30.10.2005 ALPINE CLUB - DZIARSKI STARUSZEK 10/2005 (54)
Niewielki lecz cieszący się powszechnym szacunkiem brytyjski Alpine Club, najstarsza organizacja wysokogórska świata, w r. 2007 będzie świętował 150-lecie istnienia. Jubileusz zyska międzynarodową rangę, już trwają przygotowania. Ukaże się nowa monografia historyczna AC, którą napisał i przygotował do druku zdobywca Kangchendzöngi, George Band. W swoim biuletynie "Newsletter" 2/05 Alpine Club publikuje wyniki ostatniej ankiety członkowskiej, ciekawe także dla polskiego czytelnika. W ankiecie udział wzięła 1/3 ogółu członków. Najwięcej odpowiedzi (66%) przyszło od ludzi w wieku 41--70 lat, przedział 71--80 lat reprezentuje 12%, a "over 80" -- 4%, czyli prawie tyle, co wszystkich 20-latków (20--30). To, że wśród respondentów 93% to mężczyźni jest refleksem faktu, że AC jeszcze ćwierć wieku temu był klubem wyłącznie męskim (kobiecy The Pinnacle Club do dziś trzyma się krzepko). Spośród odpowiadających, do stopnia D wspina się w Alpach 25%, do TD 20% i do ED 8%. Stosunkowo mały odsetek członków korzysta z imprez klubowych -- tylko 2--8% regularnie, ponad 50% nie uczestniczy w nich wcale. Z działalności klubowej dla Brytyjczyków najważniejsze jest wydawanie "Alpine Journal" (90% poparcia -- okładka) i "AC Newsletter" (87%). 68% zwolenników ma słynna biblioteka Klubu, tylko nieco mniej wydawnictwa przewodnikowe. Strona internetowa zadowala zaledwie 11%. Na co AC powinien wydawać pieniążki? Pozycje priorytetowe to zdaniem członków znowu biblioteka (65%), publikacje (60%), sympozja (38%), czyli ogólnie biorąc sprawy kulturalne. Tylko 25% respondentów opowiada się za wspieraniem finansowym wypraw, 40% jest temu przeciwne. Warte przejrzenia przez nasz PZA byłyby "Members Comments". Zarząd Alpine Club jest zadowolony, że tak duża część mas członkowskich wypowiedziała się w ankiecie, co świadczy o zaangażowaniu ludzi w sprawy Klubu i ich chęci uczestniczenia w formowaniu jego dalszej polityki.
Z wszystkich licznych klubów alpejskich, Alpine Club (z siedzibą w Londynie) jest najstarszym, natomiast największym jest Deutscher Alpenverein (z siedzibą w Monachium). Z końcem r. 2004 liczył on 713 000 członków, zrzeszonych w 360 autonomicznych sekcjach terenowych. Roczny przyrost liczby członków wynosi 3%, stan "na dziś" można więc szacować na 730 000. W dniach 28 i 29 października w Berchtesgaden odbył się walny zjazd DAV. Po 10 pracowitych latach prezesowania, Josefa Klenera zastąpił przyrodnik i leśnik, 53-letni prof. dr Heinz Röhle. (jn)
26.10.2005 WIEŚCI Z RÓŻNYCH GÓR 10/2005 (54)
"Pik Ukraina"
W r. 2001 ukraińska wyprawa na Manaslu weszła z lodowca Pungen na dziewiczy szczyt ok. 6250 m i nadała mu nazwę "Ukraina". Tej jesieni (2005) alpiniści ukraińscy ponownie zaatakowali ten szczyt, tym razem jego nieco niższy południowy wierzchołek (ok. 6200 m). Wejścia dokonano (po próbie do 5800 m) w dniu 13 października z lodowca Lidandy -- południowo-wschodnim filarem, sklasyfikowanym w rosyjskiej skali jako 5B. Zespół tworzyli mistrz sportu klasy międzynarodowej Serhej Kowalew oraz kandydaci na mistrzów sportu Aleksandr Ławrynienko, Orest Werbycki i Serhej Bublik. Zadaniem zespołu było m.in. rozpatrzenie się w problemach wspinaczkowych w otoczeniu, w szczególności dokumentacja fotograficzna i wybór dróg południową ścianą Pika Ukraina oraz północnym filarem Himalchuli (7893 m). Wyprawę zorganizowała Federacja Alpinizmu i Wspinaczki Sportowej Ukrainy.
Nazwa "Pik Ukraina" nie jest oficjalna, choć z braku innej może przejściowo wejść do literatury. Nepalski urząd kartograficzny robi co jakiś czas porządki na mapach i w miejsce "roboczych" pomysłów wypraw -- nierzadko koniunkturalnych, jak właśnie Ukraina -- wprowadza formy własne. Nazwy dzierżawcze z obcymi nawiązaniami (kraje, miasta, nazwiska osób), są odrzucane zdecydowanie, zgodnie zresztą z dyrektywami UIAA sprzed bez mała 40 lat.
