2003 NOWOŚCI I ZAPOWIEDZI WYDAWNICZE
00.00.0000 "Alpinist" nr 5 23.12.2003
Jak przychodzi nowy numer "Alpinista", to w domu jest święto i jestem zwalniany z domowych obowiązków -- tak żartobliwie napisał niedawno na forum dyskusyjnym "Brytana" warszawski wspinacz Kuba Radziejowski. Jest to najlepsze -- czytamy dalej -- pismo o wspinaniu na świecie i nie prędko znajdzie się dlań konkurencja. Najnowszy numer 5 (winter 2003--2004), z mottem na grzbiecie "climbing is the periphery", zdaje się potwierdzać tę świetną opinię. W nowym zeszycie (jak zwykle o objętości prawie 100. stron) do najciekawszych artykułów zaliczyłbym pełną monografię patagońskiego Fitz Roya w kompetentnym opracowaniu Rolando Garibottiego. Całość zajmuje bitych 20 stron i zawiera wiele historycznych zdjęć i wspomnień z najważniejszych wejść. Ciekawostką jest, że większość dróg na Fitz Royu (a jest już ich prawie 20!) nie została dotąd powtórzona: nie ma powtórzenia zarówno najstarsza francuska droga Magnone-Terray z r. 1952, El Corozón z r. 1992 (przypuszczalnie najtrudniejsza na całym Fitz Royu), jak też linia polska Dąsala i towarzyszy z r. 1984. Innym ważnym tekstem jest wspomnieniowy artykuł o znakomitym włoskim soliście, Renato Casarottim (1948--1986), ciekawie napisany przez jego przyjaciela Roberta Mantovaniego. Warto też zwrócić uwagę na artykuł "Nuptse", zawierający m.in. wywiad Douga Scotta z braćmi Willie'm i Damianem Benegasami, poświęcony ich niezwykłej drodze z minionej wiosny "The Cristal Snake" na Nuptse, zrobionej w pięknym alpejskim stylu. W dziale personalnym tym razem znalazła się sylwetka Bruno Detassisa (ur. 1910), wielkiego przedstawiciela klasycznego wspinania z Dolomitów z lat 30. Kronika obejmuje okres całego lata (od 1 czerwca do końca sierpnia) i zawiera doniesienia z obu Ameryk, Grenlandii, Europy, Azji i Nowej Zelandii. W połowie grudnia ukazały się również nowe wydania dwóch innych popularnych amerykańskich czasopism. "Climbing" (nr 227, February 2004) zamieścił m.in. artykuł poświęcony Brytyjczykowi Mickowi Fowlerowi, jak się okazuje świetnie godzącemu alpinizm na najwyższym poziomie z pracą zawodową i życiem rodzinnym, co ponoć należy do wyjątków w naszym środowisku. Z kolei "Rock & Ice" (nr 130, January 2004) w tekście "The Great Unknown" przybliża postać znanej amerykańskiej himalaistki, Christine Boskoff. Nakłady obu pism stale rosną: "Climbing" rozchodzi się w ilości ponad 40 tys. egzemplarzy (z ogółem drukowanych ok. 70 tys.; 30 tys. to zwroty), zaś "Rock&Ice" w ok. 30 tysiącach. To drugie pismo może się pochwalić wyższym ostatnio wzrostem sprzedaży.
Władysław Janowski
00.00.0000 American Alpine Journal 2003 23.12.2003
Ostatni rocznik to 490 stron druku formatu nieco mniejszego od "Taternika" (15 x 22,5 cm). Po raz pierwszy zamieszczono blisko tuzin kolorowych mapek, w części satelitarnych (mapka). Cześć pierwszą, ok. 160 stron, stanowią ilustrowane relacje z najważniejszych ekspedycji. Najobszerniejszy dział to krótkie (choć czasem i do 3 stron, ze zdjęciami) notatki z wypraw, łącznie ponad 240 stron.. Do tego dochodzi solidna (30 stron!) porcja recenzji książkowych oraz po kilkanaście stron wspomnień pośmiertnych i notatek z życia klubów. Indeks jest obszerny (11 stron), choć nadal nieco dziurawy. Wszystko razem sprawia tradycyjnie solidne wrażenie i utwierdza w przekonaniu, że AAJ stanowi od paru dekad najbardziej miarodajny rocznik alpinistyczny na świecie. Dla członków liczącego kilka tysięcy osób AAC czasopismo jest gratisowe, w księgarniach cena tomów bieżących wynosi około 30$, co -- zależnie od wybranej opcji i miejsca zamieszkania -- stanowi 30--60% procent faktycznej składki członkowskiej (która na ogół też obejmuje całoroczne ubezpieczenie w górach).
Rocznik zajmuje się tylko "significant climbs", co oznacza, że zwykłe powtórzenia wejść na nawet najważniejsze szczyty zasługują co najwyżej na wzmiankę o charakterze statystycznym (i to gdy rzecz dotyczy Himalajów), natomiast więcej miejsca znajdzie się na przejścia poprawiające styl poprzedników, a już całkiem sporo mogą zajmować ciekawe próby, o ile autorzy zechcą to dobrze opisać. Rocznik bowiem preferuje relacje z pierwszej ręki i jeśli autor jest zbyt lakoniczny, redakcja stara się docenić rangę przejścia raczej nie przez omówienia, ale przez dodanie ilustracji. Materiały z Alp i innych gór, nie wymagających podejścia ekspedycyjnego, prawie się nie zdarzają (z lata 2002 jest wzmianka o przejściach bez asekuracji w Dolomitach, warto jednak przypomnieć, że jeśli było trzeba, odnotowywano nawet wieści z Tatr, jak np. samotne przejście zimowe grani Tatr Pochylego). Rocznik ukazuje się jesienią i obejmuje przełom poprzedniego roku.
