31.12.2005 |
DO ZOBACZENIA W NOWYM ROKU |
12/2005 (56) |
Schronisko XXI wieku
2 września 2005 r. w odległości pół godziny od szczytu Hochschwabu (2277 m) otwarto najnowocześniejsze schronisko Alp Wschodnich: Nowy Schiestlhaus (2156 m). Metalowo-drewniano-szklana konstrukcja (
zdjęcie) wykorzystuje wszystkie walory terenu, róży wiatrów, insolacji, a także najnowsze technologie -- z elektronicznym sterowaniem włącznie. Budowla jest energetycznie samowystarczalna: 70 m kw. kolektorów słonecznych, wspieranych bezpośrednią insolacją, pokrywa zapotrzebowania na energię do ogrzewania i prowadzenia schroniska, w cysternie gromadzi się deszczówka, po utylizacji używana do gotowania i picia. Ścieki oczyszczane są niemal w 100% i jako czysta woda spływają bezpośrednio w dół do potoków. Prace budowlane były trudne -- samych lotów helikopterowych wykonano 5000. Obiekt zaprojektowało kilka biur architektonicznych -- inwestorem jest właściciel 120-letniego Schiestlhaus -- niebogaty Österreichischer Touristenklub. Kosztom mógł podołać, ponieważ jako konstrukcja "modelowa", schronisko otrzymało duże wsparcie finansowe z różnych stron, a poszczególne rozwiązania (np. urządzenia solarne) są obecnie nagradzane na konkursach ekologicznych. Nowemu obiektowi poświęcony jest nr 5a/2005 "Österreichische Touristenzeitung" -- ciekawy także dla inżynierów projektujących i prowadzących budowy w górach.
Unowocześnianiu bazy w Alpach zachodnie towarzystwa górskie poświęcają wiele troski oraz większość środków, jakimi dysponują. Tak np. Deutscher Alpenverein w ciągu ostatniej dekady wydał 44 miliony euro na stopniowe dostosowywanie swoich 130 schronisk do wymogów współczesnej ochrony przyrody. Działania modernizacyjne objęły m.in. instalacje solarne, nowoczesne oczyszczalnie ścieków, redukcję ilości i utylizację śmieci, udane próby oddziaływania na przepływ mas turystów. W porozumieniu z lokalnymi władzami i naukowcami, regulowany jest też ruch w terenach skałkowych (okresy ochronne, rezerwaty ścisłe, interesy mieszkańców okolic). Patron "schroniska przyszłości" w Hochschwabie, dr Leopold Schiestl (1815--80), długoletni prezes ÖTK, był rzecznikiem zjednoczenia towarzystw alpejskich w jakimś prototypie UIAA.
I młodą piersią chłonąć wiatr
"Dziecięcy Projekt Ekstremalny" to nazwa eksperymentalnej rosyjskiej akcji, mającej na celu skierowanie "trudnych" 15- czy 16-latków na drogę górskiej przygody. Pierwszą i udaną operacją było wejście latem 2005 r. siedmiu młodzików z Kowalewskiego Domu Dziecka na Biełuchę Wschodnią (4506 m). Dla zapewnienia pełnego bezpieczeństwa, młody zespół miał silną obstawę instruktorską, kierownikiem był dyrektor Domu, o. Andrzej Woronin. W bardziej eksponowanych miejscach zakładano poręczówki. Obserwacje wychowawczo-dydaktyczne uznano za bardzo obiecujące. Następnym krokiem w ramach programu jest trwające właśnie wejście młodej ekipy na zimowy Elbrus (5642 m). Pięciu młodzików i 8 dorosłych opiekunów bawi w Przyelbrusiu, by w Nowy Rok -- jeśli warunki pozwolą -- wejść na jeden z obu wierzchołków najwyższego szczytu Kaukazu. Wejście poprzedzone zostanie treningiem lodowcowym i paroma wypadami aklimatyzacyjnymi. Projektowi patronuje cerkiew Przemienienia Pańskiego z Nieriechty, zaś od strony technicznej i naukowej opiekuje się nim Szkoła Turystyki Ekstremalnej i Przygodowej. Wyekwipowała grupę firma BASK.
Mniej kłopotów z tlenem?
I jeszcze jedna interesująca nowinka z Rosji. Walentin Bożukow, mistrz sportu i śnieżny bars, wynalazł nowy sposób zaopatrywania alpinistów himalajskich w tlen. Jego system napełniania butli został opatentowany i zostanie ujawniony w przyszłym sezonie wiosennym w Himalajach. Nowo zawiązana "Russian Oxygen LTD" zarejestrowała się także w Nepalu, by od wiosny 2006 rozpocząć napełnianie butli tlenem w Katmandu oraz -- uwaga! -- w bazie pod Everestem. Gwarantowana będzie jakość tlenu, a także jego zawartość w butli: użytkownik znajdzie w niej 125% tej objętości gazu, jaką miewał dotychczas. Dla reklamy, Bożukow wystąpi w roli sponsora amerykańskiej wyprawy amerykańskiej na zachodnią grań Everestu, którą gratis wyposaży w tlen. W przyszłości "rozlewnie" tlenu mają się też znaleźć w innych bazach, np. pod Cho Oyu. Informacja powyższa ukazała się w prasie rosyjskiej jesienią, nie wygląda więc na primaaprilisową.
Dziumbier z liną
Mało kto u nas wie, że północna ściana najwyższego szczytu Niskich Tatr, Dziumbieru (2043 m), jest terenem wspinaczek, szczególnie zimowych. Całe długie urwisko pokrywa sieć przeszło 50 dróg, różnej długości i trudności. Kłopotliwy problem stanowi fakt, że Dziumbier (
zdjęcie) jest rezerwatem ścisłym, m.in. ze względu na rzadkie ptaki i mateczniki kozic, wspinacze muszą się więc stosować do ścisłych uregulowań. W końcu tego roku JAMES wynegocjował z dyrekcją Parku Narodowego umowę zimową, podpisaną na dwa lata. Ściana zostanie otwarta dla członków JAMES na okres od 15 grudnia do 28 lutego. Dostępne są 2 drogi dojścia, amatorzy wspinania muszą wpisać się do książek wyjść w schroniskach, po wspinaczce zaś przekazać swoje spostrzeżenia przyrodnicze, szczególnie te dotyczące kozic. W ścianie nie może być jednocześnie więcej niż 10 wspinających się. Żlebami nie wolno zjeżdżać na nartach, gdyż kozice reagują paniką na widok szybko przemieszczających się obiektów. JAMES apeluje do członków o dotrzymywanie warunków umowy i ścisłe stosowanie się do uzgodnionych reguł, co w przyszłości może zaowocować złagodzeniem norm i dopuszczeniem do wspinania także członków innych zrzeszeń alpinistycznych.
Huber w orlim gnieździe
Szeroko znany wspinacz niemiecki, Thomas Huber, jeden z dwójki Huberbuam, współpracuje od niedawna z Parkiem Narodowym Berchtesgaden przy penetracji trudno dostępnych partii skalnych. W połowie listopada 2005 wspiął się on 200-metrową ścianą nad doliną Wimbsch do pustego gniazda orlego na wysokości 1300 m, w którym w latach 2001 i 2002 wychowały się dwa pisklęta. Ściana jest skrajnie trudna, a gniazdo schowane pod okapem 5-metrowej przewieszki. Pracownikom naukowym parku chodziło o zebranie pierza do badań genetycznych, jak również resztek zwierząt, którymi para orłów karmiła swoje pociechy (kostek, tkanek etc.). Badaniami zajmuje się Państwowa Stacja Ochrony Ptaków (Staatliche Vogelschutzwarte) w Garmisch. Gniazdo było z dołu obserwowane od 20 lat i w rejestrach figuruje pod kryptonimem "WB404". Thomas był przy nim już w r. 2004. Tak więc mistrzostwo wspinaczkowe przydaje się nie tylko do ustanawiania rekordów i zadziwiania innych, lecz może też służyć nauce.
Czas lawin
W listopadowej "Gazetce Górskiej" (
GG 11/05 z 13.11.2005) odnotowaliśmy austriacką publikację o wypadkach lawinowych zimy 2004--2005. Ostatnio dane statystyczne za ten okres ogłosili też Szwajcarzy. Z ich zestawień wynika, że w Alpach Szwajcarskich w zimie 2004--05 wydarzyło się 98 wypadków lawinowych, które objęły 160 osób. Życie straciło 26 osób -- 17 przy wycieczkach narciarskich, 3 na odskokach z tras, 3 przy uprawianiu snowbordu, 2 w trakcie wspinaczek lodowych i 1 z karplami na nogach. Ogólna liczba nieznacznie przekracza średnią wieloletnią dla gór Szwajcarii (25 ofiar). Poważniejsze obrażenia odniosło 37 osób. Sytuacja lawinowa była w ciągu zimy trudna, a to wskutek niekorzystnej budowy powłoki śnieżnej: duże śniegi spadły na zlodowaciałe podłoże, a niebezpieczna warstwa poślizgowa utrzymała się przez wszystkie miesiące. Ok. 20 marca nastąpiło silne ocieplenie i rzędna "0" podniosła się do wysokości 3000 m. Zeszły wtedy tysiące ciężkich lawin gruntowych -- na wszelki wypadek zamykano odcinki szos i linii kolejowych. W Alpach Bawarskich w Niemczech z ogółem 7 wypadków śmiertelnych, 4 przypadają na ten właśnie okres.
Tymczasem ratownicy i przewodnicy z Salzburga postanowili praktycznie sprawdzić zachowanie się narciarzy i turystów na śnieżnych stokach. Z kontroli wynika, że tylko połowa z nich wyposażona jest w detektory lawinowe. Większość rozumie, że należy też mieć z sobą łopatę, a 79% jest za posiadaniem sondy -- mało kto ma jednak te przybory w plecaku. Nikt z ankietowanych nie sprawdza funkcjonowania detektora przed wyruszeniem w drogę. Zaskoczeniem dla ratowników i przewodników było to, że duża liczba posiadaczy piepsów czy innych aparatów nie włącza ich przed wejściem w strefę zagrożenia -- "w razie nieszczęścia śmiercionośny błąd". Zjawiskiem pozytywnym jest znaczny wzrost zainteresowania poduszkami (balonami) lawinowymi (zob.
GG 11/05 z 13.11.2005). W terenie zagrożonym lawinami z całego wyposażenia mimo wszystko najważniejszy jest -- rozsądek.
Wieści spod Makalu
Makalu jest jedynym z 8-tysięczników nepalskich bez zimowego wejścia, a Francuz Jean-Christophe Lafaille jedynym tej zimy widocznym w mediach bohaterem sezonu himalajskiego. Podczas wypadu aklimatyzacyjnego w dniu 25 grudnia osiągnął on wysokość 7100 m. Po powrocie do bazy na wysokości 5300 m i krótkim odpoczynku, 27 grudnia ruszył ponownie w górę i następnego dnia był już na 7 tysiącach. W czwartek (29 grudnia) dotarł do przełęczy Makalu La (7400 m), spędził go jednak stamtąd do bazy silny i mroźny wiatr. Przed atakiem szczytowym czeka go jeszcze jeden podobny wypad aklimatyzacyjny -- z noclegiem na Makalu La. Spieszy się, ponieważ -- jak uczy doświadczenie z poprzednich wypraw -- po Bożym Narodzeniu warunki w Himalajach zaostrzają się z każdym dniem. Lafaille twierdzi, że na biwaku miał w namiocie temperaturę od -45 do -55°, co wygląda na dużą przesadę. W serwisie MountEverest.net czytamy: "Wszystkie wejścia zimowe na 8-tysięczniki zostały zrobione przez alpinistów polskich w tzw. zimie kalendarzowej. Pierwszym był Mount Everest w 1980 roku, ostatnim -- Shisha Pangma w 2005. Simone Moro przełamał polski monopol na zimowe wejścia, kiedy on i Piotr Morawski weszli na szczyt Shisha Pangmy 14 stycznia tego roku. Była to zimowa premiera ośmiotysięczna -- pierwsza od r. 1988 i w ogóle pierwsza zrobiona przez alpinistę nie będącego Polakiem. W r. 1988 Fernando Garrido dokonał innego historycznego wyczynu, wchodząc na 8-tysiecznik po raz pierwszy w samotnej wyprawie -- chodziło o Cho Oyu. Do dzisiaj tylko 8 z całej czternastki ośmiotysięczników zostało zdobytych zimą. Z 6 wciąż otwartych problemów zimowych, Pakistan ma 5, gdyż żaden z jego 8-tysięczników nie został dotąd pokonany w zimie." Jean-Chritophe Lafaille walczy nie tylko o pierwsze wejście zimowe na piątą górę świata, ale i swój dwunasty ośmiotysięcznik (oprócz Makalu pozostały mu Everest i Kangchendzönga).
I na koniec wiadomość z ostatniej chwili. Wzmiankowany wyżej światowy portal internetowy
MountEverest.net publikuje od paru dni prezentację 8 swoich nagród za szczególnie wyróżniające się wyczyny bogatego w rewelacje sportowe mijającego roku. Z setek wypraw -- piszą redaktorzy -- bardzo trudno wybrać te najwartościowsze. Są jednak wyprawy, które na długo zapadają w naszą pamięć. Wybraliśmy 8 tych, które w r. 2005 wniosły najwięcej z Ducha Wielkiej Przygody. -- Miło nam poinformować, że na trzeciej pozycji tej honorowej listy znajduje się pierwsze zimowe wejście na Shisha Pangmę
Piotra Morawskiego i
Simone Moro, a 30 grudnia opublikowana została cała historia wyprawy. Serdecznie gratulując Piotrowi i Simonowi dodajmy od siebie, że nagrody MountEverest.net są wartościowsze od wszystkich innych, nikt bowiem nie zna przebiegu roku lepiej, niż twórcy prestiżowego portalu.