Mount Huntington
Amerykanie Chris Thomas i Will Mayo w dniu 9 maja weszli jako pierwsi na boczny szczyt ok. 3260 m, wyrastający z masywu Mount Huntington. Do pewnej wysokości dwójka dotarła tzw. Drogą Harvardzką a następnie bardzo niebezpiecznym terenem lodowym, by wyżej wykonać ryzykowny 50-metrowy trawers pod piękną depresję lodową 400 m wysokości i 70řspadku, wyprowadzającą prosto pod dziewiczy wierzchołek (zdjęcie). Trudności drogi są znaczne: 5.8, WI4, R/X, wspinacze na długo zapamiętają wyciągi w cienkim lodzie pokrywającym kruche skały. Zdobytemu czubkowi nadano nazwę Idiot Peak -- pokpiwając z własnej głupoty, by dla tak niewybitnego celu, tak bardzo podstawiać głowy pod spadający lód i kamienie. 21-letni Chris Thomas korzystał z dotacji American Alpine Club (tzw. grantu) w wysokości 600 dolarów. Wracając do starego dowcipu Zbyszka Jurkowskiego, można by powiedzieć "dolar za metr nowej drogi". Tymczasem na samym Mount Huntington Jack Tackle i Fabrizio Zangrilli przeszli w nowej linii teren na prawo od Harvard Route. Trzydniową drogę w górę i w dół zamknęli w 3 dniach. Doszli do końca ściany ale nie do samego szczytu, co wyrazili w nazwie drogi (czyli faktycznie próby): "The Imperfect Apparition". Wracając do nazwy "Idiot Peak", zostanie ona zapewne oficjalnie przyjęta. Wspomniane przy "Ukrainie" dyrektywy UIAA nie obejmują Alaski ani gór dawnego ZSRR, gdzie w tworzeniu nazw panowały od dawna szczególne zwyczaje.
Dwa razy Kichatna Spire
Chad Kellog był na naszych łamach wspominany jako amerykański sky runner, rekordzista szybkości wejść m.in. na Denali (2003) i Mount Rainier (2004). W lipcu bieżącego roku (2005) wraz z partnerem Joe Puryearem poprowadził nową, 20-wyciągową drogę południowo-wschodnią ścianą Kichatna Spire (8985 st., 2739 m). Droga oceniona na 5.10 A2 zmierza prosto na główny wierzchołek. Cała pętla -- w górę i w dół -- zajęła dwójce 25 1/2 godziny. Wcześniej, w dniu 1 maja, Sean Isaac, Rob Owens i Robert Strong przeszli nową drogą północno-zachodnią ścianę tego szczytu. 13-wyciągową (700 m) drogę nazwali "The Voice of Unreason" a jej trudności zawarli w skomplikowanej formule ED2 M7 A1WI5. Tura w obie strony zamknęła się w 25 godzinach. Kichatna Spire (zdjęcie) bywa nazywana "najtrudniejszym szczytem Ameryki Północnej" (North America's hardest mountain).
Charakusa Valley
"Panorama" DAV 5/05 zamieszcza na s.8 wiadomość o sukcesach wyprawy przyszłej kadry wyprawowej DAV w Dolinie Charakusa w Karakorum. Dokonano m.in. wejścia na 6-tysięczny Sulo, 8 uczestników weszło na Drifikę (6447 m), kilka zespołów przeszło drogę angielską na Nasser Peak (6200 m, VI+). Próbę na filarze K7 (6973 m) trzeba było przerwać po 8 wyciągach z powodu niepogody. 8 sierpnia młodzi alpiniści wrócili do kraju.
Nieco później w tym samym rejonie założyła bazę (4350 m) inna wyprawa DAV. W jej skład wchodzili doświadczeni wspinacze, Szwajcarzy Urs Stöcker i Cedric Hählen oraz Niemcy Rainer Treppte i Hans Mitterer. Plan wejścia na dziewiczy K7 West upadł wobec braku zgody władz pakistańskich. Mimo bardzo złej pogody udało się zrealizować kilka ładnych wejść. W dniach 26--27 lipca Hählen i Mitterer przeszli efektowny filar południowy szczytu Farol (6370 m -- zdjęcie), być może dziewiczego. 500-metrowej wysokości skalna część filara wymagała trudnej wspinaczki, także mikstowej. Po 19 godzinach wspinania zabiwakowali na wysokości 6050 m, by rano następnego dnia w ciężkim śniegu dobrnąć do nieodległego szczytu Farola Środkowego (ok. 6350 m). 29 lipca Treppte i Stöcker przenieśli materiał na wysokość 5000 m pod imponujący 1000-metrowy filar centralny K7, niestety pogoda zepsuła sie na całe 3 tygodnie. Rzadkie przebłyski słońca pozwalały na krótsze powtórzenia. Przebyto cudowną drogę angielską na Naysser Brakk, Mitterer przeszedł samotnie kuluar Beatrice (5915 m), powtórzono też jedną z dróg w Asteroid Valley. Dwójka na filarze K7 walczyła z ciężkimi warunkami i trudnościami drogi, okazało się też, iż duże odcinki skalne wymagają trudnej hakówki (A3), co było sprzeczne ze sportowymi założeniami wyprawy. Trzeba się było wycofać. Na koniec pobytu, w połowie sierpnia, Hans Mitterer dołączył do kanadyjskiej dwójki Steve Swenson i Rafał Sławinski z zamiarem przejścia zachodniej ściany szczytu Hassina (6350 m), wznoszącego się w grani między K6 i Link Sar. Stromy lód i mikst, poprzedzielane polami śnieżnymi, doprowadziły ich do biwaku na wysokości 5500 m. Rano zaspali i po kilkunastu dalszych wyciągach pięknego mikstu doszli do wysokości 6100 m, by stwierdzić, że zrobiło się zbyt późno, aby bezpiecznie dotrzeć do szczytu. Z żalem ogłosili odwrót. 19 sierpnia wyprawa opuściła bazę. Pisze Urs Stöcker: "Rejon wokół K7 jest prawdziwym rajem dla wspinaczy skalnych. Sterczą tu niezliczone szczyty z ogromnym potencjałem nowych dróg."
Nad doliną Nangmah
Bodziu Kowalski zwrócił nam uwagę na informację z 9 października w serwisie Klubu Wysokogórskiego w Katowicach www.kw.katowice.pl; o nowej polskiej drodze w skalnym Karakorum, w obramieniu doliny Nangmah, podchodzącej pod K6 i Kapurę od południowego zachodu i przez grzbiet sąsiadującej z Doliną Charakusy. Drogę -- o trudnościach VII UIAA -- poprowadzili Jan Kuczera (z KW Katowice) i Tomasz Polok zachodnim filarem Changi Tower (ok. 5300 m). "Wspinanie cechuje się słabą, czasami bardzo słabą asekuracją w niepewnej skale, jaką stanowi tutaj mocno zwietrzały granit" -- mówi Jan Kuczera. Uwagę zwraca sposób, w jakim dokonano przejścia: stylem alpejskim, OS, w 11 godzin.