Jeśli chodzi o polonica, bieżący tom poważniej odnotowuje cztery wydarzenia. Na okładce -- co prawda z tyłu i małe -- zdjęcie naszych z Mount Thor (zdjęcie). Czy to nie aby polska premiera na okładce AAJ? W środku naszemu zespołowi z tego szczytu też nie pożałowano dwóch świetnych ujęć z akcji (autorstwa Michała Bulika). Zaś w tekście redakcyjnym o Yosemite i El Capitan jest tylko jedno zdjęcie z akcji -- ale właśnie z Jackiem Czyżem, o którym dalsza notka Władka Janowskiego otwiera dział. Dopiero potem są informacje o przejściach ściany przez Huberów czy Caldwella oraz nowej drodze słynnego solisty Jima Beyera (który zdaje się nie przekazał redakcji szczegółowego opisu). W dalszej części rocznika są trzy obszerne notki (z Bear's Tooth na Alasce, wspomnianego Mount Thor i z K2 zimą). Towarzyszą im trzy foto-monografie "naszych" ścian, dobrze już podpisane co do autorstwa (CDW PZA -- za pomyłkę w podpisie diagramu ściany Mendenhall na zdjęciu Ryszarda Pawłowskiego bardzo serdecznie przeproszono). Ciepłych dwóch zdań doczekały się też błyskotliwe powtórzenia naszej młodszej dwójki na Alasce. Warto zaznaczyć, że pod względem zilustrowania i wizualnego promowania polskich dróg jest chyba całkiem nieźle. Ilość tego typu monografii w obecnym roczniku wynosi niespełna tuzin, ale z numeru na numer ich liczba rośnie.
W omawianym roczniku uwagę zwracają dwie ważne rzeczy. Pierwsza dotyczy rozległego terenu dotąd przez Polaków wspinaczkowo nietkniętego (o drugiej, dotyczącej całokształtu spraw etycznych, wspominam na końcu). Na 160 stron artykułów o górach -- aż 50 stron odnosi się do Transhimalajów (Nanczen Tangla, około 7200 m) i gór Syczuanu. Składa się na to materiał Tamotsu Nakamury, podobny do znanego już z majowego numeru periodyku japońskiego "Japanese Alpine News", ale z innymi mapkami, bazującymi na obrazach satelitarnych. Do tego dochodzą raporty z wypraw, m.in. takich wspinaczy jak Mick Fowler i Paul Ramsden (pokonali lodową nitkę w prawej części efektownej ściany Siguniang 6250, przypominającej bliską Polakom ścianę Changabang) czy znani z Trango i Ziemi Baffina Jared Ogden i Mark Synnott (wejście ścianą Jarjinjabo 5812 m). Wiele gór ma tu śnieżną urodę Andów, w rodzaju Yerupaja (m.in. Kajaqiao vel Jajacho, 6447, zwany "Matterhornem" Nanczen Tangla), ale czasem są nieco wyższe, i do zdobywania na tuziny i kopy. Dla najbardziej wymagających -- są tu przytłaczające deniwelacje Minya Konka czy Namcha Barwa i jej sąsiada przez Brahmaputrę.
Wśród ciekawszych artykułów warto wspomnieć o wejściu wschodnią ścianą Góry Szabli w Uralu Północnym (niemal pionowy big wall około 800 m, struktura skał, sądząc ze zdjęć, podobna jak w ścianie Trolli). Wśród notatek jedna obudziła naszą czujność: o rekonesansie Rosjan na południe i wschód od Pika Pobiedy w Tien Szaniu Wysokim. Topografia tej strony została wstępnie alpinistycznie rozwikłana i otwiera się tam okres "żniw", czyli pierwszych wejść formacjami najbardziej wyzywającymi i trudnymi. Dotąd bywali tu tylko Japończycy, którzy w pięciu wyprawach zdobyli dwa szczyty 6500--6600 m. Względna bliskość granicy powoduje, że po rekonesansie można się spodziewać aktywności Rosjan i agencji przez nich prowadzonych, dotąd niemiłosiernie eksploatujących okolice Chan Tengri. W USA do wejść ścianowych dojrzało kilka szczytów rejonu Arrigetch w środku Gór Brooksa (szczyty o granitowych ścianach rozmiarów i wyglądu typu Piz Badile, jest nawet imiennik pisany przez dwa "l"). Na szczyty wchodzono tam od lat 60., teraz jednak zaczęła się eksploracja największych stromizn, m.in. południowej ściany wspomnianego Badille.
Tymczasem nasi wspinacze szukają celów tak oryginalnych i oddalonych jak Meru (nie ujmując powagi tej ścianie). Przegapiamy szansę eksploracji prawdziwie pionierskiej w trudno dostępnych i tajemniczych rejonach, na miarę naszych najlepszych odkryć, takich jak droga na Kunyang Chhish czy zdobycie całej kolekcji najwyższych szczytów węzła Matcza w Pamiro-Ałaju w 1970 i 1971 -- nie mówiąc o wczesnym Hindukuszu czy przedwojennych Andach.
Rocznik zawiera relacje z kilku wspinaczek na 800-metrowej ścianie El Gigante w Meksyku (w tym znanej z artykułu w "Górach" drodze Stefana Glowacza). Ale jakoś mi nie żal, że Polacy tam się nie zaznaczyli. Natomiast ściana posłużyła do szerszej dyskusji o etyce i logice, za sprawą wytyczonej w lecie 2002 i obficie ospitowanej ze zjazdu (dosłownie "zgwałconej spitami", rap-bolted) 28-wyciągowej linii "Logical Progression", 5.12, w której to robocie uczestniczył m.in. grafik magazynu "Climbing" (droga nawet nie jest szczególnie prosta, w pewnym miejscu trawersuje w poprzek innej już istniejącej). Po artykule autorów drogi jako wprowadzenie zamieszczono list samego Alexandra Hubera, umiejącego przecież używać spitów, który zapowiada -- uwaga! -- że sfinansuje akcję usuwania tych spitów. Mowa jest o desakralizacji przygody, a w szczególności parku narodowego i dzikiej okolicy El Gigante, dotąd zawsze zdobywanego od dołu. Temat stał się gorący i aktualny także i dla nas, po lecie 2003 w Tatrach. Warto by pokusić się o dobre przetłumaczenie podanych na 10 stronach kilkunastu opinii, wśród których znalazły się -- generalnie opowiadające się po stronie przygody -- głosy obecnych zdobywców wielkich ścian, także czasem wiercących, oraz Kurta Alberta, Chrisa Boningtona czy Royala Robbinsa. Ten ostatni ostrzega dosadnie, że jeżeli droga pozostanie, to powstanie więcej podobnych dróg zrobionych jedynie "w imię zadartych nosów" ("thumbing noses") ich autorów.