Józef Nyka
Niestety, jeszcze jedna wiadomość w roku 2005
Zamykając tegoroczną Gazetę Górską nie przypuszczaliśmy, że ostatnie godziny kończącego się roku przyniosą kolejną wielką tragedię po słowackiej stronie Tatr. Dziś, w sobotę 31 grudnia, we wczesnych godzinach rannych (pomiędzy 5.30 a 6) ogromna lawina zasypała grupę czeskich turystów, którzy biwakowali w Dolinie Spalonej, powyżej górnej stacji kolejki krzesełkowej. Z 8-osobowej grupy jedna osoba ocalała. Pozostali zostali przerzuceni przez masy śniegu w dół, na narciarską trasę zjazdową i pogrzebani głęboko pod zwałami lawiny. Intensywna akcja ratownicza z użyciem kilku śmigłowców (w tym polskiego "Sokoła") zakończyła się niestety wydobyciem siedmiu ciał. W górach Polski i Słowacji jest w tej chwili wysokie zagrożenie lawinowe, oby ten wypadek był ostatnim smutnym akcentem okresu świąteczno-noworocznego.
Monika Nyczanka
31.12.2005 |
GÓRY JUBILATKI |
12/2005 (56) |
Głównym turystycznym akcentem jesiennego spotkania Łojantów (7--9 października) było zbiorowe wejście na
Żabi Szczyt Wyżni. Organizatorzy wybrali ten cel bez szczególnej okazji, przypadkiem uczcili jednak okrągły jubileusz nazwy Żabiego Wyżniego. Szczyt ten imponująco przedstawia się z Doliny Żabich Stawów Białczańskich (
zdjęcie), od strony Morskiego Oka ukryty jest jednak przed oczyma turystów i dlatego długo pozostawał bezimienny. Jako "Żaby" odnotowała go mapa 1:28 800 z r. 1861, w polskich drukach występował później jako Żabie, Żabi Szczyt, Żabi Wierch. W r. 1876 austriaccy twórcy wojskowej mapy specjalnej przyjęli dlań nazwę "Ryzy", dowolnie przesuniętą z właściwych Rysów (wówczas 2508 m), w r. 1853 przez Eduarda Blásyego nazwanych Meeraug-Spitze (węg. Tengerszemcsúcs). Na ostatnich wydaniach "specjalki" (po r. 1900) nazwa "Ryzy" znikła, a powróciło "Żabie". Obecną rozszerzoną formę "Żabi Szczyt Wyżni" ogłosił 100 lat temu "Przegląd Zakopiański" (nr 17 z dnia 8 VIII 1905, s. 140) w skromnej anonimowej notatce, pióra być może Janusza Chmielowskiego. Notatka ta wniosła też nazwę dla dotąd w ogóle nie zauważanego Żabiego Szczytu Niżniego: "Żabi Niźni (2101 m)", na mapach oznaczanego tylko kotą (również na mapie TT 1903 bez nazwy). Nie wszyscy te nowinki zaakceptowali: Stanisław Eljasz Radzikowski pozostał przy Żabim Szycie, to także brzmienie (Žabie, Žabi štít) przejęły międzywojenne mapy czechosłowackie.
Nie były to jedyne chrzciny w roku 1905. Tak np. Żabi Koń otrzymał od Simona Häberleina swą do dziś aktualną niemiecką nazwę Simon Turm. Równolegle miała też powstać nazwa polska, wymyślona jakoby przez Chmielowskiego i Klimka Bachledę (por. WET s.1439), w druku ukazała się ona jednak rok później (w "Pamiętniku TT" 1906 nie ma jej jeszcze). Według wspomnień Chmielowskiego, wyłoniła się spontanicznie na dzień przed propozycją Häberleina, z czego widać że Polacy nie pozwalali się wyprzedzać w niczym, nawet w dacie nadania imienia. Formowało się też powoli imionnictwo trudniej dostępnych turni i przełęczy, nieśmiało wprowadzane przez taterników i zrazu odczuwane jako nieformalne. W opisie widoku spod Rohatki "Pamiętnik TT" 1906 pisał na s. 37: następnie idą "szczyty dotąd bez nazwy. (Turyści nazywają jeden z tych szczytów Śnieżną Kopą, drugi Zachodnim Szczytem Żelaznych Wrót, trzeci Kozią Strażnicą a ostatni [dzisiejszy Żłobisty] Szczytem Marty)."
Jedną z ciekawszych kreacji roku 1905 była
Eljaszowa Turnia, urzędowo wprowadzona przez Tow. Tatrzańskie dla upamiętnienia zasług zmarłego 22 marca 1905 Walerego Eljasza. Już wkrótce "Wydział Tow. Tatrz. postanowił uczcić jego pamięć w trwały sposób" (Pamiętnik TT 1905 s.XII). Czym -- o tym zadecydowało Walne Zgromadzenie TT w Krakowie w dniu 30 kwietnia, które -- jak podał "Przegląd Zakopiański" 9/1905 s. 66 -- "uchwaliło przez aklamację, aby tzw. obecnie turnię Kończastą w dolinie Kościeliskiej przezwać Turnią Eljasza". W rzeczywistości było trochę inaczej: zagajając Walne Zgromadzenie, prezes TT Antoni hr Wodzicki poinformował zebranych o "wniosku Wydziału, aby dla utrwalenia pamięci Zmarłego zaproponować komisji językowej nazwanie jednej z turni wznoszących się na Przysłopie Miętusim turnią Walerego Eljasza." Uczestnicy zebrania wniosek przyjęli. W podobnym trybie 15 lat wcześniej Towarzystwo Tatrzańskie powołało do życia nazwę "Wrota Chałubińskiego" -- nota bene na wniosek Walerego Eljasza. Tymczasem Eljaszowa Turnia weszła do publikacji i na mapy, podobała się także góralom (z Beskidów znamy osiedla i szczyty "Heliosówki"). W obiegu pozostała do ok. 1950 r., sporadycznie nazywana "Kończystą Jaworzyńską" czy "Kończystą II". W r. 1934 na mapach i w przewodnikach przy turni 1296 m pojawił sie nowy napis: "Zawiesista" lub "Zawiesista (Eljaszowa) Turnia" i ta wersja nazwy zaczęła obowiązywać. Kilka lat później dostrzeżono, że góralska "Zawiesista" odnosi się nie do samej turni, lecz do niższej formacji skalnej, zaś kulminacja 1296 m przez górali z Hali Miętusiej zwana jest Zadnią Kończystą (
zdjęcie). W użyciu są dziś obie formy, a mapa WIG 1:10 000 dla właściwej Zawiesistej Turni wymyśliła "Małą Zawiesistą Turnię". Natomiast w pracach naukowych (zwłaszcza geologicznych) "Eljaszowa Turnia" utrzymywana jest do dziś jako nazwa główna, często wraca też w literaturze wspomnieniowej (Jerzy Młodziejoweki, Władysław Krygowski, Kazimierz A. Jaworski i inni) -- w tej też funkcji doczekała się pięknego jubileuszu stulecia, podobnie jak Żabi Koń i Żabie Szczyty -- Niżni i Wyżni. A przypominając ją, zamykamy niejako ogłoszony przez PTT Rok Walerego Eljasza.
Józef Nyka
27.12.2005 |
WSZYSCY WSZYSTKIM ŚLĄ ŻYCZENIA |
12/2005 (56) |
Kochani Nasi! Znowu pora, żeby zapalić świeczki na choince i złożyć gwiazdkowe życzenia. A więc wesołych świąt i wszystkiego najlepszego w nadchodzącym roku 2006 -- wszystkim bliższym i dalszym znajomym ze ścian, szczytów, schronisk, obozów i biwaków. Roman Rędziejowski "Żyrafa", Szwecja.
Kilka ciepłych słów jak zawsze o tej porze. Czytuję GS i Gazetkę Górską, wiem więc, co dzieje się w górach. Przeglądam też nasz amerykański "Climbing" i jestem rad, że nie muszę wisieć na jednym palcu w przewieszce albo skakać do chwyciku 100 m nad ziemią -- bez asekuracji. Po górach nadal chodzę, przeważnie sam, czasem z Ryśkiem Berbeką. Właśnie mieliśmy przez tydzień piękną pogodę -- słońce i dużo śniegu (
zdjęcie). Życzę Wam wszystkim zdrowia i zadowolenia z życia i serdecznie pozdrawiam.
Jan Mostowski, Bellingham, Washington
Wszyscy nasi Kochani! Wraz z elektronicznymi dźwiękami "Julajże Jezuniu" zdrowych, pogodnych, radosnych i szczęśliwych świąt Bożego Narodzenia oraz błogosławieństwa Bożego w Nowym 2006 roku życzą Bożena i Ryszard Szafirscy, Calgary
Wishing you a wonderful Christmas time... Wszystkim Drogim Przyjaciołom w kraju i zagranicą życzymy wesołych Świąt Bożego Narodzenia oraz szczęścia i pomyślności w Nowym Roku. Obydwoje z Piotrem jesteśmy już na emeryturze, ale staramy się być czynni górsko, uczestniczymy w życiu The Alpine Club, ostatnio byliśmy po włoskiej stronie Matterhornu. Nasze dzieci i wnuki jeżdżą w Tatry, którymi są zachwyceni. Daniel zrobił nawet kilka wspinaczek. Inga Doubrawa-Cochlin, Londyn
Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku! Jeśli chodzi o góry, rok był dla mnie pomyślny. W trakcie pracy w Peru udało mi się wejść na wiele wierzchołków powyżej 5000 m, w tym na Misti (5825 m) i Chachani (6075 m --
zdjęcie). Pracując na wysokości 4500-5000 m mam dobrą aklimatyzację. Na Misti wszedłem w 7 godzin a zszedłem w 1 1/2 (prawie 2,5 km różnicy wysokości), na Chachani w 4 godziny.
Piotr Lutyński, Kanada
Przesyłam serdeczne życzenia wesołych świąt i zdrowego, szczęśliwego Nowego Roku. Jesienią byłam 3 tygodnie w Polsce z okazji którejś tam rocznicy ukończenia Akademii Medycznej. Obfite życie towarzyskie i tydzień wiszenia na linie w skałkach. Po Bożym Narodzeniu lecę do Calgary -- marzy mi się prawdziwa zima i góry w śniegu. Krystyna Konopka, San Bruno
Najwspanialszych, najmilszych świąt Bożego Narodzenia i moc dobrego w Nowym Roku. U nas zima dość surowa i ponura, czeka nas teraz parę miesięcy zimna, zanim komary obwieszczą początek lata (wiosny to tutaj prawie nie ma). Wigilia oczywiście będzie, jak należy, z siankiem pod obrusem, tyle że "Wśród nocnej ciszy" z płyty. A kiedy na niebie pojawi się pierwsza gwiazdka, będę myślami przy Was w kraju i przy tych za oceanem. Andrzej Drescher, Minnesota.
21.12.2005 |
NA CHO OYU ZZA BIURKA |
12/2005 (56) |
Idea wyprawy powstawała rok. Krystalizowała się poprzez śledzenie na stronach internetowych poczynań innych wypraw w Himalaje. Wstukanie w wyszukiwarkę google nazwy Cho Oyu skutkowało pojawianiem się stałego zestawu stron i wypiekami emocji. Stron polskich jest niewiele i niewiele też kontaktów telefonicznych, które można było wykorzystać. Do tego mrożące krew w żyłach zdjęcia Jerzego Kukuczki z zimowej wspinaczki w 1985 roku, zamieszczone w "Moim pionowym świecie". W tym czasie zakup kombinezonu od Małachowskiego a następnie Milletów-Everestów, przywiezionych aż z Niemiec. Prawie do końca nie było ustalone, czy wybór padnie na Shisha Pangmę, czy na Cho Oyu, co jakiś czas pojawiała się opcja Dhaulagiri, na którą od dwóch lat wybiera się Ryszard Pawłowski. Ostatecznie zdecydowały względy zdroworozsądkowe. Jeżeli Wanda Rutkiewicz zrezygnowała z Dhaulaghiri, to tym bardziej powinna to zrobić osoba, która na co dzień nie zajmuje się wspinaniem. Shisha odpadła, bo jest najniższym ośmiotysięcznikiem, poza tym droga wejściowa wydawała mi się mniej atrakcyjna.
Na trzy dni przed zaplanowanym wylotem do Moskwy sms od organizatora: "Nie jadę z bardzo ważnych powodów. Przepraszam." Bardzo ważne powody pozostały niewyjaśnione, jednak wydają się dosyć przewidywalne, ponieważ wystąpiły u niego również przed wyprawą na Mustagh Ata, tak samo trzy dni przed wyjazdem.
Na podstawie ożywionych dyskusji telefonicznych z niewidzianymi i nieznanymi pozostałymi dwoma członkami wyprawy zdecydowaliśmy, że podejmiemy ryzyko samodzielnie. A ryzyko obejmuje: wyjazd do nieznanego kraju, kontakt z agencją organizującą wyprawę od strony nepalskiej, próbę wejścia na ośmiotysięcznik z osobami, o których nie wiadomo, jak zachowają się w sytuacjach ekstremalnych. Plus kwestie finansowe, niebagatelne w sytuacji braku sponsoringu. Potem pakowanie. Nie tak łatwo w dwa plecaki upchnąć rzeczy do ubrania na miesiąc, kombinezon puchowy, śpiwór, Millety, raki, uprząż, kijki, ulubione polary. Tusz do rzęs też trzeba było zabrać a na miejscu zostawić wyrzuty sumienia spowodowane faktem, że zostawiam narzeczonego, który na Himalaje ma pogląd jednoznaczny: góry wysokie to śmiertelne niebezpieczeństwo.