Skalne drogi w Turcji
Trzej znani włoscy wspinacze -- Maurizio Oviglia, Rolando Larcher i Michele Paissan w poszukiwaniu ładnej skały wybrali się w tureckie pasmo Ala Daglar w Anatolii Południowej. W trakcie krótkiego rekonesansu zdecydowali się na dwa cele. Z bazy 2900 m w ciągu 10 dni obrobili drogę na 650-metrowej, czysto skalnej wschodniej zerwie Demirkazika (3756 m). 17 lipca przeszli całość, już czysto klasycznie. Drogę nazwali "Uc Muz" i ocenili na 8a max -- 7b obligatoryjnie. Jako drugą, przeszli drogę na wschodniej ścianie oryginalnej iglicy Farmakaya (2880 m), nazwaną "Mezza Luna Nascende". Ściana była wyraźnie niższa (270 m) i trudności nieco niższe: 7c, 7a+ obligatoryjnie. Sądzą oni, że nie było to pierwsze przejście, lecz pierwsze powtórzenie drogi francuskiej. Wspinaczka na obu drogach była bardzo ładna a rejon zasługuje na uwagę amatorów skalnych ścian.
Czas sprinterów
Mamy wejścia wysokościowe stylem alpejskim, wejścia bez sprzętu tlenowego, od 23 sierpnia mamy też wejścia sprinterskie. W dniu tym skialpiniści niemieccy Benedikt Böhm (28) i Sebastian Haag (27) oraz przewodnik alpejski Matthias Robl (35) dokonali rewelacyjnego wyczynu wytrzymałościowego: weszli na siedmiotysięcznik Mustagh Ata z bazy i z powrotem w 10 godzin i 41 minut. Wejście wymagało pokonania odległości kilku kilometrów i 3100 m deniwelacji, normalnie zajmuje ono zespołom 4 dni, dotychczasowe rekordy zamykały się w 2 dniach. Sportowcy niemieccy -- członkowie kadry narodowej "Skibergsteigen" -- wyruszyli z bazy (4450 m) o godz. 4, szczyt (7546 m) osiągnęli o 13.25, do bazy zjechali w godzinę i kwadrans, meldując się na dole o 14.41. Panowało dotkliwe zimno, w górnych partiach termometr wskazywał temperaturę -35 stopni. Rekord został ustanowiony nie przypadkiem, lecz w wyniku starannego przygotowania programowego, treningowego i sprzętowego. Wyposażenie zostało drobiazgowo obmyślane pod kątem maksymalnej redukcji wagi. Aklimatyzacja nie stanowiła wielkiego problemu, gdyż kłopoty z nią zaczynają się po pewnym, dłuższym niż dzień czasie. Masyw Mustagh Ata znajduje się w Chinach, a geografowie nie są zdecydowani, czy zaliczać go do Kun Lunu, czy do Pamiru Wschodniego.
Józef Nyka
24.10.2005 KANG GURU - 18 OFIAR LAWINY 10/2005 (54)
W "Taterniku" 1/2005 (s.36--37) Janusz Kurczab zestawił listę kilku największych tragedii lawinowych związanych z uprawianiem himalaizmu. W dwóch przypadkach liczba ofiar sięga 16 i 17. W tych dniach lista ta powiększa się o kolejną poważną pozycję: w wyniku wielkich opadów śniegu, w dniu 20 października na obóz bazowy pod szczytem "prawie siedmiotysięcznika" Kang Guru (zdjęcie) zeszła lawina, w której życie straciło 7 alpinistów francuskich i 11 Nepalczyków. Jak podaje "Nepal News", czterej tragarze, którzy w momencie tragedii bawili poza namiotami, ocaleli. Z powodu szalejącej zawieruchy, ratownicy nepalscy z Himalayan Rescue Association (HRA) dotarli na miejsce tragedii dopiero w niedzielę 23 października. Trzech ocalałych Szerpów przerzucono do Pokhary, czwarty włączył sie do akcji poszukiwawczej, utrudnionej z uwagi na niepogodę. Władze francuskie zareagowały niezwłocznie: do Nepalu wysłano specjalistę z peletonu żandarmerii wysokogórskiej w Chamonix, zaoferowano też dalszą pomoc. Szczegółów z Manangu jest na razie niewiele, chodzi bowiem o rejon raczej trudno dostępny. Tymczasem burze śnieżne i wielkie opady (grubość pokrywy śnieżnej w dolinach przekracza metr) uwięziły w różnych zakątkach Himalajów dziesiątki a może setki turystów, którzy czekają na ewakuację helikopterową. Tragiczną wyprawą francuską kierował profesor ENSA i doświadczony alpinista, Daniel Stolzenberg (60), w jej składzie byli tak znakomici wspinacze, jak Bruno Chardin, Bernard Constantin czy Grégory Flematti. Stolzenberg był szereg lat prezesem Syndykatu Guidów, razem z nim zginęła też jego żona Marie-Odile. Francuskie doniesienia agencyjne o tragedii przekazał nam kol. Bohdan Witwicki -- dziękujemy.