Przykład ten poglądowo pokazuje rangę omówionej również w tym roczniku AAJ tzw. Deklaracji Tyrolskiej, ogłoszonej we wrześniu 2002 w Innsbrucku, gdzie pod egidą UIAA zgromadziło się około setki najświetniejszych wspinaczy. Konferencja zamknęła pięcioletnie starania o opracowanie zwięzłego "górskiego kodu postępowania etycznego" (The Tyrol Declaration of Best Practice in Mountain Sports; np. punkt 8 mówi o stylu, punkt 9 o zasadach wytyczania nowych dróg, punkt ostatni, 10., o relacjach ze sponsorami). Krótkie wzruszające wprowadzenie "Freedom, with Boundaries" w AAJ napisał Tom Frost, jeden z kilku liderów i prelegentów spotkania, wśród których byli też Bonington, Messner, Doug Scott, Alex Huber i Heinz Zak.
Grzegorz Głazek, CDW PZA
Autor recenzji występuje w stopce roczników 2002 i 2003 jako regional contact -- Poland (Red.)

 
00.00.0000 Karakorum zachodnie Heichela 10.12.2003
Wolfgang Heichel: "Chronik der Erschließung des Karakorum. Teil I -- Western Karakorum"; München 2003, format A4, s.342.
Zgodnie z naszą zapowiedzią w GG 09/03 z 17.09.2003, jako tom 36 cieszącej się świetną opinią serii "Wissenschaftliche Alpenvereinshefte" DAV i ÖAV ukazała się w listopadzie długo oczekiwana książka Wolfganga Heichela "Chronik der Erschließung des Karakorum. Teil I -- Western Karakorum", München 2003, s.342. Autor dzieli zachodnią połać Karakorum na 10 sekcji i w ich obrębie zestawia chronologicznie wyprawy. Omawia je w standardowych notach, nie ogranicza się jednak do suchych sprawozdań, co sprawia, że książka jest "do czytania". Teksty ilustruje 140 fotografii i ok. 100 rysunków szczytów i ścian. Fotografie krajobrazowe są szczegółowo opisane, wartość sentymentalną mają zdjęcia dawnych ekip wyprawowych -- Masonów, Visserów, Rebitschów i innych górskich vipów sprzed lat. Jest nawet wspólne zdjęcie Grąbczewskiego i Younghusbanda z towarzyszami z r. 1889. Swego rodzaju rarytas stanowi skomentowana fotografia rejonu Shispare i Batury, wykonana w r. 1937 przez niemiecką Ju-52. Warto tu dodać, o czym autor nie wspomina, że podczas tego przelotu wykonano też pierwsze zdjęcia wschodniej części Hindukuszu Wysokiego, z Kohe Tezem i Akher Chaqem. Ważne uzupełnienie książki stanowi 17 map Jerzego Wali, bogatych w szczegóły i nowych w stosunku do wcześniejszych opracowań tego autora. Jerzy Wala był głównym konsultantem Wolfganga Heichela, który pisze o tym w przedmowie: "Skomplikowana ale też bardzo owocna była współpraca z polskim kartografem Jerzym Walą. Jeden z największych znawców Karakorum mieszka w Krakowie (Polska), w oddaleniu 600 km ode mnie. Do tego dochodzi fakt, że nie posługuje się techniką komputerową, a wszystkie fachowe rozmowy musiały się toczyć z pomocą tłumacza." Autor wykonał wielką i żmudną pracę poszukiwawczą, w której trakcie przebił się przez mnóstwo częściowo trudno dostępnej literatury, z której większość -- jak twierdzi Alek Lwow -- ma w rozległych własnych zbiorach. Materiał zgromadził bardzo bogaty i z wielu źródeł, w tym i naszych. Polskich nazwisk jest w indeksie ok. 40. Słowian miło uderza dbałość autora o wolną od pomyłek pisownię imion i nazwisk z całym kompletem znaków diakrytycznych, na zachodzie z reguły lekceważąco pomijanych. Lektura książki otwiera czytelnikowi oczy na ogrom pracy eksploracyjnej, jaka w tej części Karakorum jest jeszcze do wykonania: najwyższe szczyty mają co prawda wejścia, ale 95% pozostałych, w tym wiele sportowo bardzo atrakcyjnych, czeka na pierwszych ludzi. Z polskich sukcesów eksploracyjnych najcenniejszym jest oczywiście pierwsze wejście polsko-niemieckiej wyprawy Janusza Kurczaba na piękny i trudny szczyt Shispare (7611 m) w r.1974. Podczas tej wyprawy śmierć poniósł niemiecki alpinista Heinz Borchers, którego pamięć autor książki uczcił nazywając bezimienny P.6305 m "Borchers Peak". Wejście na Shispare miało dotychczas tylko jedno powtórzenie (Japończycy 1994).
Ciekawostką jest, że ta ważna pozycja książkowa -- edytorsko utrzymana w stylu niskobudżetowych zeszytów naukowych -- ukazuje się poprzez wydawnictwo "Góry i Alpinizm" Alka Lwowa i wydrukowana została w podwrocławskiej Sobótce. Dla zainteresowanych nią (a na półce będzie chciał ją mieć niejeden alpinista wyprawowy czy poważniejszy miłośnik gór najwyższych) informacja, że w sprawie jej zakupu mogą się kontaktować z Alkiem Lwowem, P.o.box 1030; 50-950 Wrocław 2; e-mail gia@alpinizm.pl tel. +48-602-34-90-74 i +48-74-814- 77-10. Nakład zaledwie 500 egzemplarzy!
Józef Nyka
00.00.0000 Domeyko -- życie i dzieło 04.09.2003
Zdzisław Jan Ryn: Rok Ignacego Domeyki. Pod auspicjami UNESCO. Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2003.