W dzień wylotu przyjeżdżają chłopaki: Piotr i Marcin, mieszkają w tej samej miejscowości na południu Polski, znają się z klubu wspinaczkowego. Nie wiemy o sobie nic, a mamy spędzić wspólnie miesiąc ciężko zapracowanego urlopu -- w warunkach, które mogą stanowić bezpośrednie zagrożenie życia. Chyba wszyscy jesteśmy bardzo odporni na ryzyko.
Na lotnisku spotykamy się z byłym organizatorem, który obiecał przywieźć nam bilety, namioty, żywność liofilizowaną oraz szable śnieżne. Te dwie ostanie pozycje świadczą o tym, że raczej w Himalajach nie był. Liofilizaty kupił w ilości wystarczającej na trzy wyprawy. Szable przydałyby się, gdybyśmy planowali wejście nową, a nie normalną drogą, a tak stanowiły tylko niepotrzebne obciążenie. Całość sprawiła, że opłata za nadbagaż była znacznie wyższa, niż się spodziewaliśmy. Dodatkowo, organizator nie polecał nadania bagażu na cargo, co byłoby znacznie bardziej korzystne i wygodne.
Po bardzo nerwowych negocjacjach dotyczących przekazania nam biletów, odprawiamy się z Warszawy do Moskwy. Lot trwa dwie godziny i pozwala nam ochłonąć po kłótniach na lotnisku. W oczekiwaniu na samolot do Delhi przeprowadzamy wstępną degustację towarów wolnocłowych. Już tutaj nasza bateria słoneczna, którą planujemy wykorzystywać do ładowania laptopa i aparatów fotograficznych w bazie, budzi duże zainteresowanie ochrony i potrzebę nieustannych wyjaśnień. Do Delhi lecimy 5 1/2 godziny samolotem dwa razy większym, niż poprzednio, a pasażerowie to już w większości Hindusi. Odpowiednio zmieniają się też serwowane posiłki, wzrasta zawartość curry i pojawia się pytanie, czy jesteśmy wegetarianinami. Lądujemy o czwartej nad ranem i mimo, że lotnisko jest na uboczu, decydujemy się zwiedzać stare Delhi. Odsyłam do Kapuścińskiego "Podróże z Herodotem" -- w opisie budzącego się koszmaru miasta, prawie nic się nie zmieniło. Śpiący na chodnikach ludzie i psy oraz wychudzone krowy -- święte tylko z nazwy i jedzące wszystko. Nad miastem ciężkie chmury (smog?), przesłaniające słońce. Duszno. Wszyscy zaczepiają europejskich turystów, proponując niepotrzebne usługi. Po pewnym czasie tworzy się za nami karawana rikszarzy, czekających na okazję zarobienia kilku rupii. Uciekamy na klimatyzowane lotnisko -- po paru zdjęciach rozmaitych świętych w pomarańczowych turbanach i pochodnych. Lepki upał nieustannie unoszący się nad miastem już rano zabija.
Mandala a la Katmandu
Następnego dnia lądujemy w Katmandu i jedziemy do hotelu. Pojawiliśmy się tu o cztery dni później, niż pozostali uczestnicy wyprawy, celowo chcąc ograniczyć udział w poprzedzającym wyjazd zamieszaniu organizacyjnym. W stolicy Nepalu spotykają się ekipy na Cho Oyu i Shisha Pangmę. Z całej grupy, na Cho Oyu wyrusza nasza trójka, dwaj Włosi i Ekwadorczyk, pod wspólną nazwą The Polish Expedition. Część ekipy z naszej agencji, zwana The International Expedition, składająca się z trzech Amerykanów, trzech Szwedów i Niemca jest już w drodze pod górę. Wyprawa na Shishę jest liczniejsza, obejmuje około dwudziestu uczestników -- osób, które w znacznej części nie były powyżej 8000 m. Wyjątkiem jest grupa słoweńskich przewodników górskich, którzy w góry wysokie jeżdżą razem już 20 lat. Poznajemy miasto przez biegi przełajowe po sklepach w poszukiwaniu uzupełnień sprzętu po atrakcyjnych cenach. Po pewnym czasie przestaję zauważać nieustanne propozycje skorzystania z rikszy lub zakupu kolejnych niezwykle atrakcyjnych gadżetów wszelkiego rodzaju, składane w łamanym angielskim. Na wymianę pieniędzy mogę zdecydować się kilka razy na minutę. Na wąskich ulicach tłumy, ludzie, zwierzęta i pojazdy. Sposób prowadzenia wszelkiego rodzaju riksz, rowerów, blaszanych autek bez bocznych drzwi, ale też samochodów o możliwych do identyfikacji markach całkowicie różni się od europejskich standardów. Klaksony używane są częściej niż dźwignia zmiany biegów, pasy wyznaczające ruch na jezdniach nie istnieją. W witrynach sklepów haftowane poduszki, kaszmirowe szale, figurki z laki, maski, sprzęt sportowy, książki o Himalajach, wizerunki Buddy i mandale, wielobarwne buddyjskie symbole harmonii życiowej. Katmandu wieczorem -- mroczna knajpa, na szczęście kelner zna nieco angielski, a potem bar o kolorycie wybitnie nielokalnym, tj. Tom & Jerry. Nepalczycy nie odwiedzają takich miejsc. Siedzimy we trójkę przy piwie i rozważamy od niechcenia najbliższą przyszłość oraz możliwości i osiągnięcia górskie. Potem spacer do nikąd po ciemnych ulicach miasta, w którym towarzyszą nam kolejne browary i tzw. Kukri Rum, który trawi tylko Piotr, i to z sentymentu. W napotkanej przypadkowo olbrzymiej świątyni kręcimy we właściwym kierunku wszystkie młynki modlitewne -- w intencji wprawy. Niebo jest ciemnogranatowe, noc bezwietrzna i ma klimat piękny. Życie wokół nie tętni tak natrętnie, jak w dzień, ale obecność wielu istot ludzkich i zwierzęcych daje się wyczuć w mroku. Mimo dużej ilości procentów i wrażeń udaje nam się trafić do hotelu.
Aprowizujemy się w supermarkecie. Cała trójka wie, że bierzemy za dużo żywności, w ferworze zapominamy, że potrzebne będą zapasy tylko na akcję górską, posiłki w bazie będą dla nas przygotowywane. Mnóstwo zakupionych browarów jakoś znajduje uzasadnienie. Piwo w bazie na 5700 m? Tak wysoko jeszcze go nie próbowaliśmy. Zakupy sprzętu w słońcu, potem w deszczu, mimo spenetrowania całego miasta sprowadzają się właściwie do jednego sklepu. Puchowe żółte łapawice moje. Potem koszmarnie ciężkie kijki trekowe, ale co to jest wobec zakupów Piotra i Marcina. Sprzętu wspinaczkowego w Katmandu można nabyć wiele. Potwierdził to Ekwadorczyk z naszej ekipy, który przyjechał właściwie z bagażem podręcznym, by całość ekwipunku zakupić na miejscu w ciągu jednego dnia. Nie zawsze jednak jest to dokładnie to, co by się chciało mieć, często trafiają się modele sprzed kilku lat.
Wieczorem uroczysta kolacja organizowana przez agencję. Jestem sprytna: ponieważ każdemu przysługuje jeden drink, pytam kelnera, czy butelka wina to też jeden drink. Wieczór spędzamy miło, przy trzech butelkach dobrego czerwonego wina po ok. 120 zł każda, niekiedy zaszczycając wzrokiem tancerki prezentujące lokalne tańce i zwyczaje.
W stronę Himalajów
Następnego dnia po całodziennej podróży busami osiągamy Zangmu. Granicę nepalsko-chińską przekraczamy pieszo, płacąc po 50 USD łapówki lokalnemu dygnitarzowi. Okazuje się, że to cena roztargnienia celnika na lotnisku w Katmandu, który zapomniał o wbiciu do naszych paszportów bardzo ważnej pieczątki. Należy też wypełnić deklarację, że nie jest się nosicielem wirusa HIV, ani uzależnionym od narkotyków. Dodatkowo celnik mierzy wszystkim temperaturę -- specjalnym termometrem przykładanym do czoła. Zangmu to miejscowość nad granicą nepalsko-chińską, na wysokości 2700 m. Składa się z domów stojących wzdłuż wijącej się serpentynami ku górze drogi transferowej, którą w ciągu dnia blokują oczekujące na odprawę ciężarówki. Sześcioosobowy pokój w hotelu-schronisku dzielimy z dwoma Włochami i Ekwadorczykiem Patrickiem. Mgła za oknem, browar Lhasa na stole, coraz brudniej wokół. Zupki chińskie wyglądają rzeczywiście jak te sprzedawane w polskich sklepach. W ramach aklimatyzacji ruszamy na wieczorny spacer przez jedyną ulicę miejscowości w tempie mało romantycznym, a w drodze powrotnej krótki rzut oka na najgłośniejszą dyskotekę, w której okazuje się królować nasz oficer łącznikowy (sirdar) Krishna, zaś resztę towarzystwa stanowią filigranowe Chinki. W Zagmu po zmroku wszędzie zapalają się czerwone latarenki w witrynach, i miasteczko dość istotnie zmienia charakter z miejscowości granicznej i przejazdowej.
Całodniową podróż z Zangmu do Nylam odbywamy landcruiserami w różnym, raczej kiepskim stanie. Droga zdecydowanie nie jest dla delikatnych samochodów, wije się serpentynami wzdłuż doliny, której ściany mają ok. 2000 m wysokości. Piękna przyroda -- banany i grapefruity na drzewach w niższych partiach gór, ze skał mijanych po drodze zwieszają się girlandy kwiatów nieznanych gatunków.
Nylam to miasteczko na wysokości 3700 m, składające się z jednej długiej ulicy, rozpoczynającej się targiem. Stragan mięsny, gdzie wiszą chude szczątki, robi wrażenie, mimo, że już wcześniej oglądaliśmy go na zdjęciach. Kobiety chodzą w białych maseczkach, zasłaniających nos i usta. Higiena? W hotelu główny dopływ wody zapewnia strumień górski, ujęty w rurę i puszczony na ulicę. Posiłki składają się w przeważającej części z ryżu i frytek oraz bardzo wydzielanych jajek na twardo. Towarzyszą im nostalgiczne chińskie melodie. W sklepikach szukamy gogli, bo od Katmandu sieję panikę, że są niezbędne w wyższych partiach gór. Patrick uprzedził mnie w zakupie kurtki, w której wyglądałabym jak marzenie narciarza, mimo, że to podróbka the Northface i kosztuje 150 zł. Mnóstwo podróbek rozmaitej jakości. Chiny, wiadomo. Kupujemy pakowaną próżniowo wieprzowinę, która wygląda jak ryba do momentu rozpoczęcia konsumpcji. Takich rzeczy-niespodzianek leży w sklepach wiele. Lokalnym specjałem są pierożki momo, od polskich pierogów z mięsem różniące się głównie rozmiarem, a także ciastka wyglądające jak sklejone robaki. Nylam jest ostatnim miejscem na szlaku z internetem i zasięgiem sieci komórkowych.
Bardzo spuchnięta twarz, to pierwsze objawy choroby wysokościowej. Jesteśmy tylko na wysokości 3700 m, co oznacza, że jedziemy do góry za szybko i pewnie jest to prawda, bo dogoniliśmy ekipę, która wyruszyła z Katmandu trzy dni przed nami. Góry podobne do większych Tatr. Na kolejnym wypadzie aklimatyzacyjnym GPS pokazuje wysokość Mont Blanc. Trasa biegnie przez Wyżynę Tybetańską. Wyżyna jest olbrzymia, zimna, pusta i wysoka -- ponad 5000 m, co nie przeszkadza, że po drodze mijamy grupę rowerzystów. Próba biegów przełajowych kończy się zadyszką -- w końcu jesteśmy prawie na wysokości Elbrusa. To znowu brak odpowiedniej aklimatyzacji, bo po tygodniu pobytu w bazie, położonej znacznie wyżej, będziemy funkcjonować normalnie.
Ostatnią miejscowością na trasie jest Tingri, leżące na płaskowyżu z jednym wzniesieniem na środku. Na wzgórzu pomnik z chińskimi napisami i zniszczona tybetańska świątynia. Chińczycy są zastanawiająco konsekwentni w ich burzeniu, dlatego te ocalałe znajdują się zwykle w mało uczęszczanych miejscach w górach. Na głównej drodze przejazdowej brudne, często nagie dzieci, które od małego uczone są proszenia o pieniądze. Popularne lokalne kapelusze z filcu mają szerokie ronda, tradycyjne tybetańskie haftowane czapy z futrzanym wykończeniem są ekstremalnie drogie, dlatego widać je tylko na półce w sklepiku. Oznaką bogactwa są szerokie zdobione srebrne pasy kobiet, a właściwie wszyscy mieszkańcy noszą koraliki, obowiązkowo składające się z brązowo-białego kamienia, dwóch korali i dwóch turkusów. Wiadomo, Cho Oyu oznacza Turkusową Boginię. Cechą charakterystyczną Tingri są też wielkie czarne psy, szczekające gardłowo, które atakują, wyrastając kolejno spoza załomów skalnych. Trzeba na nie uważać. Nieostrożny uczestnik jednej z poprzednich wypraw zamiast w góry musiał wrócić do Katmandu na hospitalizację. Na horyzoncie pojawiają się już góry prawdziwe, w tym masyw Cho Oyu (
zdjęcie). I stąd pierwszy raz widzimy Górę Gór (Everest) nie na zdjęciach.
Zimny brudny pokój ze ścianami obitymi materiałem, z pryczami, na których można ryzykować jedynie śpiwór. Kuchnia bardzo chińska, na okrągłej obrotowej desce na środku stołu miseczki z różną, zwykle bardzo tłustą i pikantną zawartością. Nie ma możliwości kąpieli, podobnie jak w całej miejscowości, woda czerpana jest ze studni na środku podwórza. Sami montujemy kabel do żarówki w pokoju. Zaleta: po raz pierwszy wyraźny brak kolejek do damskiej toalety, bo 95% przyjezdnych to mężczyźni.