Kang Guru (6981 m) dawniej występował z wysokością 7010 m, tyle też dają mu dzisiejsze prospekty agencji trekkingowych. Pierwsi weszli na jego szczyt Niemcy w r. 1955. W górach Azji Środkowej największa jak dotąd tragedia lawinowa związana z uprawianiem alpinizmu wydarzyła się 13 lipca 1990 r. na zboczu Piku Lenina -- śmierć poniosły 43 osoby z kilku krajów. Przyczyną zejścia lawiny był tam wstrząs tektoniczny, a opis zdarzenia ukazał się w "Taterniku-Biuletynie" 3/1990 s.1--2. (jn)
24.10.2005 CZŁOWIEK Z LODU 10/2005 (54)
Przed kilkoma dniami, w połowie października, dwaj alpiniści planujący wspinaczki kuluarami lodowymi Mount Mendel w odludziach północno-wschodniego skraju Kings Canyon National Park dokonali zaskakującego odkrycia: na niewielkim Mendel Glacier (mapka) znaleźli ciało ludzkie głęboko wmarznięte w lód. Wystające z lodu ramię i górna partia pleców pozwoliły wstępnie ustalić, że chodzi o zwłoki lotnika z nieotwartym spadochronem, noszącym napis U.S. Army Air Corps. Przywołani ratownicy i eksperci próbują wydobyć ofiarę z lodu -- jest niemal pewne, że chodzi o weterana II wojny światowej. W tamte lata w California's Central Valley istniały wojskowe ośrodki szkoleniowe sił powietrznych, z których dokonywano lotów treningowych nad Sierra Nevada. Częste były przy tym zaginięcia mało doskonałych i nierzadko słabo pilotowanych maszyn. Podejrzewa się, że odnaleziony lotnik zginął w wypadku w r. 1942, chociaż fakt, że spadochron jest jedwabny, wskazywałby na nieco wcześniejsze lata -- 1940 albo 1941, kiedy to japoński jedwab zastąpiono tworzywem sztucznym. Jest nadzieja, że w kieszeniach ofiary uda się znaleźć dokument, który pozwoli na jej identyfikację, ze względu na dobre zachowanie się ciała, łatwe też będzie odczytanie kodu DNA. "Można sobie wyobrazić wzruszenie rodziny -- mówią ratownicy -- kiedy po 60 latach otrzyma pierścionek, portfel lub choćby skarpetki zaginionego krewnego." Obszerny opis znaleziska przynosi "San Francisco Chronicle" z 20 października 2005.
Nie podano, czy pojawienie się zwłok lotnika ma związek z ogólnym topnieniem lodowców, w każdym razie jest to bardzo prawdopodobne. W Alpach ciała poległych żołnierzy wciąż jeszcze znajdowane są w lodach na linii frontu z lat pierwszej wojny światowej, czyli sprzed 90 lat. W zeszłym roku lodowiec Cevedale w grupie Ortlera wyrzucił zwłoki 3 żołnierzy austriackich poległych na wysokości 3000 m. Dzięki zachowanym przy nich drobiazgom udało się ustalić o jaką formacje i jaką bitwę chodziło. Najbardziej sensacyjnym i cennym dla nauki znaleziskiem tego typu była dobrze zachowana mumia człowieka sprzed 5000 lat w Alpach Ötztalskich -- po wielostronnych drobiazgowych badaniach eksponowana obecnie w muzeum w Bolzano.
24.10.2005 ZADUSZKI 10/2005 (54)
Z okazji Dnia Zadusznego spotkamy się na cmentarzach przy grobach naszych górskich przyjaciół. Na Słowacji uroczystości zaduszkowe ("Pietna spomienka") odbędą się 29 października o godz. 10 na Cmentarzu Symbolicznym pod Osterwą. W Małej Fatrze podobne spotkanie poświęcone pamięci o ofiarach górskich nieszczęść odbędzie się na tamtejszym cmentarzyku 30 października o godz. 14.
20.10.2005 JAN JUNGER 10/2005 (54)
[Jan Junger]
W wydanej w r. 1971 książce Messnera, Rudatisa i Varalego "Sesto grado" (niem. wydanie "Die Extremen") zamieszczono zdjęcia trojga Polaków: jednym z nich jest (na s.136) Jan Junger, we Włoszech pamiętany jako współautor pierwszych ekstremalnych dróg w Dolomitach Belluńskich. Na Śląsku należał do popularniejszych postaci klubowych. Należał, gdyż nie ma go już między nami. Zmarł przed kilkoma dniami w katowickim szpitalu w wyniku dłuższej choroby serca. Miał 66 lat i znaczny dorobek wspinaczkowy w Tatrach, wystarczy wymienić nową drogę na południowej ścianie Ciężkiej Turni (1964) czy "Okapy Jungera" na zachodniej ścianie Kościelca (1967). Jego partnerzy z Ciężkiej Turni -- Krystyna Lipczyńska i Henryk Horak -- cztery dni później (11 sierpnia) zginęli na Galerii Gankowej, pożegnani w "Taterniku" 1/1966. Życiorys Horaka napisali Janina i Jan Jungerowie. Poza Tatry Janek wyjechał po raz pierwszy w r. 1964 -- na zgrupowanie młodych alpinistów UIAA w Austrii. Znakomity Helmut Wagner przyswajał nam technikę lodową na ścianach Stubaier Alpen, potem zaś (już poza zgrupowaniem) był Wilder Kaiser. W tym drugim Jan Junger przeszedł 26 sierpnia drogę Dülfera na wschodniej ścianie Fleischbanku (2187 m), a w dwa dni później drogę Wiessnera na południowo-wschodniej ścianie. Zdjęcie z Wilder Kaiser zamieściliśmy kilka dni temu w naszej Gazetce Górskiej (GG 09/05 z 