Książka stanowi podsumowanie Roku Domeykowskiego. Pierwszy rozdział "Kalendarium" zawiera przegląd konferencji i wydarzeń kulturalnych związanych z dwusetną rocznicą jego urodzin. Wiele z nich miało zasięg międzynarodowy. Konferencje na Litwie i Białorusi, dofinansowane przez UNESCO, były połączone ze zwiedzaniem stron rodzinnych Domeyki, podzielonych dzisiaj pomiędzy Litwę i Białoruś.
W drugim rozdziale uporządkowano alfabetycznie nazwy własne zawierające nazwisko Domeyki (ok. 130 eponimów). Obejmują one m. in. nazwy geograficzne, instytucjonalne i naukowe. Niewielu sławnych Polaków doczekało się tak pokaźnej liczby imion własnych (np. Cordillera Domeyko, Pueblo Domeyko, Glacier Domeyko).
Trzecia najobszerniejsza część to bibliografia podmiotowa i przedmiotowa I. Domeyki za rok 2002. Warto zwrócić uwagę na 20 publikacji książkowych, w tym materiały konferencyjne i katalogi wystaw. Interesujące są pozycje ikonograficzne, filatelistyczne, numizmatyczne czy medalierskie. Bibliografia za rok 2002 przekracza tysiąc pozycji! Hasło Ignacego Domeyki w internecie sięga kilkuset pozycji.
Jubileuszowy Rok nie tylko przypomniał dotychczasowy stan wiedzy o życiu i dziele romantycznego Żegoty, przyjaciela Adama Mickiewicza, emigranta, uczonego, odkrywcy, wieloletniego rektora Uniwersytetu Chilijskiego i doktora honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego, lecz skłonił uczonych różnych specjalności -- geologów, mineralogów, chemików, etnografów, historyków nauki, bibliografów -- do oceny jego dorobku w świetle współczesnej nauki.
Książka ukazała się w wersji polsko-hiszpańskiej. Na okładce pomieszczono herb rodowy Domeyków.
00.00.0000 Kolorowe "Góry Azji" 15.07.2003
Jiři Šlégl z zespołem: Góry Azji. Mapy przeglądowe i szczegółowe. Trasy turystyczne. Alpinizm. Sport. Fauna i flora. Klimat. Przekład z czeskiego Andrzej Czcibor-Piotrowski. Wyd. Horyzont. Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media. 2002. S.288. Polskiej konsultacji specjalistycznej brak.
Przewodnik po górach Azji był potrzebny od dawna i pod tym względem książka jest "strzałem w dziesiątkę". Z bezliku azjatyckich pasm i krain górskich wydawcy wybrali ok. 50 ważniejszych z geograficznego i turystycznego punktu widzenia. Zgrupowali je w 28 rozdziałów, do których prowadzą barwne mapy przeglądowe, wspierane 45 szczegółowymi graniówkami typu "Wala". Opisy regionów (jak zapewnia wydawca, w większości znanych autorom z autopsji) dzielą się na stałe człony, takie jak topografia, geologia, klimat, sieć wód, zasiedlenie etc. Koncepcja przemyślana i wydawnictwo edytorsko efektowne, użyteczne przy tym jako źródło inspiracji podróżniczej i wybór wstępnych wiadomości ogólnych o upatrzonych pasmach górskich, z których co najmniej kilka w polskiej literaturze nie miało dotąd prezentacji. Pytani o ocenę nasi znajomi wysokogórcy, mówią o książce z uznaniem, okazuje się jednak, że żaden z nich nie próbował wgłębić się w jej teksty. A niestety właśnie tu "zaczynają się schody": realizacja autorska i redakcyjna szwankuje, a księga w miarę wertowania nastraja do siebie coraz bardziej nieufnie.
Materiał zebrano ze źródeł różnej wartości, a uczynili to różnej wiarygodności autorzy, zabrakło też kompetentnego redaktora, który potrafiłby objąć okiem całość wielkiego kontynentu i stworzyć dzieło zadowalające pod względem naukowym, popularyzatorskim i turystycznym. Tłumacz nie zadbał o przyswojenie sobie polskiej terminologii górskiej -- szczególnie razi "zespół" w znaczeniu masyw lub rejon górski (np. "zespół Lhotse"). Przy nazwiskach i nazwach pozostają czeskie końcówki fleksyjne (s. 34 pod Scheldou, s. 134 z Dawa Lamou, s.135 Josefa Rakoncaje). Karakorum występuje raz w rodzaju męskim, jak 150 lat temu "ten Himalaya", to znów w liczbie mnogiej lub w rodzaju nijakim. Jezioro u stóp Bogda Feng (s.115) nazywa się Niebieskie zamiast Niebiańskie, "Kamienie Pasterzy" w miejsce "Skał Pastuchowa" (s.43) wytknął tłumaczowi Andrzej Skłodowski w "Taterniku" 1--2/2003. Nie widać zasady transkrybowania nazw. W Hindukuszu czy Karakorum są one spolszczane (Szaszan, Czogolisa, Czogori), w Himalajach zaś pozostawiane w pisowni angielskiej (Kishtwar, Jannu, Cho Oyu). W górach Chin pisownia stanowi coctail angielsko-chińsko-polski. Na s.73 czytamy, że Pik Komunizma w r. 1999 przemianowano na "Pik Somori", ale na s.88 i 90 ta nowa nazwa brzmi "Pik I. Samoniego" i "Pik I. Samaniego" (poprawna jest wersja druga, choć współczesna literatura wciąż nie rozstaje się z Pikiem Kommunizma). W tekstach moc błędów korektowych: s.10 Konchenjunga, s.34 Dychtan, s. 75 Dastaghil Sar; s.85 lodowiec Sanktdara, s.129 Cahngabang, Shivaling, s.138 lodowiec Kuhumb, s.134 Louis Lechenal, s.135 Bharirathi... Biełałakaja ma na s.44 trzy pisownie: Belalakaj, Belalakaja i Belala-kaja, na ss.151--157 górny bieg Brahmaputry występuje jako Tsangpo, Cangpo, nawet Gangpo (na mapach chińskich Zangbo Jiang) -- wszystko to tylko próbki redakcyjnej "dojrzałości" dzieła.