W końcu trzeba wysiąść z jeepa
Kolejnym etapem jest Chinese Base Camp (CBC) na wysokości 5000 m. Pobyt tu jest poświęcony przepakowaniu bagaży z ciężarówek i wypadom aklimatyzacyjnym. Cała droga z Tingri trwa ok. 1 godziny, ale mamy przygody. Nasz kierowca odjechał zbyt szybko, żeby zauważyć, że zostawiliśmy aparat na tylnym siedzeniu. Wszystkie inne pojazdy również zawróciły i nie wiadomo, czy zatrzymają się w Tingri, czy pojadą dalej. Po burzliwych negocjacjach z Chińczykiem odpowiedzialnym za transport samochodowy, ruszamy ostatnim pozostałym jeepem z powrotem do Tingri, gdzie aparat czeka w uzgodnionym miejscu. W oczekiwaniu na kierowców w drodze do CBC popełniamy błąd: w restauracji, w której jedzą oni, zamawiamy herbatę z mlekiem. Mleko w proszku miła młoda Tybetanka serwuje z otwartej puszki, która najwyraźniej trochę na nas czekała. No i po powrocie do CBC mamy kłopoty żołądkowe na potęgę. Włochom również zaginął aparat oraz kasa i paszport, włożone do kieszeni pokrowca (jakże rozsądnie!). Jednak znajduję całość w okolicy naszych bagaży. Od tej pory nasz Polish Team ma u włoskiej dwójki znaczącego w konsekwencjach plusa.
Dopiero w CBC pada sakramentalne pytanie Szerpów, o którym tyle czytałam w literaturze górskiej: czy chcemy herbatę serwowaną do namiotów? Decydujemy jednak, że nie chcemy być rozpieszczani i posiłki spożywamy karnie przy stoliku turystycznym w namiocie kuchennym. Kucharze i sirdar czekają z własnym jedzeniem aż skończymy. W menu pojawia się zupa czosnkowa, która będzie nam towarzyszyć niemal codziennie przez najbliższy miesiąc. Do niej prażynki.
Bagaże kolejnych ekip pakowane są na jaki. Zwierzaki szaleją i zrzucają pakunki niemal w wersji korridowej. Podobno są na wpół dzikie, bo pracują przy obsłudze wypraw tylko na wiosnę i w jesieni, przed i po monsunie, przez pozostałą cześć roku biegają swobodnie po górach. Odczuwamy trochę presję czasu, bo z wyjątkiem naszej szóstki wszyscy inni z naszej wyprawy już się pojawili w bazie wysuniętej (ABC, 5700 m). Następnego dnia ruszamy tam pieszo, trochę późno, bo w okolicach południa. Potem późne wychodzenie będzie naszą stałą manierą. Okazuje się, że droga jest bardzo długa, a nie tylko długa, co sprawia, że w Middle Base Camp (5400 m) jesteśmy ok. godz. 16, a na dodatek zaczyna padać śnieg. Chyba nadal brakuje aklimatyzacji. Marcin decyduje się na pozostanie w MBC, jak większość wspinaczy, którzy to przejście rozkładają na dwa dni. MBC to najwyższe miejsce, do którego można dojechać. Wyżej jedynym środkiem transportu są jaki. Trzeba uważać, bo w nagłym przypadku ataku choroby wysokościowej droga w dół, uznawana za najskuteczniejszy ratunek, jest spowolniona. Powyżej 6000 m nie latają nawet helikoptery ratunkowe i właściwie jest się pozostawionym samemu sobie. Miała się o tym boleśnie przekonać ekipa pod Shisha Pangma. Jeden z trójki Czechów, trzydziestolatek, czuł się dobrze do wysokości obozu pierwszego (6000 m). W nocy trochę kasłał, co jest właściwie typowym objawem dla przebywających na tej wysokości. Rano brat i ojciec znaleźli go martwego. Transport ciała zmarłego musieli organizować samodzielnie, ponieważ niewielu było Szerpów i wspinaczy skłonnych do pomocy. Pozytywnym wyjątkiem byli Polacy -- Boguś i Adam, którzy zaoferowali pomoc kosztem wypadów aklimatyzacyjnych w górę.
Znajomy z Tingri próbuje nas przekonać do pozostania w MBC, ale odstrasza nas brud i brak miejsc do spania. Ruszamy dalej, zwłaszcza że Szerpowie wspominali o trzech godzinach drogi. Niestety okazuje się, że marsz wzdłuż moreny lodowcowej rozciąga się na tyle, że rozważam zawinięcie się w śpiwór i spędzenie nocy gdziekolwiek. Na szczęście ok. godz. 21 mimo śnieżycy i ciemności dostrzegamy pierwsze światła namiotów. Postanawiam, że po dotarciu do nich żadna siła nie zmusi mnie do dalszych poszukiwań naszej agencji w bazie. Co zresztą okazuje się właściwe z wielu względów: poznajemy Tybetańczyka, który wdaje się ze mną w rozmowę o Andrzeju Zawadzie i Jerzym Kukuczce. Znał ich osobiście z poprzednich wypraw, bada moją saturację (żałosną w tym momencie) i serwuje kolację z muzyką na żywo na lokalnym instrumencie. Wzgląd kolejny to fakt, że w Monte Rosa nikt nie czeka na mnie z namiotem i kolacją. Piotr w tym czasie lokalizuje nasz obóz w ABC, ale wraca do mnie. Istotna część nocy jest bezsenna z uwagi na błędne zrozumienie przez Piotra zalecenia Tybetańczyka: miał sprawdzać moje samopoczucie co trzy godziny, a nie bez przerwy przez trzy godziny, co mu tłumaczyłam. Saturacja (nasycenie krwi tlenem) po śniadaniu w porównaniu ze stanem sprzed poprawia mi się o 20%, co zostaje uznane za żart lub cud.
Życie w bazie
Pomiędzy wyjściami w górę uprawiamy życie bazowe. Polega to głównie na przyjmowaniu posiłków i lekturze niezwykle pasującej do temperatury książki W. Smitha "Siódmy papirus" (miejsce akcji Egipt i Etiopia, bez przerwy wycierają się z potu). Posiłki początkowo wydają się urozmaicone i wyznaczają rytm życia w bazie. Codziennie rano budzi nas hałas dochodzący z namiotu kuchennego: szczęk garnków, pomieszany ze śpiewem. O dziewiątej pada sakramentalne: "breakfast ready" i można ruszać do namiotu jadalnego w nadziei na gorące kakao z mlekiem i zupę ryżową. O pierwszej lunch, na który składają się smażone ziemniaki, ryż, fasola w sosie pomidorowym, mielonka z puszki na ciepło, na wpół surowe marchewki, kalafiory i ziemniaki. Szerpowie nigdy nie dogotowują ziemniaków, bo są przyzwyczajeni do półsurowych. Makaron pojawia się na wszystkie sposoby, za każdym razem z dużą ilością czosnku. Kolacja o dziewiętnastej wzbogacona jest o zupę czosnkową, makaron z dodatkami, czasami zdarzają się owoce z puszki. My dodatkowo wzbogacamy ją filmami na laptopie i spirytusem mieszanym z miodem, po którym nasi Szerpowie zaczynają śpiewać piosenki i tańczyć. Poza tym bardzo podoba się im naga Nicole Kidman i proszą o wyświetlanie tego samego filmu pięciokrotnie. Wieczory są mroźne, paliwa jest mało, dlatego w namiocie jadalnym siedzę na krzesełku w kucki w kurtce i polarach. Nasz kucharz umie robić jeden rodzaj ciasta, które podaje w zależności od potrzeb i humoru jako pizzę, jako pierożki z warzywami lub jako faworki na słono. Z tego ciasta, wzbogaconego o kolorowe barwniki, powstaje też tort urodzinowy jednego z Amerykanów, Dana.
Krishna powtarza przy niemal każdym posiłku opowieść, jak z ogólnego zapasu jajek, ściśle wyliczonych na osoby, stłukło się 70, dlatego jajecznica jest rarytasem. Kurczaki podobno popsuły się drugiego dnia wyprawy, dlatego nie ma ich przez cały miesiąc. Limitowany jest miód, a mięso właściwie nie występuje, z wyjątkiem przerażającego udźca, który wyśledziłam w namiocie aprowizacyjnym. Amerykańsko-szwedzkie towarzystwo przy stole przebywa tu na tyle długo, żeby osiągnąć etap sprzedawania sobie wzajemnie mocno dwuznacznych dowcipów i nie reaguje na sygnały z zewnątrz. Każdy z członków wyprawy ma do dyspozycji własny namiot. Jest też namiot kuchenny, w którym Szerpowie spędzają większość dnia, jadalnia, namiot kąpielowy z zawieszonym kubełkiem z gorącą wodą w roli prysznica oraz namiot wc. Oprócz sirdara mamy kucharza i trzech pomocników, w tym tzw. waterboya, który przynosi czystą wodę. Odmierza mi godziny w bazie, przesuwając się dostojnym krokiem ścieżką przed moim namiotem z pustym lub pełnym bukłakiem na głowie z niezwykłą regularnością. Handel turkusami, tradycyjnymi nożami kukri i podrabianą odzieżą sportową z nieustannie przewijającymi się przemytnikami też składa się na koloryt bazy. Nieopodal jest przecież słynna Przełęcz Przemytników, przez którą ciągną karawany jaków objuczonych wszelkiego rodzaju towarem, więc handel kwitnie.
"Killer slope" nazwa w pełni zasłużona
Droga do Camp 1 na 6400 m, o której w namiocie jadalnym słyszeliśmy już wiele mitów, wiedzie początkowo przez płaską morenę czołową. Z lewej piękne lodowe formacje, z prawej wielki kruszący się masyw. Najgorszy pomysł, podpatrzony u Patricka, to założyć w tym terenie twarde skorupy, jakimi są Millety. Stopa musi być elastyczna, żeby układać się zgodnie z kamienistym podłożem, na którym takie buty zrobią z niej mielonkę, zwłaszcza, że droga jest niemożliwie długa, szczególnie za pierwszym razem. Ten odcinek jest specyficzny, bo większość kilkugodzinnej drogi pokonuje się niemal w poziomie, żeby zakończyć osypującą się 500-metrową piargową stromizną o nachyleniu 70 stopni, tzw. Killer Slope. Jego podnóże osiągamy ok. godziny 16. W dodatku pada śnieg, wieje i jest maksymalnie paskudnie. Po drodze spotykam znajomych z bazy: Hiszpankę i mojego tybetańskiego doktora, który tym razem wspomaga mnie zimnym pomarańczowym napojem i krótką rozmową. Mijamy kilkunastu Szerpów, niosących dzielnym wspinaczom niemal wszystko. To bardzo duże ułatwienie, bo sprzęt waży niemało (
zdjęcie). Piotr idący przede mną przesyła mi przez nich wiadomość "wracaj, bo nie dojdziesz przed zmrokiem". Szerpowie na szczęście korygują ją o miejsce przekazania, co oznacza, że do obozu mam około pół godziny, czyli nie tak źle. Pierwsze profity znalezienia włoskiego aparatu: Włosi rozstawili nam w jedynce namiot, a do tego jeden z nich schodzi do mnie i zabiera mój plecak na ostatni kwadrans drogi. "Jedynka" to grupa namiotów rozstawionych w małej kotlince na wysokości 6400 m. Dopiero odtąd zaczyna się lodowiec, pokrywający górę litą warstwą śniegu. Dominują Francuzi, ogólnie jest mało kontaktu pomiędzy mieszkańcami poszczególnych namiotów. Gotujemy różne świństwa, w tym liofilizowane preparaty, które absolutnie nie chcą zmięknąć, bo są przeznaczone na rodzinne pikniki w lesie, gdzie ma się dostatek gazu i gdzie panuje całkiem inne ciśnienie atmosferyczne. Na wysokości przeszło 6000 m zdec ydowanie nie da się przekształcić na jadalne pokrojonych w kostkę ziemniaków, nazwanych puree z boczkiem. Śpimy -- ja jak niemowlę -- mimo głuchych tąpnięć w szczelinie bezpośrednio pod naszym namiotem. Kiedy wybieramy śnieg na kolejną herbatę, dziura przed wejściem namiotu robi się coraz bardziej przejrzysta, ujawniając sporą głębokość. Piotr uspokaja, że jest zbyt zimno, żeby pękła zupełnie, ale nie do końca mnie przekonuje. Następnego dnia schodzimy. Dzięki Milletom mam stopy jak świeży tatar, wyję z bólu i rzucam niecenzuralne sformułowania (w języku polskim, co mnie nieco rozgrzesza, poza tym na lodowcu tłumów w ogóle nie ma). Przychodzę godzinę po Piotrze, w namiocie rozpakowuję resztki stóp i nadal wyję, tylko już niewerbalnie.
Włosi pozwolili korzystać nam z ich namiotu rozstawionego w dwójce. My obiecujemy rozstawić trójkę do wspólnego użytku, jak już tam dotrzemy, czyli według planu za dwa-trzy dni. Kolejny raz ruszamy do jedynki zupełnie na lekko, bo część rzeczy już mamy na górze. Bez dużego obciążenia, droga po morenie trwa 3 godziny, dochodzimy kontemplując widoki. Szczelina pod namiotem w jedynce poszerza się i trzeszczy niepokojąco, obóz coraz bardziej śmierdzi. W trakcie kolacji niespodziewanie dochodzi Marcin -- w stanie ogólnie kiepskim i w nonszalanckich sportowych butach do kostki. Wkładamy go do pustego namiotu Włochów naprzeciwko, karmimy i zarzucamy radami odnośnie doprowadzania niemal odmrożonych stóp do temperatury normalnej.