30.09.2005) -- żegnając Kazika Głazka. Dziś nie ma już nikogo z siedzącej na szczycie Fleischbanku trójki. W r. 1965 Janek uczestniczył w pierwszym przejściu Wielkiego Zacięcia (Gran Diedro) północno-zachodniej ściany Schiary (20--23 sierpnia -- "Taternik" 1/66) -- to on prowadził na słynnym, wywieszonym na 10 metrów i do tego zmurszałym okapie, biwakując samotnie "z duszą na ramieniu" przy słabych hakach. W r. 1967 była -- w większym zespole -- szeroko komentowana we Włoszech przeszło 1000-metrowa południowo-zachodnia ściana Cima del Burel (15--25 VIII -- "Taternik" 1/68), poprzedzona nową drogą środkiem południowo-zachodniej ściany Cima della Busazza (4--5 VIII). W 1971 był uczestnikiem wyprawy Furmanika w Andy Peruwiańskie ("Taternik" 1/72). W Cordillera Raura dokonał I wejścia granią północną na Canevaro (5322 m) i nową drogą środkiem północnej ściany Mata Paloma Norte (5307 m). W dniu 9 lipca na szczycie Chopicalqui ustanowił swój życiowy rekord wysokości: 6400 m. Pod koniec wyprawy wszedł na wulkan Chachani (6084 m) nad miastem Arequipa. Wspinał się lekko i płynnie, jakby nie odczuwał trudności. Uczestniczył w życiu Klubu Wysokogórskiego w Katowicach, pokazywał się w skałkach i w Tatrach, bywał na zlotach seniorów. W środę 19 października został pochowany na cmentarzu w Katowicach-Giszowcu. W smutnej uroczystości uczestniczył Wojtek Dzik: "Było bardzo dużo ludzi -- mówi -- tak z branży górniczej (pracował w górnictwie), jak i ze świata wspinaczkowego. Przy mogile zgromadziła się niemal cała starsza generacja klubowa Śląska. Żona Janka wszystkim serdecznie podziękowała za udział w pogrzebie. Janek urodził się 19 lutego 1939 roku, zmarł 17 października 2005." We wspomnianej na wstępie książce Messnera i towarzyszy, zdjęcie Jana Jungera sąsiaduje z podobizną co dopiero pożegnanego Lucien Berardiniego (GG 10/05 z 17.10.2005). W życiu nie spotkali się nigdy, ale dziwnym trafem razem wędrują do niebieskich wrót.
Józef Nyka
17.10.2005 LUCIEN BÉRARDINI 10/2005 (54)
W paryskim szpitalu zmarł po ciężkiej chorobie słynny alpinista francuski lat pięćdziesiątych, rysownik z zawodu, Lucien Bérardini (zdjęcie). "Postać niezwykle barwna, kipiąca witalnością, człowiek znany z talentów wspinaczkowych ale także jako pełen pomysłów kpiarz i kawalarz" -- pisał o nim "Vertical" w swoim setnym numerze. Urodził się w r. 1930, spotkania ze skałą zaczął jako 12-latek, robiąc wejścia w Fontainebleau, gdzie wspinał się aż po ostatnie lata życia. Światową sławę osiągnął w r. 1952 jako członek czwórki, która rozwiązała problem 900-metrowej zachodniej ściany Petit Dru, drogą uważaną za jeden z kamieni milowych alpinizmu (polskie powtórzenie latem 1957 r.). Robił liczne wczesne powtórzenia wielkich dróg alpejskich, takich jak Filar Walkera (1952 -- pierwsze przejście jednodniowe), wschodnia ściana Grand Capucin (1953), południowa ściana Torre Trieste (1958), Filar Bonattiego na Petit Dru (1961), północno-zachodnia ściana Torre Su Alto (1961), direttissima Torre Grande di Lavaredo (1961). Ma też w dorobku serię pierwszych wejść w Vercors i w masywie Mont Blanc (w tym północną ścianę Grand Capucin, 1956). Oprócz Alp, były oczywiście góry świata. W r. 1954 wraz z pięcioma alpejskimi przyjaciółmi dokonał pionierskiego przejścia południowej ściany Aconcagua -- oprócz niego zespół tworzyli: Adrien Dagory, Guy Poulet, Robert Paragot, Edmond Denis i Pierre Leseur. Na ich drodze pierwszą Polką i pierwszą Europejką była w r. 1986 Wanda Rutkiewicz. W r. 1966 wraz z Paragotem (zdjęcie) i pięcioma innymi kolegami rozwiązał głośny problem północnej ściany Huascaranu. W r. 1971 należał do najaktywniejszych wspinaczy wyprawy na zachodni filar Makalu, gdzie nadto zrealizował nagradzany 40-minutowy film "Makalu Pilier Ouest 1971". Bérardini był też działaczem organizacyjnym, przez kilka lat prezesem FFME. Jako zapalony skałkowiec i jeden z pionierów boulderingu ("bloqueur"), kibicował zawodom wspinaczkowym, uczestniczył też w imprezach sportowych -- jako wspinacz-legenda, wręczając młodym zwycięzcom nagrody i puchary. Przez 20 lat tworzył ambitną dwójkę z Robertem Paragotem, o czym obaj opowiedzieli w książce"Vingt ans de cordée" (Flammarion 1974, z przedmową Lucien Deviesa -- okładki). Ukochaną Aconcaguę odwiedził jeszcze w r. 1997 mając lat 67. Wśród pamiątek w schronisku na Plaza de Mulas są damskie majtki, na których "Lulu Bérardini" wypisał daty swoich wejść na ten szczyt: 24 II 1954 Face Sud; 25 I 1995 v. normale; 22 I 1997 v. normale. Ale kochany Lulu -- jak długo można żartować? W środę 19 października Twój pogrzeb na cmentarzu w Chamonix, na którym znalazło spokój wieczny tylu Twoich partnerów i przyjaciół. (Józef Nyka)
