i zmieniająca w ciągu dnia kolor, od jasnozielonego po jasnoniebieski, Laguna Blanca. Na dalszym planie wznoszą się szczyty Cordillera Lipez, a na horyzoncie majaczą sylwetki odległych wulkanów, pokrytych białymi czapami śniegu.
Szczyt Licancabura tworzy dobrze zachowany krater o średnicy 400 metrów, na którego dnie na wysokości ok. 5900 m znajduje się niewielkie (około 90 na 70 metrów) jeziorko będące jednym z najwyżej na świecie położonych naturalnych zbiorników wodnych (zdjęcie). W 1984 roku wysokościowa ekspedycja nurków amerykańskich prowadziła w jego wodach badania w poszukiwaniu ew. pamiątek inkaskich. Dzięki nim wiadomo, że jeziorko ma 4 m głębokości, a temperatura wody na dnie sięga aż 6 C. Woda zawiera interesujący plankton. Nie ma natomiast żadnej dokumentacji historycznej dotyczącej ew. erupcji wulkanu.
Zejście do podnóża Volcan Licancabur zajmuje około dwóch godzin, a stamtąd jest jeszcze prawie dwadzieścia kilometrów do schroniska nad Laguna Blanca, skąd można udać się w głąb Boliwii lub do San Pedro de Atacama w Chile.
Jan Nyka
01.06.2002 KSIĄŻĘ U WOWKONOWICZÓW 06/2002 (19)
Finał trylogii Daudeta
Jak o tym już obszernie donosiłem (GS 01/02, GG 2/02 z 6.02.2002, GG 3/02 z 12.03.2002), przewodnik Lionel Daudet podjął minionej zimy próbę samotnego przejścia trzech direttissim: Jorassów, Matterhornu i Eigeru. Wyruszył z Chamonix 12 stycznia i w 12 dni uporał się z pierwszym problemem: drogą Babanowa "Eldorado" na ścianie Grandes Jorasses. Punkt drugi stanowiła równie ambitna droga Patricka Gabarrou "A nos amis disparous" na północnej ścianie Matterhornu. W czasie wspinaczki zaskoczyła go niepogoda, z zamieciami i mrozem do -25 stopni. W ścianie spędził 9 dni, po czym -- poodmrażany i wychłodzony -- zszedł o własnych siłach do schroniska Hörnli, skąd zabrało go pogotowie. Ze szpitala w Bernie trafił do sławnej kliniki La Tronche we Francji. Prognozy chirurgów były początkowo dramatyczne, potem lepsze, ale ostatecznie finał zimowej przygody okazał się niewesoły: Lionel ocalił dłonie, jednak amputacje musiały objąć wszystkie palce u prawej stopy i trzy u lewej, a także kawałki dwóch pozostałych. Alpinista przyjął to nieszczęście ze spokojem i zapowiedział, że pasji wysokogórskiej nadal pozostanie wierny. Na ile go znamy, nie są to słowa na wiatr.
Odwiedził nas Książę
W połowie marca mój syn Andrzej (Snafu), przewodnik międzynarodowy i od r. 1981 organizator trekkingów himalajskich, przy tym znawca i wielki miłośnik Bhutanu, podejmował w swoim letnim domu w Chamonix zaproszonego prywatnie księcia tego kraju o długim nazwisku Dasho Jigme Khesar Namgyak Wangchuck. Książę następca tronu studiuje w Oxfordzie i wizytę u nas połączył z pobytem w Genewie w siedzibie ONZ. Zwiedzając Chamonix, interesował się strategią miasta w zakresie rozwoju turystyki i wyraził chęć nawiązania przez Bhutan bliższej współpracy i wymiany idei z naszą "stolicą Alp". Był w Montenvers i wjechał kolejką na Aiguille du Midi, zachwycony górami i ich zagospodarowaniem. W prywatnym spotkaniu uczestniczyli tutejsi oficjele, m.in. dyrektor urzędu turystyki, Bernard Prud'homme. Andrzej jest częstym gościem w Bhutanie, a konkretnym wyrazem jego zżycia się z tym krajem jest zaadoptowanie małego Bhutańczyka, dzisiaj 4-letniego Chen Cho, którego jestem teraz polskim dziadkiem. "Kocham też Nepal -- mówi -- ale ten kraj nie ma tej magii, jaka cechuje Bhutan." O wizycie przyszłej koronowanej głowy w domu Andrzeja Wowkonowicza, chamoniarda "d'origine polonaise" w Les Praz, szeroko rozpisywała się francuska prasa.
Les Alpinistes de l'Est
Na ile mogę śledzić polskie media, wiele się w nich pisało o utknięciu w Vallocie 12 polskich studentów w drodze na Mont Blanc, natomiast przeoczono równoległą i o wiele bardziej dramatyczną przygodę trojga innych polskich amatorów czubka Europy, których załamanie pogody zaskoczyło nie w schronisku, lecz pod gołym niebem, na południowym stoku Mont Maudit. Zaalarmowani o ich zniknięciu, ratownicy PGHM najpierw odszukali ich samochód w Chamonix, a potem -- 6 maja -- ich samych, wychłodzonych i poodmrażanych na wysokości 4400 m. Helikopter żandarmerii przerzucił ich do szpitala w Chamonix. Jak ustalono, z doliny wyruszyli 27 kwietnia, 30 kwietnia byli widziani przez przewodników poniżej Aiguille du Midi. Już wtedy nie było pogody, a czekał ich jeszcze tydzień walki o przetrwanie. Po tej drugiej operacji ratunkowej w tutejszej prasie ukazały się nieprzyjemne opinie o alpinistach ze wschodu ("les alpinistes des pays de l'Est"), którzy przyjeżdżają w Alpy bez pieniędzy i często bez odpowiedniego przygotowania, by bez opamiętania przeć na najwyższy szczyt Europy "a tout prix" czyli za wszelką cenę. "Zarówno dwunastka z Vallota, jak i ta trójka poszły w góry nie licząc się z prognozami meteo" -- mówią ratownicy, którzy prowadzą akcje z narażeniem własnego życia. Nazwisk trojga młodych ludzi nie udało mi się ustalić, gdyż PGHM ma teraz polską tłumaczkę i nie bywam zapraszany na posterunek.
Tadeusz Wowkonowicz, Chamonix