Wyżej tylko śnieg
Drogę do dwójki zaczynamy już bez Marcina, który decyduje się na powrót. Zaczęliśmy niepotrzebnie wcześnie (mróz!) i z dużym obciążeniem, bo przecież rzeczy niezbędne na 7125 m to śpiwór, puchowy kombinezon, gaz, żywność, rekordowo ciężki termos, rozgrzewacze chemiczne, lekarstwa. Plus odzież i sprzęt na sobie, tj. ulubione Millety, puchowe rękawice, ciężkie kije trekowe nabyte w Katmandu, uprząż, jumar, raki itd. Pierwsze trzy poręczówki wskazywały, że będzie ciężko. Brak tlenu jest bardzo wyraźnie odczuwalny i spowalnia kroki (
zdjęcie). Następne poręczówki były nieskończenie długie i strome, wymagające wspinaczki technicznej z użyciem czekana w lodzie. Do tego doszły zabawy z jumarem, który na oblodzonej linie ślizga się i nie blokuje się, więc nie zabezpiecza przed upadkiem. Alternatywą jest założenie jedynie karabinka na linę i ryzyko odpadnięcia do jej dolnego końca (jeżeli oczywiście jest przymocowany, a nie zwisa luźno, jak w niektórych przypadkach). Odległości między poręczówkami pozwalają na ułożenie planów życiowych na najbliższe dziesięć lat, o ile ktoś miałby siłę tak intensywnie myśleć. Droga składa się z odliczania kroków i przerw pomiędzy nimi. Po bokach, w oknach pomiędzy obłokami mgły, całkowicie ograniczającymi widoczność, piękne seraki. Wali śnieg i huczy wiatr, słowem, marzenie alpinisty-masochisty. Po drodze znowu znajomi alpiniści oraz objuczeni Szerpowie. Kolejny Szerpa proponuje mi doniesienie plecaka do obozu za 10 USD. W porównaniu do innych stawek, cena sugeruje, że obóz musi być naprawdę blisko, dlatego nie daję się nabrać. I rzeczywiście, na dojście potrzebuję około pół godziny. Dwójka jest trochę za zakrętem, a z drogi widać śnieżną perć do trójki, co tworzy upiorną wizję, że to jeszcze tyle trzeba przejść. Jest dziewiętnasta z dużą minutą w promieniach czerwieniejącego słońca. Rozrośnięta dwójka składa się z przeszło 20 namiotów, bo wielu wspinaczy dotarło tutaj w podobnym czasie. Dla porównania, w obozie III stanie już tylko dziewięć, podczas gdy w baz ie było ich około sześćdziesięciu. Zimno wymaga wykorzystania kombinezonu w połączeniu ze śpiworem. W zachodzącym słońcu temperatura jeszcze bardziej spada i wzmaga się wiatr, co utrudnia najprostsze czynności, czyli: wykopanie bryły śniegu na herbatę, rozpalenie palnika nad gazem, przygotowanie posiłku. Wbrew oczekiwaniom, tylko spanie jest przyjemne, mimo szronu, który osypuje się na twarz ze ścianek zamarzającego namiotu, niemożności zrobienia siusiu z uwagi na jednoczęściowy kombinezon i uwięzienia w jednej pozycji.
Budzące nas promienie słońca są nieco sztuczne na tej wysokości -- słońce świeci, a mimo tego jest przenikliwie zimno. Grupa Francuzów zeszła wczoraj ze szczytu w blasku chwały, teraz po noclegu zbierają się w drogę powrotną. Założenie obozu III i powrót do dwójki szacuję na ok. sześciu godzin. Odległości na wysokości 7000 m są jednak złudne. Później okazuje się, że pięć godzin trwała sama droga z dwójki do trójki -- nie licząc powrotu. Zaczynamy zejście, które w słońcu nie wydaje się takie złe. Droga w dół jest wyraźnie krótsza i bardziej malownicza ze względu na pogodę. Wśród mijanych wspinaczy przeważają Amerykanie, niektórzy podchodzą z nartami. Trójka naszych amerykańskich towarzyszy z namiotu jadalnego też ma ambicje zjechać ze szczytu, co jak dotąd sprowadza się do zostawiania nart w dziwnych miejscach po drodze. Widać coraz więcej butli tlenowych, przygotowywanych do ataku szczytowego lub na nocleg w trójce. Zjeżdżam na pionowej ścianie lodu, stanowiącego skrót w porównaniu do drogi w górę. Rozluźniona, o ile to możliwe w Milletach na poręczówkach, dochodzę nieco przed godziną 17 do jedynki, gdzie Piotr rzuca niespodziewanie: "wolę spać w bazie podstawowej". Odpoczynek polega więc na zdjęciu butów i ruszamy osypującym się Killerem w dół. Plan nie byłby taki zły, bo obydwoje tempo mamy bardzo dobre, tylko jeden szczegół okazuje się ważki w skutkach: wybieramy jedyne dwie tradycyjne godziny intensywnych opadów śniegu w ciągu dnia. Czyli marzniemy strasznie i wieczorem, mimo rozgrzewającej terapii: herbata, witaminy i Polish doctor, tj. 95-procentowy spirytus, łapię katar i kaszel, który z czasem się potęguje.
Droga na szczyt
Trzeci wymarsz do obozu I traktujemy już jako atak szczytowy. Jest to o jedno wyjście mniej, niż standardowo planują wspinacze, niemniej zmusza nas do tego kończący się czas pobytu w bazie. Dochodzimy do jedynki w tempie relaksacyjnym, po lunchu, tak, aby znaleźć się w niej na wieczór. Na płaskiej części lodowca mijamy jednego z włoskich znajomych, który -- obładowany sprzętem -- relacjonuje próbę wejścia na szczyt. Przyczyną niepowodzenia było wyjście o 12 w nocy w trzaskającym mrozie, który okazał się na tyle silny, że obaj zawrócili, nie chcąc ryzykować odmrożeń. Turkusowa Bogini słynie z niskich temperatur w partiach szczytowych, co jest częstym powodem niezdobycia szczytu.
W jedynce słuchamy coraz głośniejszej szczeliny. Przed wejściem pod plandeką pojawiła się dziura wielkości stopy. Okazało się, że najbliższe sztućce są w bazie lub w dwójce. Kolacja jest więc w stylu chińskim, bo korzystamy z pękniętych na pół patyków bambusowych, przez inne ekipy używanych do mocowania namiotów. Szczelina łupie głucho, jedynka się przerzedza po sukcesach kolejnych ekip. Na wysokości 6400 m bez słońca jest tu naprawdę zimno i ubranie się, sięgnięcie po śnieg i cała prozaiczna reszta wymagają sporej determinacji. Ruszamy w górę znowu późno, żeby jak najkrócej narażać się na mróz. Na lodowej ściance pozwalam sobie na pewne akrobacje, polegające na niewinnej prośbie do wspinacza idącego za mną o podanie mi czekana zaczepionego na plecaku. Nieco go to stresuje. W dwójce jesteśmy wcześniej niż ostatnio, co pozwala na lepsze zorientowanie w dostępnych zasobach: Piotr znajduje w opuszczonym przez Włochów sąsiednim namiocie puchowy kombinezon -- szczerze doradzam mu wypożyczenie go na atak szczytowy. Nie wspominam o kolejnych niedogotowanych liofilizatach, bo to oczywiste. Oprócz tego do trójki weźmiemy równie niesmaczne tzw. Power Bars, czyli batony o dużej zawartości łatwo przyswajalnych węglowodanów. Przed namiotem pojawia się mieszanina śniegu, resztek jedzenia, chustek do nosa we fragmentach, wbite łyżki i nóż, buty, raki, palnik z gazem, świeczki. W namiocie -- resztki jedzenia, chustki i ciągle kapie. Dlaczego tak dobrze mi się śpi w tych warunkach? Wymieniliśmy już z Piotrem wszystkie możliwe zarazki i wirusy, co w moim przypadku przejawia się nasilającym się, zatykającym całkowicie, krwawym katarem a w jego wyniku -- stabilnym seryjnym kaszlem. Dwójka leży w niewielkim zagłębieniu, dlatego słońce pojawia się dopiero po godzinie 11. Do tego należy dodać wpływ wysokości, a to oznacza, że jest jeszcze zimniej niż w jedynce. Przypadkiem złapany Szerpa zabiera do góry mój kombinezon z upchniętym jedzeniem, uprzężą i gazem i przykazanie: połóż pod jedynym żółtym Bergsonem. Niosę więc jedynie śpiwór, karimatę, czekan, lekarstwa, część ogrzewaczy, termos. Na drodze do trójki na stromym zboczu każdy wspinacz ma ambicję wstawić nogę w niepowtarzalne miejsce, więc nie tworzą się wygodne stopnie. Dodatkowo, zbocze w godzinach popołudniowych przypomina patelnię. Mimo to popołudnie jest czasem porą optymalną, szczególnie w porównaniu z lodową ślizgawką w innych godzinach dnia. Po drodze spotykam Niemca z naszej ekipy, płaczącego pod ciężkim plecakiem. Szerpę z wodą w płucach sprowadza roześmiana rozkosznie partnerka. Do trójki dochodzę godzinę przed Piotrem (
zdjęcie). Przed naszym namiotem nie ma mojego depozytu, co oznaczałoby, że mogę iść na szczyt w jednowarstwowej kurtce, którą mam na sobie i podobnej grubości spodniach. Przeszukuję cały obóz składający się z kilkunastu namiotów i znajduję moją paczkę pod zupełnie przypadkowym -- jest czerwony i nie nazywa się Bergson. Nadciąga Piotr, jest jeszcze trochę jasno (tzn. ciepło), gotujemy dużo herbaty na teraz i na jutro i kaszlemy wściekle. W ramach przyjemności wkładam ogrzewacze chemiczne w skarpetki i rękawiczki, ale efekt jest nikły ze względu na wszechobecną i dominującą wilgoć, jaka skrapla się na ściankach namiotu. Spać prawie się nie da. Co pół godziny bawię się w trębacza, zużywając wszystkie dostępne chustki i papier toaletowy. Oddychanie jest bardzo utrudnione ze względu na wysokość, brak powietrza w płucach, kaszel i katar. Z innych namiotów w przerwach pomiędzy gwałtownymi porywami wiatru, dochodzą podobne odgłosy. Zaczynamy mieć dylemat odnośnie godziny startu. Większość rusza o 1--2 w nocy, narażając się na przenikliwe zimno i odmrożenia. Wtedy też tworzą się kolejki na poręczówkach. Grupa amerykańska wyalienowała się i zaczęli o 11 w dzień, jednak również narażając się na bardzo niską temperaturę podczas wieczornego powrotu.
O 1 w nocy oprócz mojego smarkania budzą nas głosy startujących ekip. O 2.30 wysuwam głowę z namiotu i widzę w ścianie kolejkę latarek stojącą właściwie w miejscu. Około 3 w końcu zasypiam. Budzę się ponownie o 4.50 z przekleństwem na ustach, że przespaliśmy temat. Jednak zabieramy się do gotowania płynów i wypełzamy. Czołówka nie jest już potrzebna. Poręczówki zaczynają się niedaleko powyżej obozu -- najpierw łagodna, potem pionowa, na której wisi pęk lin. To 50 metrów skały pokrytej śniegiem, wymagającej technicznej wspinaczki, dodatkowo utrudnionej przez wpływ wysokości (
zdjęcie). Kiedy kończą się kolejne poręczówki, rozpoczyna się następna atrakcja -- 45-stopniowy stok w pełnym słońcu, znowu bez wyraźnie wyrąbanych stopni, wymagający torowania. Na jego początku zostawiliśmy depozyt składający się z ciężkiego kalibru wspinaczkowego. Droga skręca w lewo, ale nachylenie się nie zmienia. Wspinamy się mijając kolejnych schodzących, chyba pięciu. Ostatnim napotkanym, po zakręcie i po godz.15, jest znajomy Niemiec, który się znów ugina pod ciężarem i dodatkowo informuje, że do szczytu jeszcze około cztery godziny. Wynikałoby z tego, że już możemy wymyślać, co powiemy o naszej porażce w bazie lub obmyślać kolejne podejście. Ustalamy, że do góry idziemy maksymalnie do 17.30 i spokojnie zaczynamy gotować sobie herbatę. Ja nawet jej nie piję, bo czuję wzrastającą determinację, która zagłusza zanikającą formę i zasuwam do góry. Na początku widzę Piotra, który podąża za mną i coraz bardziej nerwowo spoglądam na zegarek. Ok. 16.20 nie widzę go już zupełnie, a na drodze pojawia się wzniesienie, które nie jest szczytem i które mija się z prawej strony, a potem prawie płasko. Krzyczę do Piotra bez odzewu. Postanawiam iść do wyznaczonej godziny.