15.10.2005 EVEREST NIŻSZY? 10/2005 (54)
10 października radio i tv podały jako sensację wiadomość o tym, że najwyższy szczyt świata jest o kilka metrów niższy, aniżeli kota 8848 m znana z większości map. Do ustalenia tego doszli naukowcy chińscy, którzy wiosną zorganizowali dużą i nowocześnie wyposażoną wyprawę badawczą. Prawdę mówiąc, nie jest to wielka sensacja: za naszej pamięci wszystkie ważniejsze szczyty świata zmieniały wysokość, niektóre po kilka, a nawet kilkanaście razy. W połowie lat pięćdziesiątych "obniżył" się Gierlach -- z dawnych 2663 m (dokładnie 2662,6 m) spadł do 2655 czy 2654 m (na najnowszych mapach słowackich 2654,2 m). Wiele razy rewidowano wysokość Mont Blanc -- o prowadzonych obecnie cyklicznych (co dwa lata) pomiarach jego czubka pisaliśmy m.in. w "Głosie Seniora" GS 09/03 i GS 10/03. Problemy stwarza tu pokrywa lodowa, której topnienie w latach 2001--2003 (a szczególnie podczas upalnego lata 2003) obniżyło szczyt o aż 2 m. Z wierzchołkami lodowymi bywają też inne kłopoty: kilkanaście lat temu oberwanie się czubka Mount Cook, zmniejszyło słynną górę nowozelandzką o całe 10 m. W r. 1934 Polacy wchodzili na andyjską Aconcaguę jako na 7-tysięcznik (7021, 7030 m, nawet 7135 m). W r. 1959 szczyt "spadł" ostatecznie do klasy wysokich 6-tysięczników: 6959,7 m. W r. 1989 ekipa włoska pod dyrekcją Francesco Santona przeprowadziła "triangulację" satelitarną i w jej wyniku przyjęła dla Aconcagua kotę 6962 m a dla Ojos del Salado równo 6900 m. Nowa wysokość pierwszego szczytu Ameryki różniła się o zaledwie 2,3 m plus w stosunku do wcześniejszej. W Azji w latach 60. najwyższy szczyt ówczesnego ZSRR, Pik Kommunizma, okazał się o 12 m niższy od koty oficjalnej: bardziej precyzyjne pomiary pozwoliły ustalić, że liczy on nie 7495 m lecz "tylko" 7483 m. Władze postanowiły nie ruszać map, aby nie mącić w głowach czytelnikom. Sprawa wynurzyła się jednak przy jednoczesnych wejściach Polek na mniej więcej jednakowo wysokie Noszak i Pik Kommunizma, kiedy te metry niespodzianie nabrały znaczenia miernika w rywalizacji sportowej. Podobnie jak Rosjanie, postąpili Amerykanie ze swoim Mount McKinleyem. W czerwcu 1989 r. ekipa specjalistów wyniosła na czubek odbiornik GPS -- z odczytów wynikło, że szczyt jest o 14 stóp niższy, niż to wykalkulowano z naziemnych pomiarów triangulacyjnych. Niewielką zmianę i tutaj postanowiono zignorować.
Mount Everest został zdumiewająco dokładnie pomierzony w połowie XIX wieku (8840 m), a nowo wyliczona w r. 1954 wysokość 8848 utrzymała się jako oficjalna przez pół wieku, właściwie do dziś, choć próbowali ją zrewidować Chińczycy, wiosną 1975 instalując w tym celu swój słynny sygnał geodezyjny. Natomiast intensywne majstrowanie zaczęło się na szczytach świata wraz z pojawieniem się nowych narzędzi pomiarowych, przede wszystkim GPS. Każdy ośrodek badawczy starał się wtrącić swoje trzy grosze. W r.1980 US Geological Survey zdegradowała do 4897 m najwyższy szczyt Antarktydy, Mount Vinson, przez 20 lat uchodzący za pięciotysięcznik (5140 m). Chiński Ulugh Muztagh w wyniku podobnej rewizji zmalał aż o 737 m -- do 6987 m. Geodezja satelitarna stawiała wtedy pierwsze kroki i nie wiadomo, jak dalece wiarygodne są te jej ówczesne ustalenia, dziś powszechnie przyjęte. Nie brakowało też medialnych burz. W r. 1986 prasa podała, że prof. George Wallerstein z Waszyngtonu uzyskał dla K2 wysokość 8859 m, co oznaczało, że szczyt ten jest wyższy od Everestu (szczegóły "Taternik" 1/87 s.1). To oznaczało wysokościową rewolucję, gdyż razem z K2 miały awansować inne szczyty Karakorum. Sprawą zajął się prof. Ardito Desio, który w r. 1987 przygotował wyprawę weryfikacyjną. Pomierzyła ona K2 z Concordii (zdjęcie) i Everest z Rongbuku, uzyskując koty 8616 i 8872 m, a więc wcale nie odległe od tradycyjnych. Przy okazji zmierzono też Broad Peak (8060 m) i Gasherbrum IV (7929 m). Z przebiegu wyprawy dokument filmowy stworzył Kurt Diemberger. Konkurencyjne prace przeprowadził w r. 1992 inicjator i główny twórca nowej mapy Everestu, Amerykanin Bradford Washburn, który uzyskał wynik 8882 m (przy opracowywaniu obu wydań mapy postanowiono pozostać przy oficjalnej kocie 8848 m). W trzy lata później (1993) prof. Giorgio Poretti z Włoch zbliżył się do obecnie lansowanej wartości. W r. 1999 Brad Washburn zorganizował kolejny pomiar z wynikiem 8850 m, co zatwierdziła National Geographic Society, dodając w komentarzu, że będzie to liczba łatwiejsza do zapamiętania.