W książce zaledwie kilka rozdziałów opracowano na przyzwoitym poziomie: góry Japonii, Taiwan, Pamiro-Ałaj (choć o polskiej eksploracji Matczy czy słowackiej "Fanów" ani słowa). O głównych pasmach kontynentu -- Karakorum, Pamirze, Tien-szaniu, Ałtaju -- niemal tyle samo, co z "Gór Azji", dowiemy się z encyklopedii powszechnych lub dzieł ogólnogeograficznych. Wiadomości topograficzne są mało ścisłe i zwykle ogólnikowe, aczkolwiek jest wyjątek: na ss.118--130 szczegółowy podział Himalajów, dobry, bo odpisany z pracy Adamsa Cartera, zamieszczonej w American Alpine Journal 1985. Tytuł "Góry Azji" wskazuje, że książka poświęcona jest górom, ale w 9-stronicowym opisie Hindukuszu z tysiąca wysokich szczytów tego ogromnego pasma wymieniono zaledwie... cztery: Tirich Mir, Noshaq, Istor-o Nal i Shkhawr. Nie ma nawet Saraghraru. Jakby dla kontrastu, rozdział "Góry Iranu" składa się z rządków niewiele mówiących nazw gór, tyle, że brakuje wśród nich tej dla alpinistów najważniejszej: Alam Kooha. Jednym z ostatnich wielkich sukcesów eksploracyjnych w Azji Centralnej było w r.1992 wejście na wschodni bastion Himalajów, dziką Namcha Barwa (7782 m zdjęcie). Szczyt pojawia się w tekście (s.118, 151), szkoda że tylko jako nazwa i kota. Słynna Gongga Shan (7556 m) jest wzmiankowana dwa razy: w górach Minya Gang (s.159) i w górach Daxue Shan (s.205). Nazwa ma trzy warianty, brak jednak tej, pod jaką masyw od lat figuruje w literaturze zachodniej, mianowicie Minya Konka. Wejście na ten szczyt Terrisa Moore i Richarda Burdsalla w r. 1932 należy do najbłyskotliwszych sukcesów alpinizmu wyprawowego. W książce nie wspomniano o nim, podobnie jak o bojach o pobliski Meili Xue Shan (6740 m, s.206), najwyższy w Jünnanie, na którym w styczniu 1991 rozegrała się jedna z największych tragedii himalajskich: w nocnej lawinie straciło życie 11 alpinistów japońskich i 6 chińskich. Nawiasem mówiąc, szczyt ten na nowszych mapach chińskich figuruje z nazwą Moirigkawagarbo, choć przez miejscowych zwany jest Kang Karpo.
O mimowolny humor zadbano serwując takie np. stwierdzenia: S.63 -- "Chociaż Hindukusz wchodzi w skład Himalajów, jego położenie odsuwa go na margines zainteresowania alpinistów i turystów. Najwyższy szczyt, Tiricz Mir, cieszy się opinią jednego z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie." S.115 -- "Ałatau Dżungarski jeszcze nie był odwiedzany przez alpinistów. Są tu odcinki o piątym stopniu trudności." Zdjęcie. S.80 -- "K2 i sąsiednie szczyty pierwszy pokonał Godwin Austen w 1861 roku." S.130 -- "Nanga Parbat (...) Od najbliższego zespołu himalajskiego Dhaulagiri oddalona jest o 1100 km". S.134 -- "Do północnych ścian tak ważnych szczytów jak Lhotse czy Gyachung Kang nikt dotychczas się nie zbliżył." Zdjęcie. S.173 -- "Alpiniści mają wiele możliwości -- wciąż jeszcze -- pierwszych wejść na Ałtaj. Oblodzenie utrudnia wspinaczkę na szczyty."
W podtytule dzieła czytamy "Alpinizm", a mapki graniowe żywo przypominają strony "Taternika" czy "Alpine Journal". Jednak to, co o alpinizmie napisano, górołazów mocno rozczaruje. Nawet podrozdział o wejściach czesko-słowackich jest płytki i pobieżny. Trudno w to uwierzyć, ale w książce "Góry Azji" nie pomyślano o podaniu nazwisk pierwszych zdobywców Everestu czy pierwszych ludzi na K2, podobnie jak zdobywcy Pika Kommunizma, Jewgienija Abałakowa. Są natomiast szczegółowe dane (osoby, daty) odnoszące się do wejść np. na Demirkazik, Noszak, Biełuchę, Munku Sardyk czy kaukaski Elbrus (choć Łysenkow nie stanął z "Haszyrowem" na wierzchołku 5621 m, nie było go nawet w składzie wyprawy; s.44). Książkę wydano dla czytelnika polskiego, ten jednak nie może jej czytać bez irytacji. Wiemy dobrze, że w górach Azji Polacy zrobili niemało -- tak np. w trzecim co do wysokości masywie świata, Kangchendzöngi, z 5 głównych szczytów na trzy (dwa po 8500 m) weszli jako pierwsi ludzie. Z 10 najwyższych 7-tysięczników na 4 Polacy też stanęli jako pierwsi. Tymczasem na prawie 300 stronach "Gór Azji" autorzy nie wymieniają ani jednego polskiego alpinisty!! "Legendarny Messner" pojawia się szereg razy -- o Kukuczce, Wandzie Rutkiewicz, Zawadzie, Wielickim, Kurtyce czescy pisarze górscy (a tym bardziej polscy wydawcy!) chyba w ogóle nie słyszeli. Podobnie jest z literaturą. Książek o górach Azji wydano na świecie setki i są wśród nich pozycje bardzo dobre a nawet kluczowe, jak dzieła Dyhrenfurtha, Masona, Yakushiego, Jill Neate, Kiełkowskiego. Próżno ich jednak szukać w bibliografiach "Gór Azji". Na s.7 "Podstawowa literatura przedmiotu": 14 tytułów, wszystkie o trzeciorzędnym znaczeniu i wszystkie w języku czeskim, w tym "Guinnessova kniha rekordu" (!). Podobnie jest z bibliografiami do poszczególnych rozdziałów, a odesłania do źródeł takich, jak "Biul. ARGS 1975" czy "tom zbiorowy ČSGS nr 4 (1991)" świadczą o zupełnej bezmyślności wydawców. Przy Himalajach łaskawie wymieniono Kowalewskiego i Kurczaba i to jest chyba jedyny polski ślad literacki. Rady praktyczne wyrywkowe i częściowo zdezaktualizowane, m.in. przez rozluźniające przepisy decyzje Nepalu, Pakistanu, Chin. O Iranie czytamy, że "zdobycie wizy turystycznej graniczy -- i zapewne jeszcze długo będzie graniczyć -- z cudem". A przecież kraj ten reklamuje swoje szczyty, jest w ofertach biur podróży, a wejścia na Damavand sypią się jak z rękawa (o polskich m.in. GS 11/02, "Tygodnik Podhalański" 25-26/03). Tom urywa się "oszczędnościowo" jak nożem uciął. Indeksu nie ma -- bo i do czego?