Szczyt? Zastanawiam się, dlaczego niektórzy twierdzą, że Cho Oyu ma szczyt wielkości kilku boisk piłkarskich, które trzeba przemierzyć niemal w poziomie. Jestem nieco zdziwiona. Godzina 16.40. Niebo jest bardzo przejrzyste, ma jasny błękitny odcień, jaki widać zwykle z okien samolotów. Wokół morze szczytów. Stoję twarzą w twarz z Everestem i Lhotse, od których dzieli mnie tylko około osiemdziesięciu kilometrów (
zdjęcie). Chmury są zawieszone znacznie poniżej moich stóp. Ten widok pozostaje niezmienny od wieków. Trochę nie jestem pewna, bo zakodowałam sobie, że na szczycie zobaczę krzyż, a tu powiewają na wietrze tybetańskie chorągiewki modlitewne. Wyciągam z kieszeni batona, przypominam sobie reakcję Hillary'ego po wejściu na Everest (tu niemożliwe, musiałabym wracać z odpiętą klapą bezpieczeństwa, mój kombinezon nie pozwala na swobodę) i zawracam. Po drodze widzę Piotra i zachęcam go, że to już niewiele wysiłku. Wpadam na pomysł, żeby zabrać kilka chorągiewek ze szczytu. Zostawia plecak pod moją opieką i rusza dalej. Czekam jakiś czas i zaczynam się martwić, że coś nie tak, więc wracam na górę. W zasadzie na szczyt wchodzę drugi raz o 17.20 w poszukiwaniu Piotra oraz upewnienia się, że to naprawdę szczyt. Ponieważ jest stromo, schodzimy wolno. Dodatkowe przyczyny, to ogromne zmęczenie i rewolucyjne skutki obrzydliwych batonów energetycznych. Zabieramy po drodze depozyty, bez kurtki puchowej Piotra, która w tajemniczy sposób znika. Nikt po Niemcu nas nie mijał, byliśmy ostatni, wiatr zwiać nie mógł, bo leżała w wykopanym zagłębieniu, a zakładamy, że yeti jednak nie istnieje. Podejrzewamy olbrzymie niezidentyfikowane ptaki. Droga po poręczówkach przebiega sprawnie, półwyblinki przy zjazdach kręcę za pierwszym podejściem mimo puchowych łapawic, a Piotr nadciąga zaraz za mną. Ładujemy się do namiotu, ktoś po drodze mnie rozpoznaje bez wzajemności, znowu jest ziiiimno aż do zdrętwienia i brak możliwości rozgrzania się, mimo rozpalonego gazu. Znowu gotujemy wodę, kaszlemy i tak do rana. Wielcy zdobywcy wyglądają jak dwa nieszczęścia.
Byle w dół
Jak dobrze, że to było wczoraj. Dziś wiatr targa namiotami, jest jeszcze zimniej i kolejki czołówek jakoś nie widać. Liczba chętnych do zdobycia szczytu wykruszyła się do zera. Czynności zmierzające do ewakuacji obozu III wymagają naprawdę ogromnego samozaparcia. Jest bardzo zimno, bez słońca, huczy lodowaty wiatr, palce marzną na samą myśl o ruchu. W różny sposób zmierzamy do dwójki -- schodząc i zjeżdżając wąskimi koleinami. Śnieg jest zmarznięty i robią mi się atrakcyjne siniaki. Dwójkę też trzeba zwinąć i posprzątać śmieci (ktoś potrzebował reklamówki, więc śmieci rozrzucił wokół namiotu). Pakujemy jeden bardzo ciężki plecak z przeznaczeniem dla Szerpy i jeden taki sobie. Niestety Szerpa ewakuuje się wcześniej bez zapowiedzi, zostawiając nas samych bez szans na pomoc, nawet za solidne pieniądze w zielonej walucie. W jedynce kolejna niespodzianka ze strony Piotra: mimo, że docieram tam o 18 w stanie wskazującym na przyspieszone zejście z jakiegoś szczytu, proponuje powrót tego samego dnia do ABC. Oznacza to przemierzenie w sumie 1850 m przewyższenia przy odległości kilkunastu kilometrów na wysokości od 7550 do 5700 m. Przepakowujemy plecaki, wyciągam stopy z parujących Milletów, gotuję dwie zupki chińskie i herbatę, zdejmuję kombinezon, zostawiamy prawie wszystko z wyjątkiem termosu i spadamy kierunku bazy. Killer Slope jeszcze w blasku zachodzącego słońca, ale potem lawirowanie w świetle jedynej czołówki. Repertuar dolegliwości powiększa się o brak oddechu i mdłości przy szybszym ruchu. Rozgrzewacz chemiczny aplikuję również na gardło. I tak suniemy w całkowitych ciemnościach, wypatrując kopczyków wyznaczających drogę. Nie jest to łatwe, zaczyna prószyć śnieg, kopczyki są rzadko, a morena jest bardzo szeroka. Co jakiś czas zatrzymujemy się na łyk herbaty. Ok. 20 minut przed ABC wychodzi nam naprzeciw nasz kuchenny Szerpa, zabiera plecaki i prowadzi drogą szeroką jak autostrada. W obozie wszyscy nas ściskają, podnoszą, krzyczą, cieszą się. Polski dwuosobowy zespół otrzymał aplauz jak rzadko który. Jest prawie północ, a mimo to z uwagi na doniosłość chwili dostajemy pyszne omlety, stawiam na stół litrową Finlandię Raspberry, która bardzo szybko się kończy w przeciwieństwie do śpiewów chłopaków i Szerpów. Koniec imprezy chyba po godzinie 2 w nocy. Już nic nie musimy robić. Wspaniałe uczucie.
Następne kilka dni mija na lenistwie i przyjemnościach. Podsumowujemy wejście: z 14-osobowej ekipy na szczycie znalazła się dokładnie połowa (
zdjęcie). Dla wszystkich starcza jednak tortu, który Szerpowie przygotowują dla uczczenia sukcesu. Delektujemy się pysznościami, których już nie musimy oszczędzać, Pytanie o planowany termin wyprawy na Everest pada równie często, jak pytanie o możliwość napicia się herbaty. Zwijanie bazy trwa znacznie krócej niż jej budowa i wszyscy myślimy już o powrocie. Do Middle Base Camp wracamy pieszo w ciągu jednego dnia. Jeden z Amerykanów jest wyraźnie osłabiony, ciężko oddycha po każdym kroku, nie rozumie, co się do niego mówi, przy próbach pomocy staje się agresywny. Wpływ wysokości nadal może być groźny, mimo miesiąca spędzonego w bazie i ponad nią. Wyprawa zakończona wejściem na Cho Oyu trwała niecałe pięć tygodni. Wydawała się czymś niezwykle trudnym do zorganizowania i realizacji ze względu na brak chętnych, wysokie koszty, nieznajomość tematu, trudny, bo bardzo wysoki cel -- szóstą najwyższą górę świata. Tymczasem okazuje się, że nawet takie plany, o których wcześniej czyta się w literaturze górskiej z wypiekami na twarzy, są realne. Także dla osoby, która ze względu na rodzaj pracy, w góry wyrusza raz do roku. Marzenia, nawet te największe, są przecież po to, żeby je spełniać.
Anna Barańska
Cho Oyu (8201 m) from Tibet. Summit Anna Barańska (Warszawa) and Piotr Barabaś (Lubin) on September 28, 2005. Advance Base and Camps I, II and III were at 5700, 6400, 7150 and 7550 meters. Ascent without artificial oxygen and Sherpa support over Camp III. The third member of the Polish party, Marcin Królak (Lubin), abandoned his attempt at 6400 m. The expedition was organized with the assistance of the Monterosa Treks & Expedition, Nepal (www.monterosa-nepal.com)
09.12.2005 |
POŻEGNANIA |
12/2005 (56) |
Nasze taternickie grono znowu pomniejszyło się. Dzisiaj rano (8 grudnia 2005) opuścił nas na zawsze Jurek Gustkiewicz "Pumpernikiel", który był jednym z moich instruktorów w latach pięćdziesiątych. Profesor dr hab. Akademii Górniczo-Hutniczej, zmarł w wieku 75 lat po ciężkiej, nieuleczalnej chorobie. Jeszcze wczoraj, na klubowym barburkowym spotkaniu, wspominaliśmy go, gdyż wiadomo było, że stan jest bardzo ciężki. No i już nie ma Pumpernikla -- ma spocząć na cmentarzu Salwatorskim.
Zasmucona Basia
08.12.2005 |
PLANY NA DZIŚ I NA JUTRO |
12/2005 (56) |
Na stronach internetowych już od dłuższego czasu pojawiają się zapowiedzi wypraw planowanych na rok przyszły. W większości chodzi o standardy himalajskie, nie brak też jednak pomysłów ciekawszych i oryginalniejszych. Najbliższe realizacje dotyczą rozpoczynającej się zimy. I tak w grudniu i styczniu głośno będzie w mediach o samotnej wyprawie zeszłorocznego współbohatera Shisha Pangmy, Francuza Jeana-Christophe Lafaille'a. Tym razem zdecydował on się na
Makalu (8481 m), na który chciałby wejść samotnie w pierwszej połowie stycznia. Szczyt ten, jak wiemy, nie miał dotąd wejścia zimowego, a próby podejmowali m.in. Polacy. Lafaille założył już bazę i rozpoczyna aklimatyzację. Najbardziej obawia się -- i słusznie -- zimna i wiatru, wiejącego z północy od Tybetu. Udane wejście miałoby duże znaczenie dla popularyzacji himalaizmu zimowego -- wyczynom Francuza zawsze towarzyszą głośne kampanie prasowe, w tym sensie nawet nieudana próba ma wydźwięk pozytywny: zima powinna przestać być domeną polską. Szerokie plany zimowe mają Rosjanie. Tak np. modna w ostatnich latach superściana
Ak Su (5217 m --
zdjęcie) w Pamiro-Ałaju będzie celem silnej ekipy sybirsko-uralskiej. Trójka spróbuje powtórzyć środek ściany kombinacją dwóch dróg, a niezależnie od niej, drogą Klonowa będzie się wspinał solo Jewgienij Dimitrenko z Krasnojarska. Wyprawę zaplanowano na dni 1--25 grudnia, czyli przed zimą kalendarzową. Na bez mała 40-wyciągowym urwisku jest już ok. 10 dróg i wariantów, niektóre mają po kilka powtórzeń. Liczną grupę alpinistów wiąże Korona Ziemi -- pod Mount Vinson (4879 m) naszych południowych sąsiadów reprezentują Vladimír Nosek i Zdeněk Hruby, z Rosji wyjechali Aleksandr Abramow i Wiktor Bobok, którzy po udanym wejściu staną się kolejnymi Rosjanami (trzecim i czwartym) z całą kolekcją najwyższych szczytów kontynentów.
Interesująco zapowiada się sezon wiosenny 2006 w Himalajach. Pod święcące jubileusz Manaslu zawita Hiszpan Carlos Pauner z zespołem. Chciałby on poprowadzić nową drogę na zachodniej ścianie -- jej środkiem lub grzędą w prawej połaci urwiska. Dla Paunera byłby to ósmy ośmiotysięcznik -- minionego lata był on na Nanga Parbat. Na Everest wybiera się silna 22-osobowa wyprawa armii brytyjskiej pod wodzą Dave Butinga. Organizatorzy zapowiadali powtórzenie West Ridge Integral, obecnie słyszymy jednak o wersji granią z Lho La a w górze Kuluarem Hornbeina. Bardzo trudna jugosłowiańska droga z r. 1979 "granią zachodnią wprost" miała dotąd tylko jedno powtórzenie (bułgarskie w r. 1984), w maju 1989 r. kombinację planowaną przez Brytyjczyków przeszli Chrobak i Marciniak, ich powrót niestety zakończył się tragedią na przełęczy. Mamy też pewien oryginalny projekt angielski, trudny organizacyjnie ale już mocno zaawansowany, a zorientowany na zapisanie się do księgi "World Records" Guinnessa. Liczna grupa rowerzystów -- pań i panów -- wyruszy w Himalaje z najniższego punktu Ziemi, znad Morza Martwego (-400 m). Przepedałują oni 8000 km przez 8 krajów i po ok. 15 tygodniach dotrą do bazy Rongbuk pod Everestem, na który przez Przełęcz Północną spróbuje wejść wydzielony 7-osobowy team. Start wyprawy ma nastąpić 16 grudnia w Jordanii, kierownikiem jest Dominic Faulkner, nikt z uczestników nie był dotąd na 8 tysiącach.
Na lato 2006 interesującą dwumiesięczną wyprawę zaplanował brytyjski Alpine Club (kierownik Phil Wickens). Wyjedzie ona do Tadżykistanu, w
Góry Szachdarskie, w których dominują wspaniałe szczyty Marksa (6723 m), Engelsa (6510 m --
zdjęcie) i Tadżykistan (6585 m). Alpiniści europejscy gościli tu tylko raz, choć na potężnych ścianach jest już po parę dróg. Uczestnicy wyprawy chcieliby stanąć na szczytach jako pierwsi Anglicy, gdyby warunki pozwoliły -- nowymi drogami. Polacy mogli widywać tę grupę szczytów z daleka, od południa, jeżdżąc w Hindukusz tzw. Workiem Wachańskim. Mniej widowiskowe, choć nie mniej atrakcyjne plany mają Słoweńcy. Marko Prezelj, laureat łódzkiego "Explorera" sprzed paru tygodni, kompletuje zespół na
Chomolhari (7326 m --
zdjęcie) na granicy Tybetu i Bhutanu. Celem będzie przejście dwóch wielkich dróg na północnych ścianach tego szczytu: liczącego 2000 m wysokości środka i tylko niewiele niższej północnej depresji. Dawny partner Marka, Andrej Štremfelj, któremu tej jesieni pogoda uniemożliwiła przejście południowo-zachodniej ściany pięknego
Janak Chuli (7090 m) w grupie Kangchendzöngi, chciałby pójść za ciosem, i wyruszyć pod ten szczyt ponownie -- "szkoda byłoby -- mówi -- oddać komuś zarówno szczyt, jak i ścianę". Tym razem wolałby pojechać nie we dwójkę, lecz w trójkę. Szczyt jest, jak się zdaje dziewiczy, droga zaś ładna i sprytnie wyszukana.
Pytany o najbliższe plany, zdobywca direttissimy ściany Rupal Nanga Parbat, Vince Anderson, powiedział, że chciałby w te wielkie góry wrócić jak najrychlej, ale najpierw powspina się na Alasce, najchętniej zrobiłby coś ciekawego na St. Elias. Gwoździem sezonu letniego w Karakorum będzie zapewne wyprawa rosyjska na zachodnią ścianę K2, której skalne piony są kolejnym wyzwaniem ekstremalnego alpinizmu wysokościowego. 20-osobowym zespołem będzie kierował Wiktor Kozłow, który sprawdził się jako szef na środku północnej ściany Everestu. Zeszłego lata odbył on po cichu rekonesans pod ścianę, którą dokładnie obfotografował i do której bardzo się zapalił. Będzie to wyprawa w ciężkim stylu, ale na tej ścianie chyba jeszcze nie czas na styl alpejski. K2 ma być też obiektem kolejnego eksperymentu cywilizacyjnego. Australijska firma organizuje wielką wyprawę komercyjną na drogę normalną, na której zamierza zastosować po raz pierwszy everestowską taktykę gwałcenia góry: zwarty ciąg poręczówek, tlen, duży udział Szerpów. Spodziewa się, że co najmniej połowa składu będzie się mogła pochwalić zdobyciem słynnej góry. Niepocieszone będą wyprawy, pragnące wejść na K2 w tradycyjnym stylu.