Tegoroczne prace naukowców chińskich z Państwowego Biura Pomiarów i Kartografii wiązały się z dużymi nakładami i zaangażowaniem skomplikowanych technik -- nowością było odliczenie zmieniającej grubość czapki lodowej, wieńczącej sam wierzchołek czubka Ziemi (pamiętamy lata, kiedy chiński czworonóg był widoczny cały, i inne, kiedy pogrążał się w lodzie po sam koniuszek). Chińscy alpiniści i naukowcy weszli na szczyt 22 maja 2005. Zainstalowana przez nich aparatura GPS zbierała dane od 1 do 10 czerwca, także odnośnie warunków pogodowych. Dokładnie zmierzono grubość czapy lodowej i wartość tę odjęto od uzyskanego wyniku. Okazało się, że skalny wierzchołek Everestu znajduje się na wysokości 8844,43 m (z błędem w granicach 21 cm). Grubości lodu nie podano, ale widać z tego, że dawniejsze pomiary tradycyjnymi metodami i z wartością "brutto" były -- zważywszy wielkość masywu Everestu -- wystarczająco dokładne. A już prawdziwy podziw i szacunek musi budzić praca surveyerów z połowy XIX wieku (Everest w latach 1849-52), namierzających się z bardzo dużych odległości (do 200 km) i nie dysponujących tablicami korekcyjnymi, np. jeśli idzie o refrakcję światła. Piszą o tym w swoim dziele Z. Kowalewski i J. Kurczab na s.27, 75 i innych.
Ale nowinkami pomiarowymi nie należy się zbytnio przejmować, taniec geodezyjny trwa i będzie trwał nadal, a w ostatnich latach zmian jest tyle, że mapy świata należałoby korygować co roku. Zresztą, osiągane wyniki zależne są nie tylko od uzyskanych odczytów, lecz także od różnych teoretycznych założeń, przy GPS m.in. takich, jak geoida czyli idealna powierzchnia kuli ziemskiej. Podawane przez kolejne ekipy końcówki centymetrowe kot śmieszą tak samo, jak metry kwadratowe przy powierzchni Morskiego Oka, przy którym wątpliwości sięgają całego hektara. (Józef Nyka)
13.10.2005 RAZEM MŁODZI (I STARSI) PRZYJACIELE 10/2005 (54)
XI Spotkanie GiA
Tegoroczne, już jedenaste, Spotkanie Ludzi Gór i Alpinizmu odbyło się w Lądku Zdroju w dniach od 23 do 25 września 2005. Pogoda dopisała, a willa INA i jej otoczenie dobrze się nadały do naszych celów. Kierowniczka, p. Ewa Zadora, okazała się sympatyczną osobą, Janusz Czermak (Hejszowina) zaplanował i zorganizował interesujące zawody wspinaczkowe i ufundował niezłe nagrody, beczki piwa nie wyłączając, Edyta Szczepańska (Polartec) nakarmiła wszystkich kiełbasą i chlebem, zaś Iwona Gąsiorowska (Hestia) sypnęła gadżecikami. Prelegenci nie przynudzali, szczyt zdobyliśmy, piwa sporo jeszcze zostało... Jedną z atrakcji spotkania były wspomniane zawody wspinaczkowe -- tym razem pomyślane dla amatorów, a nie dla ludzi wspinających się sportowo czy profesjonalnie. Drogi były łatwe -- ok. IV w skali UIAA. Ze strony www.gia.alpinizm.pl będzie można pobrać pamiątkową zbiorową fotografię (zobacz) w pełnej (oryginalnej) rozdzielczości, z której w prawie każdym zakładzie fotograficznym da się zrobić piękną odbitkę na papierze. Wszystkim, którzy pojawili sie w Lądku Zdroju, serdecznie dziękuję za udział i (widoczny na fotografii) dobry nastrój. Do zobaczenia za rok! Pozdrawiam.
Alek Lwow
Jubel w Rzędkowicach
Ukazywanie się kolejnych tomów Wielkiej Encyklopedii Gór i Alpinizmu (WEGA) staje się świętem w przenośni i dosłownie. Wiosną ubiegłego roku wydawca dzieła, Stanisław Pisarek, przyjmował autorów i sympatyków w swojej "daczy" w Irządzach, nieopodal Skałek Kroczyckich. Z okazji ukazania się II tomu WEGA, zatytułowanego "Góry Azji" (omówienie m.in. w GS 07/05), redaktorzy i w zasadzie jedyni autorzy tego tomu -- Małgosia i Janek Kiełkowscy -- wydali w sobotę 1 października przyjęcie w pensjonacie Duśki i Zbyszka Wachów w Rzędkowicach. Goście licznie dopisali. Wymienię tylko skromną część nazwisk (nie wszystkich obecnych zresztą znałem): Krystyna Konopka (Kalifornia), Ela i Janusz Skorkowie, Zosia i Janusz Majerowie, Aćka i Marek Łukaszewscy, Joasia i Grzesiek Chwołowie, Bożena i Michał Momatiukowie, Barbara Jankowska, Maciej Bernadt, Janusz Chalecki.
Nie dopisała tylko pogoda i w związku z tym nie udało się rozapalić ogniska. Ale i tak nie obyło się bez chóralnych śpiewów -- od "Hercegowiny", przez "Javorinę" do "Pieczory", a niżej podpisany obudził się następnego dnia z potężną chrypą.
Janusz Kurczab
"Odwrót" (i nie tylko) w Białej Baszcie
W piątkowy wieczór 7 października gościliśmy w Klubie Wysokogórskim Trójmiasto Jerzego Surdela, świetnego reżysera filmowego, alpinistę, uczestnika wielu wyprawy wysokogórskich. Tylko nieliczni pamiętają, że był on pierwszym z krajowych Polaków szturmujących Everest -- w r. 1971 w ramach wielkiej międzynarodowej wyprawy, kierowanej przez Normana Dyhrenfurtha (reprodukujemy pamiątkową kartkę z bazy). Na początku spotkania Jurek zaprezentował nam trzy swoje filmy: "Odwrót", "Akcję" i "Zimę 8250". Po projekcji, która spotkała się z wielkim zainteresowaniem, obejrzeliśmy przezrocza, pokazujące "od kuchni" przebieg realizacji filmów tatrzańskich, przy których zaangażowana była nawet Wanda Rutkiewicz. Niezwykłe wrażenie zrobiły na nas zdjęcia z zimowej wyprawy na Lhotse w 1974 roku. Po raz pierwszy pokazane zostały publicznie diapozytywy dokumentujące przebieg tragedii Staszka Latałły. Przez 31 lat Jurek trzymał te przezrocza w szufladzie, a to m.in. na prośbę Andrzeja Zawady, który uważał, że przez co najmniej 10 lat nie powinny one być ujawniane.