Oczywiście, każdemu się zdaje, że potrafi dobrą książkę napisać, ten i ów umie ją nawet wydać i sprzedać. Ale żeby tak słabo i niechlujnie opracowany tytuł tłumaczyć i proponować nacji, która coś tam jednak o górach wie i coś do ich eksploracji wniosła, a na dodatek ma własnych, nieporównanie kompetentniejszych autorów? Cóż, pieniądze są ważniejsze, niż wydawnicze ambicje, nie mówiąc już o czymś takim, jak honor firmy. Czekajmy na następne tomy serii "Gór Świata", a nuż zdarzy się cud i okażą się lepsze?
Józef Nyka
00.00.0000 Pokolenie z pobliża nieba 20.06.2003
Stanisław Worwa: Bliżej nieba. Zbiór wspomnień górskich. Redakcja: Barbara Morawska-Nowak. Współtwórca i wydawca: Zofia Barutowicz-Worwa. Wydano z pomocą przyjaciół z Klubu Wysokogórskiego. Kraków 2003, s.232 + wkładki ilustracyjne barwne i czarnobiałe. Główny dystrybutor: "Góry i Alpinizm".
Im więcej zmarszczek żłobi nasze czoła, tym chętniej wracamy myślami do tamtych odległych lat, do wypiękniałych przez upływ czasu zdarzeń, młodych twarzy naszych przyjaciół i tego dawno wygasłego entuzjazmu, jaki budziły w nas góry, w które jeździliśmy zatłoczonymi pociągami, ochoczo stojąc w ciżbie po kilkanaście godzin. Wszystkie ówczesne biedy dzisiaj już nie bolą, przeciwnie -- dodają smaku przygodom i stają się zabawną anegdotą, w której prawdziwość młodzi szczerze powątpiewają. Zbiór wspomnień Staszka Worwy (zdjęcie) jest takim powrotem do przeszłości, z -- jak mawiał zakopianiec Makuszyński -- uśmiechem w lewym, i łezką smutku w prawym oku. Wraz z narratorem przeżywamy przygody z lat 1940--1980, emocjonujące (zjazdy z Aiguille Noire), groźne (lawina z Czeskiego Szczytu), zabawne, także dramatyczne, jak poszukiwania Nunberga i Woźniaka na Ganku czy ofiar lawiny nad Hińczowym Stawem. Przebieg wielu zdarzeń znamy z innych relacji, mimo to chętnie do nich wracamy, bo przecież każdy interpretuje fakty na swój sposób. Tak np. przygodę z wybuchem "granatu" Jan Długosz opowiadał jako swoją, i to rozegraną w Kurniku, w dodatku w obecności kontrolerów "p-poż", przypadkiem właśnie na ten moment przybyłych służbowo z Zakopanego. "Granaty" wybuchały zresztą częściej, a w taternickiej gawędzie historyczny detal nie jest ważny, może być nawet przeszkodą -- o gawędziarzu Oppenheimie mawiano, że "gospodarował faktami na miarę fantazji i nastroju chwili".
Do swoich sportowych sukcesów Staszek odnosi się z godnym siedemdziesiątki dystansem, nie robi też z siebie literata, choć pisze z wdziękiem i zgrabnie buduje dramaturgię opowieści. Jego wzór, to przede wszystkim "Komin Pokutników". Jak sam przyznaje, wspomnienia zaczął pisać dopiero jako emeryt i z wieloma tematami (Spitsbergen, Hindukusz...) nie zdążył się już uporać. Nic też nie napisał o swoich związkach ze sportami wodnymi, zwłaszcza kajakarstwem górskim (m.in. wysokie miejsca w chyba ośmiu edycjach MSKnD). Szkoda, ale cieszmy się z tego, co zdołał utrwalić i obronić od zapomnienia. Zbiór wspomnień przygotowały do druku i wydały Zosia Barutowicz-Worwowa i Basia Morawska w iście rekordowym tempie 2 miesięcy, bądźmy więc wyrozumiali dla przeoczeń a także drobnych merytorycznych i redakcyjnych potknięć. Roboty było niemało: Staszek nosił się z myślą o książce, teksty powstawały więc pod tym kątem, a większość z nich ukazywała się drukiem na łamach GiA i "Pamiętnika PTT", trzeba je jednak było pozbierać, ująć w całość, ujednolicić redakcyjnie i graficznie, no i zgromadzić ilustracje, których liczba i jakość są doprawdy imponujące. Dzięki nim wracamy w czasy pumpek, trampek, skafandrów, sisalowych lin, cienkich kocyków, a ten i ów z dawno pożegnanych kolegów, dotąd znany tylko z nazwiska (Westfalewicz, Korek), teraz nagle uzyskuje... twarz i sylwetkę. Można przyjąć, że gdyby nie starania wydawczyń, część tych skarbów nigdy nie ujrzałaby światła dziennego. Ponieważ Staszek dużo miejsca poświęca kolegom i przyjaciołom (Hellerówna, "Palant", "Druciarz", "Hierz" mają nawet osobne rozdziały), książka staje się też wizerunkiem pokolenia, niestety, po części i jego epitafium, wielu bohaterów nie ma już bowiem pośród żywych. W tym sensie tytuł "Bliżej nieba" otrzymuje drugie, już alegoryczne znaczenie.