Nadchodzący rok w górach wysokich zapowiada się więc emocjonująco, a media będą miały o czym pisać. A przecież prezentujemy tylko kilka pomysłów. Pokazują one, jak różnorodne są możliwości wyżywania się w górach najwyższych i w jakich kierunkach idą dzisiaj ludzkie poszukiwania. Jest więc eksploracja, są pierwsze przejścia zimowe, są nowe drogi, są apetyty na nowe rekordy, ale jest też budzący niesmak pomysł obniżenia klasy wejść na K2, który pozostawał dotąd miernikiem najwyższych kwalifikacji himalaistów. Na razie są to zamiary -- poczekamy na ich realizację. "Działanie jest zawsze wymowniejsze od słów" -- powiedział parę dni temu Paweł Szabalin, jeden z czwórki uczestników rekonesansu pod zachodnią ścianę K2.
Józef Nyka
07.12.2005 |
FILMY GÓRSKIE W KINIE "LUNA" |
12/2005 (56) |
Witam serdecznie i zapraszam na kolejną (bo już drugą) edycję Warszawskiego Przeglądu Filmów Górskich. Informowałem już wcześniej o tej imprezie, ale ze względu na liczne zmiany i uzupełnienia pozwalam sobie przekazać najbardziej aktualną wersję
programu. Z ważniejszych zmian chciałbym zaznaczyć dodatkowy seans w niedzielę o godz. 14 (Spotkania z Tybetem), podczas którego zaprezentowany zostanie m.in. głośny film Geoffa Browne'a "Call it Carma" (z polskimi podpisami). Przypominam: Kino Luna,
8--11 XII 2005 roku.
Roman Gołędowski
07.12.2005 |
ŚNIEŻNE KOTŁY - ROK TEMU |
12/2005 (56) |
Zima 2004--2005 w Karkonoszach (
zdjęcie) zapanowała już pod koniec listopada. 5 grudnia w warunkach pełnej zimy Mariusz "Mountain" Górski i Andrzej Sokołowski przeszli klasycznie direttissimę Turni Popiela (M6/6+, RP, 3 wyciągi, trudna asekuracja). Nie bez przygód: na pierwszym wyciągu prowadzący Sokołowski spadł ok. 5 m z nyży wyjściowej. Za szczególnie piękny autorzy przejścia uważają wyciąg trzeci. Przejście to zgodnie zostało uznane za najlepsze dokonanie całego sezonu. Zespół jako pierwszy przeszedł całość drogi klasycznie zimą, choć -- co warto w tym miejscu przypomnieć -- poszczególne jej fragmenty były wcześniej przechodzone w stylu "na dziabkach". I tak, dolny wyciąg (wspólny dla direttissimy i superdirettissimy) klasycznie przeszli Maciek Ciesielski i Marcin Rutkowski (29 XII 2002, podczas klasycznego przejścia OS superdirettissimy; mógł być on także wcześniej robiony w tym stylu przez Aleksandra Wysoczańskiego), zaś górne wyciągi -- Władysław Janowski i Elżbieta Fijałkowska (11 II 1986, 5 godzin). Nie wykluczone, że owe górne wyciągi były przechodzone zimą klasycznie jeszcze wcześniej (Zbigniew Czyżewski i Krzysztof Czarnecki, 18 XII 1977). Premierowe było także zimowe klasyczne przejście drogi Ostrzem prawego filara na Turni Popiela, zrobione również przez Górskiego i Sokołowskiego (12 I 2005, M5+/6, 6 godzin).
Warto odnotować ambitną próbę drajtulowego przejścia direttissimy Zęba Rekina (
zdjęcie), podjętą w grudniu przez Marcina Tomaszewskiego i Jarosława Bogdanowicza, a zakończoną w górnej części u podstawy tzw. "szafy". Ogólnie w ciągu całej długiej i obfitującej w opady zimy (8 V 2005 30 cm świeżego śniegu na wierzchowinie, -10 st. C i wiatr ok. 150 km/h; wcześniej w marcu koło Labskiej Boudy pokrywa śniegu przekroczyła 4 m) oprócz Kotłów wspinano się również w Kotle Małego Stawu (solówki Macieja Pętlickiego na "Nitce" WI4+/M5 i "Niebieskiej Drabinie" WI4), w Dolinie Kamiennej, Kruczych, a także w skałach Perły Zachodu w Jeleniej Górze (drogi do M7 może M8). Jeśli wspomnieć, iż przez całą dekadę lat dziewięćdziesiątych wspinanie w Śnieżnych Kotłach (i całych Karkonoszach) pozostawało w uśpieniu, miło jest teraz odnotować, iż ostatnie sezony przyniosły znaczące ożywienie: otwierane są nowe drogi, nowe rejony, rozwija się dynamicznie zimowa klasyka, a wspinacze troszczą się nie tylko o styl wspinania, ale także ochronę skały, czego dowodem jest choćby rezygnowanie z drytoolingu w niektórych rejonach typowo skalnych, gdzie zachodzi obawa uszkodzenia skały. Największe w tym zasługi są udziałem kolegów z Karkonoskiego Klub Wysokogórskiego w Szklarskiej Porębie:
www.karkonosz.org.
Władysław Janowski vel Rudaw Janowic
02.12.2005 |
LISTY DO REDAKCJI |
12/2005 (56) |
Topografia Karakorum
Z zamieszczonej w Głosie Seniora notatki "Polskie drogi" (
GS 10/05) dowiadujemy się o przejściu zachodniego filara Changi Tower (ok. 5300 m) w Karakorum. W ostatnim "Taterniku" (3--4/2005) na s. 28 mowa jest o Moonlight Pillar na Changi Pech (in. Barasa, ok. 5000 m). Z dalszego tekstu wynika, że "ze ściany zjechaliśmy ok. 300 m do żlebu między Changi Tower i Changi Peak". Gdzie więc się J. Kuczera i T. Polak tak naprawdę wspinali? Wobec faktu, że Austriacy jeszcze w trakcie wejścia na K6 w czasie wyprawy w 1969 roku nazwą "Changi Tower" opatrzyli turnię w grani między K6 Glacier i Lachit Glacier, mamy dwa szczyty o nazwie
Changi Tower. Dla odróżnienia, na mojej mapie wprowadziłem dla szczytu nad Doliną Nangmah nazwę "Changui Tower", która w literaturze jest dla tego obiektu bardziej popularna. [Wydaje nam się, że nie jest to nowa nazwa, lecz tylko francuski zapis "Changi Tower" -- Red.].
Przykro mi to stwierdzić, ale do prac topograficznych większość literatury alpinistycznej jest zupełnie nieprzydatna. Autorzy opisów, skupieni na wyciągach i metrach drogi, zupełnie nie widzą ściany ani szczytu jako całości. Sytuację pogarsza mania nazywania dróg wspinaczkowych fantazyjnymi nazwami, zamiast dawnych określeń topograficznych, jak np. zachodnia grań, lewy filar wschodniej ściany itp. Te wymyślne nazwy nie mają żadnej geograficznej treści, nie mogą więc służyć identyfikacji, nie mówiąc o tym, że nikt ich nawet nie próbuje zapamiętać.
Ja od dwóch lat pracuję nad kolejnym kompletem map topograficznych Karakorum. Końca tej pracy nie widać -- stale napływają uzupełnienia i poprawki. Rysunki są w stosunku do moich wcześniejszych map całkowicie nowe, gdyż wykonałem je na podkładzie zdjęć satelitarnych, dostarczonych mi przez Grzegorza Głazka i Wolfganga Heichela. Pracy było bardzo dużo, każdy szczegół starałem się skonfrontować ze zdjęciami przywożonymi z wypraw, dostępnymi szkicami i literaturą. Warto zauważyć, że w rejonach Hispar Muztagh, Rakaposhi-Malubiting Mountains, Spantik-Sosbun Mountains i Haramosh Mountains jest około 500 szczytów rejestrowanych na większości map. Kółkami oznaczam szczyty, na które dokonane zostały wejścia, wzmiankowane w literaturze. Liczba tych kółek w stosunku do punktów szczytowych jest znikoma, a przecież mapy narysowane są w skali 1:125 000, a więc zawierają tylko wybitniejsze obiekty. Turnie drobne (w rozumieniu gór najwyższych -- niejedna z nich mogłaby konkurować z Mięguszowieckim...) są tu zupełnie pominięte. Pierwszych wejść starczy więc dla chętnych na długie lata, szczególnie w sytuacji zaniku zainteresowania eksploracją i powszechnej mody na ośmiotysięczniki i parę najpopularniejszych szczytów, takich jak np. w Karakorum Spantik czy w Himalajach Ama Dablam.
Jerzy Wala
W Andach i w Ałtaju
W
GG 11/04 z 17.11.2004 zamieszczona została notatka zatytułowana "Z Australii w polskie ślady" -- na temat planów Australijczyków wejścia na Mercedario drogą japońską. Tak się złożyło że dwa miesiące później, tj. w styczniu 2005 roku, byłem w tym rejonie w towarzystwie Wojtka Lewandowskiego, Mariusza Wykurza i Marcina Lewandowskiego -- z zamiarem wejścia na Mercedario drogą normalną. Próba nasza zakończyła się na wysokości 5700--5800 m, w miejscu zwanym La Ollada. Zwiało nas Benito Bianco (zimny wiatr zachodni, niosący drobiny lodu). Z uwagi na dalsze plany wejścia Lodowcem Polaków na Aconcagua, odstąpiliśmy od Mercedario. Nawiasem mówiąc, w drugiej dekadzie lutego 2005 roku Wojtek Lewandowski i Marcin Wykurz osiągnęli wierzchołek Aconcagua, pokonując drogę przez Lodowiec Polaków. Wyprawę zorganizował
Polski Klub Górski. W tym roku podjąłem decyzję o ponownym wyjeździe w Andy, w rejon Cordillera de la Ramada, z zamiarem wejścia na Mercedario południową ścianą, drogą japońską. Wyprawa odbędzie się w okresie od 10 stycznia do 10 lutego 2006. Podobnie jak w roku 2005, jej organizatorem będzie Polski Klub Górski. Uczestnikami będą Krzysztof Cieśla, Wojciech Kwiatkowski i Andrzej Kowalik. Mam nadzieje, że będzie to pierwsze polskie przejście tej drogi.
Jestem pełen podziwu dla encyklopedycznego dzieła Małgorzaty i Jana Kiełkowskich. Przeglądając tom II "Wielkiej Encyklopedia Gór i Alpinizmu" zauważyłem, że rejon rosyjskiej części Ałtaju nie obfituje w informacje o polskich przejściach, których tam zapewne nie było. Tak się złożyło, że latem 1991 roku będąc współpracownikiem filmowym Anny Pietraszek, przy okazji realizacji filmu "Góry zniewolone" przeszedłem w mieszanym polsko-rosyjskim zespole drogę japońską na szczyt Delone w masywie Biełuchy. Uczestnikami tego przejścia byli między innymi Nikołaj Gołubiew, Pasza Czajka, Jan Paweł Pełech i Andrzej Kowalik. Trudności tej drogi, o ile dobrze pamiętam, to 4B. Baza położona była na Jeziorem Akiemskim, od strony południowej masywu Biełuchy. Sądzę, że było to pierwsze polskie przejście tej drogi a być może również pierwsza polska wyprawa w ten rejon. Warto przypomnieć to wejście -- nie wiem, czy jest gdzieś jego ślad w literaturze. Również tej wyprawie patronował Polski Klub Górski.
Andrzej Kowalik
01.12.2005 |
TRZY KOŃCE ŚWIATA |
12/2005 (56) |
W dolinie Miyar
W "Głosie Seniora" (
GS 10/05) zamieściliśmy informację o sukcesie polskiej dwójki w Himalajach Indyjskich w otoczeniu Lodowca Tawa, bocznej odnogi Doliny Miyar (
zdjęcie). Dawid Kaszlikowski i Michał Król weszli tam na dziewiczy szczyt 5630 m i to trudną technicznie drogą. Najpełniejsza, jak dotąd, relacja z wyprawy ukazała się w "Tygodniku Podhalańskim" z 17 listopada 2005, we wzorowym opracowaniu Apoloniusza Rajwy. W ciągu sezonu w rejonie tym działało kilka grup, częściowo razem z Polakami 6-osobowa hiszpańska wyprawa szkoleniowa FEDME, złożona z młodych alpinistów, wchodzących dopiero w alpinizm wyprawowy (Equipo de Jóvenes Alpinistas). Również jej dopisało szczęście i uczestnicy zrealizowali kilka interesujących wejść, w tym 5 nowych dróg.
- Paola Peak (5460 m), ścianą północną, droga "Pallaresa", 680 m, 6a+, IV, M5, 13 godzin; zejście granią wschodnią.
- P. 5930 m, I wejście na szczyt dziewiczy, ścianą północną, droga "Antiparques",920 m, IV, IV+, M6, 19 godzin; zejście 18 zjazdami.
- Castle Peak, 5460 m, droga "Tinc" 980 m, 6b, 3 dni w stylu "cápsula"; zejście tą samą drogą.
- P. 5240 m, I wejście, droga "Ocells del Vent", 340 m, 6b, dwa dni, zejście tą samą drogą. Droga "Tocata di Bola", 400 m, 6b, A2; powrót tą samą drogą.
Opiekunem młodych Hiszpanów był instruktor i doświadczony wyprawowiec, Óscar Cacho. Rejon jest świetnym miejscem tak dla poszukiwaczy nowych dróg, jak i do nauki wspinania na wielkich ścianach. Szczyty nie przekraczają 6000 m, ściany osiągają wysokość 1000 m i są na ogół bardzo trudne. Niewysoko położone bazy (3800-4000 m) pozwalają na dobry wypoczynek, pogoda jest na ogół stabilna, choć miniony rok nie był pod tym względem najlepszy.
Dolina Miyar w Himachal Pradesh ćwierć wieku temu leżała poza kręgiem zainteresowań światowego alpinizmu. Wyeksplorowały ją w latach 1992-1999 niewielkie grupy włoskie, dokonując szeregu wejść na dziewicze szczyty i publikując na ten temat artykuły. Obszerny artykuł monograficzny -- z mapkami i schematami dróg -- ukazał się w "The Himalayan Journal" 58 2002 s.80. Do włoskich pionierów należy Massimo Marchegianni. "Będziecie zachwyceni -- zachęcał rodaków -- znajdziecie tam niewiarygodne ściany." Włosi swoim zwyczajem powprowadzali własne nazwy, które z braku innych już zastępczo funkcjonują, jak np. Veneto Peak, Peak Citta di Frascati, Paola's Peak, Spaghetti Valley. Zespół polski dla zdobytego szczytu zaproponował nazwę "Lotos" -- bardzo szczęśliwą i w przyszłości -- w odróżnieniu od Paoli, Veneto i Spaghetti -- mogącą liczyć na akceptację indyjskich instancji geograficznych.
Dwójką w góry Pakistanu
Dwaj Czesi Jarek Radoš i Petr Mašek zaplanowali na minione lato dwa szczyty "zvučných jmen": Nanga Parbat i K2. Najbardziej zachodni 8-tysięcznik Ziemi zaatakowali ścianą Diamir, drogą Kinshofera. Bazę rozbili w końcu maja -- jako w ogóle pierwsi w sezonie. Łąkę 4200 m pokrywała metrowa warstwa śniegu, w ścianie było jeszcze gorzej. Walczyli w skale i lodzie we dwójkę niemal cały miesiąc, kopiąc się w świeżym śniegu, uciekając przed lawinami. Wytrwałość została nagrodzona: 28 czerwca Radek stanął na szczycie Nanga Parbat -- Peter stracił siły 200 m od wierzchołka, skąd -- jak znamy historię -- zawracał niejeden doświadczeńszy od niego himalaista. Inne wyprawy realizowały swe wejścia miesiąc później. Tymczasem obaj Czesi przerzucili się pod K2. I tam trwały opady śniegu. 17 lipca zaświeciło słońce, następnego dnia Radek i Petr ruszyli w górę drogą baskijską -- razem z członkami wyprawy Leopolda Sulovskiego. W dwa dni dotarli na wysokość 7100 m, następnie zaś do 7300 m. Tu utknęli w zwałach świeżego śniegu, do czego doszły złe prognozy meteorologiczne. Były to sygnały do powrotu do bazy i zakończenia wyprawy.
We wschodnim Karakorum
Karakorum Wschodnie, długi czas niedostępne dla wypraw ze względów politycznych (pogranicze Indii i Pakistanu), zachowało wiele szczytów dotąd niezdobytych. W naszej
GG 10/01 z 02.10.2001 relacjonowaliśmy w r. 2001 wyprawę brytyjsko-indyjską, która zdobyła kilka pięknych szczytów w górach
Arganglas. Ubocznym efektem tej wyprawy były zdjęcia dziewiczego otoczenia sąsiedniego lodowca Lung Tung, otoczonego pięknymi 6-tysięcznikami. W tym roku w ten rejon udała się 14-osobowa (kilka kobiet) indyjsko-amerykańska "Karakoram Maitri Expedition 2005", sponsorowana przez Himalayan Club i kierowana przez Divyesh Muniego i Dona Goodmana. Bazę założono w miejscu zwanym Spangchenmo na wys. 5150 m. Wkrótce stanęły obozy 5540 i 5920 m, z których prowadzono działalność wspinaczkową. Między 19 a 24 sierpnia 2005 w różnych zespołach dokonano wejść na 5 dziewiczych szczytów: Thongsa Ri (5889 m), P. 6082 m, P. 6289 m, Gjungma Kangri (6287 m) i najwyższy -- Karpo Kangri (6535 m). Po przeprowadzeniu prac dokumentacyjnych i zlikwidowaniu bazy, wyprawa przeszła lodowcami Koyak i Rongdo, by przeprawić się przez wysoką lodową przełęcz Koyak (5840 m), dotąd odwiedzaną tylko przez miejscowych myśliwych. Punktem wypadowym w te rejony jest wioska Satti, w której członkowie wyprawy rozdali biednym ludziom swoją odzież wyprawową i mogący się przydać w gospodarstwach sprzęt.
Murallón od północy
Przenosimy się na drugą stronę globusu. W sezonie patagońskim 2003 w dniach 4 i 5 grudnia
Stefan Glowacz i
Robert Jasper weszli na wierzchołek 2831 m w masywie Murallón, wspinając się pięknym północnym filarem, drogą nazwaną "The Lost World" (7+/M8). W trakcie tej wspinaczki wypatrzyli możliwość wytyczenia ładnej drogi imponującą, silnie przewieszoną północną ścianą (
zdjęcie). Z zamiarem realizacji tego pomysłu pojechali do Patagonii rok temu, trafili jednak na okres wichur i śnieżyc. Mimo to wywalczyli na ścianie 21 wyciągów i poddali się będąc zaledwie 250 m od szczytu. Na jesień 2005 zaplanowali kolejną wyprawę. Bazę założyli w sztucznej grocie, wypiłowanej w lodzie. Trzy tygodnie czekali na korzystne warunki, kiedy jednak pojawiło się pogodowe "okno", w sobotę 12 listopada o godz. 3 rozpoczęli wspinanie. Biwakowali w środku ściany. Mając drogę częściowo wyekwipowaną sprzed roku, w 42 godziny pokonali przeszło 1000 m (27 wyciągów) pieknej i trudnej skały (9+, A2), by w niedzielę 13 listopada o godz. 21 wieczorem osiągnąć wierzchołek Murallón (2831 m -- wysokości podawane są różnie). Wrócili zjazdami w linii nowej drogi, którą nazwali "Vom Winde Verweht". Wejście dwójki filarem relacjonowaliśmy w naszej Gazetce Górskiej z 29 grudnia 2003, tam też podaliśmy ciekawe informacje geograficzne i historyczne o tym rzadko odwiedzanym patagońskim masywie.
Cerro Torre 2005
Spór o to, kto był pierwszy na Cerro Torre -- Maestri i Egger w 1959 czy Casimiro Ferrari i jego "Ragni" z Lecco w 1974 roku -- trwa już niemal pół wieku. Ermanno Salvaterra (50) był długo po stronie Maestriego, potem jednak zmienił zdanie. W tym sezonie postanowił przeprowadzić "wizję lokalną". Podobnie jak Glowacz i Jasper, długo czekał na rozpogodzenie. Przyszło w te same dni, co pod Murallón: 12 listopada 2005. Trójka Ermanno Salvaterra, Alessandro Beltrami i Rolando Garibotti zaplanowała lekki atak, stylem alpejskim, z żywnością na 3 dni. Wspięła się ścianą wschodnią ukosem do Colle della Conquista i przewinęła się na stronę północno-zachodnią. Tą ścianą trudnym terenem skalnym i lodowym szła kilkanaście wyciągów. Znowu przewinięcie przez grań północną i wspinacze znaleźli się w górnej części iglicy, strojnej w nawisy i śnieżne narośla. Wspinali się teraz ścianą zachodnią, w linii wejścia włoskiego z r. 1974. Szczyt osiągnęli 13 listopada 2005 po pokonaniu 37 wyciągami 1200 m wysokości. Drogę -- pierwszą na Cerro Torre wytyczoną w stylu alpejskim -- nazwali "El Arca de los Vientos". Ślady rzekomego wejścia Maestriego z r. 1959 urywały się na trójkątnym śnieżku 300 m nad podstawą ściany wschodniej, gdzie znaleźli stary depozyt (
zdjęcie). Wyżej brak było wzmiankowanych spitów a opis Maestriego nie zgadzał się z terenem (miał być w większości lodowy), z czego należy wnosić, że jego droga i wejście -- od początku mało wiarygodne -- były zwykłym mitem. Salvaterra ujmuje to łagodniej: "To, że nie znaleźliśmy żadnego śladu, nie oznacza, że nie byli oni na szczycie. Ale wątpliwości, pozwólcie mi to powiedzieć, pozostają." Sprawa ma bogatą literaturę -- najszczegółowiej zbadał ją Rolando Garibotti (zob. wyżej), którego studium ukazało się w wydanej w r. 2004 książce Toma Dauera "Cerro Torre. Mythos Patagonien" (2004), także w AAJ 2004.
Niemcy w górach świata
O sukcesach w Karakorum "narybku" niemieckiej kadry wyprawowej (DAV Expeditionskader) wspominaliśmy już na naszych łamach. "Mitteilungen des DAV" 12/2005 zapowiadają obszerny raport w numerze 1/2006. Na razie (s.16) publikują wiadomości o paru niemieckich zespołach w górach Azji i w Andach. I tak Hans Mitterer i Cedric Hählen przeszli w stylu alpejskim południowy filar środkowego wierzchołka (6370 m) masywu Farol w Karakorum (
zdjęcie). Wspinaczka była trudna, szczególnie w górnej części, gdzie do trudności technicznych dołączyła się kruszyzna. Jak przypuszczają, chodzi o pierwsze wejście na ten wierzchołek. Szerzej pisaliśmy o tym w
GG 10/05 z 26.10.2005. W północnej Patagonii trójka z Sekcji Bayerland -- Tom Tivadar, Stephan Schanderl i Felix Frieder pokonała 1000-metrową ścianę Cerro Capicua nad Doliną Cochamo -- 19 wyciągów VI, 5.11bc, A4 (z biwakiem w środku ściany). Natomiast czwórka z Sekcji Oberland w składzie Thomas Drexler, Robin Groschup, Ulrich Lossen i Thomas Raab bawiła w Cordillera Apolobamba w Peru, gdzie wyszukała i zdobyła dwa dziewicze szczyty -- Yanoloma (5219 m) i Sorapata III (5440 m). Alpiniści przeszli też jako pierwsi długą grań Sorapata II -- Sorapata III. Wyjazdy te były częściowo dotowane przez DAV.
Tybetański Matterhorn
Znany angielski duet wspinaczkowy Mick Fowler i Chris Watts wyszukali piękny i oryginalny cel: strzelisty szczyt o sylwetce Mnicha i wysokości 6447 m o nazwie
Kajaquiao, wznoszący się w górach we wschodniej części Tybetu (
zdjęcie). W ciągu 6 dni wspinali się zachodnią ścianą i północno-- zachodnią granią, pokonując trudności wprawdzie nie skrajne, ale bardzo wysokie, przy deniwelacji 1200 m. Do trudnego wspinania dołączyła się bardzo zła pogoda: temperatury niższe niż -20 st. przy wietrze przekraczającym 50 km/h. Wspinaczkę zrealizowali w stylu alpejskim. Zejście zajęło im dodatkowe 3 dni. Szczyt może pretendować do miana najpiękniejszej góry świata. Fowler, który ma bogaty i różnorodny dorobek, napisał w e-mailu, że "wejście na Kajaquiao zalicza do największych przygód górskich, w jakich dane mu było uczestniczyć". Słoweniec Urban Golob przypomniał, że Fowler i Watts w "górach świata" zadebiutowali 20 lat temu, robiąc w 6 dni południowo-zachodnią ścianę Taulliraju w Cordillera Blanca. Ich droga (800 m V/A3, AI6, lód do 80 stopni) jest najpoważniejszą drogą w tym masywie. Powtórzyli ją ostatnio Francuzi, którym zajęła 9 dni.
Nowy rekord na El Capie
We wspinaniu skalnym sensacja goni sensację. Dwa tygodnie temu, w połowie października, Tommy Caldwell przeszedł klasycznie (free) The Nose na El Capitanie -- w 12 godzin. Wykorzystując chłodniejsze jesienne dni, 30 października 2005 połączył on dwie drogi: The Nose i Freerider, klasyczne przejście obu zamykając w 23 godzinach i 23 minutach. Wystartował o 1 w nocy i -- asekurowany przez żonę, Beth Rodden -- w 11 godzin uporał się z The Nose. Na kluczowym wyciągu 5.14a zaliczył dwa odpadnięcia. O godz. 13 drogą East Ledges zbiegł z powrotem pod ścianę, gdzie czekał na niego jego częsty partner, Chris McNamara. Teraz on przejął drugi koniec liny. Warianty Freerider na Salathé Wall Tommy przeszedł -- nadal free -- w niespełna 11 godzin i o godz. 0.26 stał na szczycie. Na 28. wyciągu (5.12b) w ciemnościach znowu odpadł dwukrotnie, tym razem już ze zmęczenia. Do kombinacji obu dróg przygotowywał się kilka miesięcy, trenując szczególnie wytrzymałość. Kurował też złamanie dłoni, którego doznał w marcu przy upadku na ziemię w Creek. O tym, że wytrzymałość na wysiłek była tak ważna, świadczy podsumowanie parametrów obu dróg: łącznie musiał pokonać w czystej wspinaczce 65 wyciągów (nie licząc zejścia) i 1800 m wysokości. Przeważały trudności 5.10 i 5.11, a na 9 wyciągach 5.12. Dwie kluczowe liny mają wycenę 5.13 i 5.14 a. Kolejna granica niemożliwego została wyznaczona -- na próbę poprawienia z pewnością nie będzie czekała długo.