Szkoda, że tomu nie opatrzono notą edytorską, informującą o pierwodrukach poszczególnych tekstów, a także o istnieniu innych lub częściowo innych wersji relacji, jak np. Alpy 1947 w "Pamiątkowej księdze" Stanisława Siedleckiego 1992 ("Wspomnienia z wyprawy", ss.63--76). Bogatą szatę ilustracyjną książki uzupełniamy jeszcze jedną zbiorową (fotką), którą kilka lat temu Staszek Worwa dla "Głosu Seniora" z pomocą kolegów opatrzył nazwiskami stojących na tle Niżnich Rysów osób
"Bliżej nieba" rozchodzi się bardzo dobrze a nakład nie jest duży. Książkę można zamówić u Alka Lwowa w GiA, box 1030; 50-950 Wrocław (e-mail), cena 25 zł wraz z wysyłką. Rozprowadza ją też kielecki Filar (e-mail). I uwaga: w biblioteczce seniora pozycja obowiązkowa!
Józef Nyka
00.00.0000 Tatry w ugrach, sepii i brązach 14.01.2003
Teresa Jabłońska, Anna Liscar, Stefan Okołowicz, Lech Majewski: Tatry. Fotografie Tatr i Zakopanego 1859--1914. Wydawnictwo BOSZ w Lesku i Muzeum Tatrzańskiego, Olszanica 2002. Format 27 x 30 cm, stron 251.
Pod choinkę otrzymaliśmy długo oczekiwany prezent: okazale wydany album starej fotografii zakopiańskiej i tatrzańskiej. Dominuje krajobraz: 135 fotogramów, z których część oglądamy po raz pierwszy, a te już znane z kart pocztowych czy książek otrzymujemy w nowoczesnej reprodukcji, z wyblakłych odbitek pozwalającej wydobyć cały ich walor i czar. Zebrane zdjęcia dowodzą, że pionierzy fotografii postrzegali Tatry podobnie, jak my dzisiaj, a sztuka pokazywania gór z pomocą oka kamery -- jeśli pominąć nowinki techniczne -- przez półtora wieku nie zrobiła dużych postępów. Ukształtowane przez malarstwo zasady kompozycji, zabudowy płaszczyzny, gry walorami, wykorzystania perspektywy powietrznej znane były już Rzewuskim i Szubertom, a fotogramy Karłowicza, Krygowskiego czy Jaroszyńskiego i dziś byłyby ozdobą dobrej krajoznawczej wystawy. Wiele starszych zdjęć straszy bielą pozbawionego chmur nieba -- to nie nieudolność twórców, lecz wynik cechy ówczesnych klisz, "ślepych" na barwy zimne, szczególnie fiolety i błękity. W albumie zręcznie niwelowano te braki, zgęszczając ton tła nad górami.
Jako zapis historii najcenniejsze są rozdziały poświęcone folklorowi (60 zdjęć) i wkraczaniu XIX-wiecznej cywilizacji w sielskie opłotki Zakopanego (60 zdjęć). Wiele z pojawiających się twarzy znamy z wcześniejszych publikacji, jednak dopiero zgromadzone razem cofają nas one w całą dokumentarnie autentyczną rzeczywistość góralską tamtych lat. Tytuł albumu brzmi "Tatry", szkoda więc, że ani jednym zdjęciem nie zaznaczono obecności pod Tatrami Spiszaków, Liptaków, Orawian czy też miejscowości innych, aniżeli Zakopane. Dawne wycieczkowanie obrazuje 45 zdjęć, zaś tworzenie się bazy turystycznej -- portrety 6 schronisk i schronów (z ogółem ok. 30 po stronie polskiej). Rozdział o nartach i taternictwie wypada słabiej, gdyż połączone zbiory są pod tym względem niebogate: 15 zdjęć narciarskich i ok. 10 luźno związanych z taternictwem, z tego zaledwie jedno stricte wspinaczkowe, i to reprodukowane z "Taternika" 1909. Ciekawa zbiorowa fotografia z r. 1910 na s. 235 zasługiwała na nieco większą działkę, niż jej przydzielono (zdjęcie). Wyjściem poza temat książki wydaje się natomiast być włączenie do niej eksperymentów Witkacego -- kontrowersyjnych artystycznie, a częściowo w ogóle nie związanych z Tatrami czy Zakopanem.
Anna Liscar i Stefan Okołowicz piszą, że Walery Eljasz (podobnie jak później Chmielowski) korzystał z aparatu jako "notatnika" do prac nad swoimi przewodnikami. Dodajmy od siebie, że nie miał on tej biegłości rysowniczej, co np. Compton, więc z pomocą obiektywu tworzył matryce do sporządzania widoków i panoram ze szczytów. Jako przykład wymieńmy rozkładówkę nr 186 w albumie, która w formie ryciny występuje -- z drobnymi zmianami -- w wydaniu IV (1891) przewodnika na s.129, podobnie jak "Pasterka w Tatrach" (wyd. 1896 s.35 i 1900 s.28), będąca graficzną repliką postaci Hanki Gomboski (zdjęcie nr 155) (reprodukcja). Korzystanie przez Eljasza z materiałów cudzych dokumentuje rycina "Dolina za Bramką" w wydaniu 1896 s.154 -- wierna rysunkowa kopia zdjęcia nr 139. Podobne przykłady można by mnożyć.
Na stronach albumu miejsca było dosyć, szkoda więc, że autorzy tak skąpili informacji w podpisach do zdjęć. Brak nazwisk wielu pokazywanych osób. Czytając, że mamy przed sobą Jaworowy, Szeroką Jaworzyńską, Świstowy musimy mieć sporą wiedzę topograficzną, by zorientować się, "kto jest kim" w tłumie gór na zdjęciu. Nierzadko podawana jest tylko nazwa stawu czy potoku, podczas gdy wzrok oglądającego błądzi po anonimowych szczytach (nry 55, 61, 125, 283). Pozostawione bez wyjaśnień żartobliwe podpisy Karłowicza budzą zdziwienie, jak np. ten przy rozkładówce nr 260, gdzie zamiast "równin Galicji" widzimy (galicyjską wprawdzie) Dolinę Gąsienicową, Magurę, Kopy Królowe i do cna wyrąbaną ubocz Nosala. A już uśmiech budzi podpis do jego zdjęcia zrobionego z... "Brodawki" (nr 5). Kto dzisiaj pamięta, że Staroleśna nazywała się po węgiersku Bibircs, co oznaczało "brodawkę" i ocalało w słowackiej "Bradavicy"? Jak słusznie stwierdzono w artykułach wstępnych, album jest pochwałą efektów walki o ochronę Tatr i działań Tatrzańskiego Parku Narodowego -- przy wielu zdjęciach można było na to zwrócić uwagę, albo nawet dorzucić dwie-trzy porównawcze fotki współczesne, unaoczniające dzisiejszy zasięg lasu czy kosodrzewiny.
Mimo zdawkowości podpisów, nie ustrzeżono się drobnych usterek. Oto parę przykładów: Zdjęcie nr 79 to ani Głodówka, ani lata 1876--78 -- wystarczy zauważyć nową, obramioną słupkami szosę. Kamienna chatka z r. 1875 (nr 113) została zniszczona przez lawinę nie na Krzyżnem lecz w Dolinie Waksmundzkiej -- na Krzyżne przeniesiono obiekt (bo nie mury) w r.1880. Schron w drodze na Świnicę (nr 111) stał nie pod Przełęczą Świnicką, lecz nad nią, na tzw. Karbie, zresztą zdjęcie przedstawia nie ten budynek, lecz całkiem inny: utulnię w załomie Miedzianego w Dolince za Mnichem. Szczyt Marty, to oczywiście Żłobisty, a Szczyt Katarzyny, to Mała Pośrednia Grań. Stwierdźmy jednak uczciwie, że dostrzeżonych usterek jest na palcach policzyć -- jak na 340 jednostek ilustracyjnych jest to niewątpliwy sukces.
Wszystkie teksty tłumaczone są na angielski i tu, niestety, zabrakło redaktorskiego oka, a Witold H. Paryski, wymieniony jako konsultant, z pewnością "przewraca się w grobie". Tłumaczka, biegła w angielskim "w ogóle", nie zna terminologii fachowej ani problematyki tatrzańskiej i jakoś nikt na to nie zwrócił uwagi. "Harnasie" są dla niej operą, razi przymiotnik "Tatran", niewłaściwy termin stanowi "fell" w znaczeniu turni, "pass" dla Rozdziela (277) czy "tarn" w odniesieniu choćby do Czarnych Stawów lub typowych "lakes", Pięciu Stawów Polskich. Często wracający "threshold" to próg domu, w geomorfologii przyjęty jest termin "rock step". Na Polski Grzebień czy Rysy prowadzą nie, jak powinno być, route albo path, lecz "road", czyli szosa lub co najmniej droga kołowa. Nieporozumieniem jest nazywanie Sekcji Turystycznej TT "Hiking Section" (s. 245 i inne), Dworzec Tatrzański w Zakopanem pojawia się parę razy jako "Tatran Railway Station" -- Tatrzańska Stacja Kolejowa (197, 198, 325). W nazwach geograficznych takie potknięcia, jak "Krzyżne Mountain" (nr 60, 113), "Beskidy peak" zamiast Beskid (nr 316), "The Tatras of Bielsko" (nr 141, na s.246 jeszcze gorzej, bo "Tatras around Bielsko"), nazwane przecież od Białej Spiskiej a nie od Bielska-Białej. Na s. 247 Karłowiczowi dopisano "linguist and lexicographer", myląc go z ojcem Janem.
Do układu graficznego wrócimy na innym miejscu, można by też dyskutować z artykułami wstępnymi, ale nie bądźmy zbyt grymaśni: nie ma dzieł doskonałych, a księga jako całość robi imponujące wrażenie i śmiało wkracza do tatrzańskiej klasyki. Najstarszym z nas, pamiętającym jeszcze chatę TT na Gąsienicowej czy autentycznych, śniadych od dymu juhasów na halach, dostarcza nostalgicznych wspomnień, a zakopiańskim góralom rodowych wizerunków ich pra-pradziadków. Maniacy dłubania we wszystkim, co tatrzańskie, otrzymują zajęcie na długie zimowe wieczory. W bibliotece tatrzańskiej album "Tatry" jest na pewno największym wydarzeniem wydawniczym ubiegłego roku i zgarnie edytorskie nagrody, czego jego autorom szczerze życzymy. Mimo iż zajmuje sporo miejsca i kosztuje całe 120 zł -- nie można go nie mieć na półce. I, oczywiście, w sercu.
Józef Nyka

archiwum nowości wydawniczych z roku 2002 i lat wcześniejszych

datatytułautor
 10.12.2002   Baintha Brakk i Everest
Marek Maluda
26.11.2002  "Taternik" 4/2001
J. Nyka
23.11.2002  Mnich i Zamarła
04.11.2002  Nowości prasowe z USA
Rudaw Janowic
24.10.2002  Powrót Karłowicza
wj
24.10.2002  Nowy Rokendais
Władysław Janowski
18.10.2002  Lynn w pionowym świecie
Władysław Janowski
12.10.2002  Jerzy Kolankowski o sobie
Władysław Janowski
07.10.2002  Biografia Lorda Hunta
Andrzej Kuś
07.10.2002  For climbers by climbers
Władysław Janowski
07.10.2002  "Taternik" 4/2001
02.10.2002  Bonatti po hiszpańsku
27.09.2002  Tatrzańskie nowości
Henryk Rączka
21.09.2002  Przewodnik po górach Nepalu
Janusz Kurczab
21.08.2002  MASTER TOPO -- przewodniki-plakaty
26.07.2002  Wznowienie książki Alka Lwowa
  O Tatrach ze sklepu do supermarketu
Grzegorz Głazek
  Aconcagua na mapie
jn
  Ignacy Domeyko
  Nepal -- nowy przewodnik trekkingowy
  Złe lata stolicy Tatr
Józef Nyka
  pozostałe