Widocznie atmosfera w "Białej Baszcie", siedzibie Klubu, sprzyjała zwierzeniom, gdyż Jurek pokazał nam również bardzo osobistą prezentację multimedialną, obrazującą Jego barwne, intensywne życie na wszystkich kontynentach świata. Był to zarazem niezwykle profesjonalnie zrobiony pokaz, który wszystkim bardzo się podobał.
Po spotkaniu klubowym przemieściliśmy się wszyscy na Wyspę Spichrzów, do kultowej żeglarskiej tawerny "Zejman", gdzie do późna w nocy toczyły się mniej oficjalne rozmowy o górach, filmach, marzeniach i nie tylko....
Michał Kochańczyk
Łojanci lat siedemdziesiątych -- Spotkanie
W dniach od 7 do 9 października 2005 spotkaliśmy się w "Mekce" wspinaczkowej lat siedemdziesiątych, tzn. nad Morskim Okiem. Zjechało się przeszło 90 osób. Przybyli ci, którzy mogli, ci, którzy tęsknią do gór i którzy kochają wspólną zabawę. Pogodę zamówiliśmy wspaniałą -- błękit, słońce, w nocy gwiazdy. Kolory jesienne podziwialiśmy w pełnej krasie. Chodziliśmy na spacery blisko i do sąsiednich dolin, odwiedzając znane i nieznane zakątki (zdjęcie 1, zdjęcie 2). Niektórzy wspinali się z pełnym rynsztunkiem. Zapowiadane wejście na Żabi Wyżni udało się, jednak nasi ludzie wolą chodzić własnymi ścieżkami, były więc wejścia na Zadniego Mnicha, oczywiście Mnicha, ale także Wysoką, Niżnie Rysy od Dolinki Spadowej, Mięguszowiecki granią. W sobotę wieczorem rozpoczęła się główna impreza. Część kosztów wzięli na siebie sponsorzy -- Janusz Majer zafundował wspaniałe czerwone wino, Andrzej Mierzejewski pokrył inne koszty, Jan Słupski i Aleksander Rokita pomyśleli o winie na wieczór piątkowy. Poza tym Jan Słupski niestrudzenie prowadzi bardzo solidnie dokumentację wszystkich Spotkań Łojantów i co roku rozdaje zdjęcia z poprzednich imprez. Ze względu na absolutnie wyjątkowe kontakty środowiska wspinaczkowego z rodziną Łapińskich, uczciliśmy 60. rocznicę objęcia przez Dziunię i Czesława schroniska. Marysia otrzymała obraz (zdjęcie) z podpisami obecnych, sama zaś postawiła nam beczkę piwa i zakąski. Ponieważ impreza po raz kolejny wypadła w wybory prezydenckie, wybraliśmy sobie naszego "prezydenta" w osobie Michała Gabryela -- w wyborach "demokratycznych" i w pełni "uczciwych". Szampańska zabawa trwała do rana. Niestety napływająca rwąca fala turystów wyparła nas rano ze schroniska -- część poszła jeszcze w góry, większość zaczęła schodzić. Reprodukowane zdjęcia są autorstwa Witka Fedorowicza (zdjęcie).
Umawiamy się za rok w dniach 6--8 października. Zapraszam wszystkich -- tych, którzy jeżdżą co roku, tych, co plan pracy dostosowują do terminu spotkania, tych, co przyjeżdżają, gdy dziura w zajęciach pokryje się z naszym terminem, tych, co przyjeżdżają czasami i wreszcie tych, co raz zechcą zobaczyć, jak to wygląda. Chcę jeszcze przy okazji zwrócić się do tych osób, do których imienne zaproszenia nie dotarły. Proszę wziąć pod uwagę moje możliwości: nikt nie posiada kartoteki Łojantów. Adresy zdobywałam kanałami prywatnymi -- jest to sposób bardzo niedoskonały. W każdym razie tych niezaproszonych zapraszam przede wszystkim.
Do zobaczenia 6 października 2006 roku.
Elżbieta Fijałkowska
11.10.2005 SKARBY ZE STARYCH ALBUMÓW 10/2005 (54)
Z fototeki Kazia Głazka
WALNY ZJAZD 1989
Wojtek Dzik przypomniał w swym wspomnieniu społeczną służbę fotograficzną Kazimierza Głazka, z którego pasji wielu z nas korzystało. Podczas pamiętnego Zjazdu Stulecia PZA w Krakowie przekazał on nam do naszego kącika starej fotografii pliczek pamiątkowych zdjęć z Walnego Zjazdu PZA w dniach 27--29 października 1989 roku, dedykowanego półwieczu wejścia na Nanda Devi Wschodnią. Zjazd odbył się w Zakopanem, w sali Urzędu Miasta i Gminy, noclegi zarezerwowano w hotelu "Imperial", obradom przewodniczył Leszek Dumnicki, wspierany przez Zdzisława Kozłowskiego. Honorowym gościem był redaktor American Alpine Journal, Adams H. Carter. Wygłosił on barwną i pełną humoru pogadankę o zwycięskiej wyprawie brytyjsko-amerykańskiej na Nanda Devi główną w r. 1936, w której miał szczęście uczestniczyć jako najmłodszy z całej ekipy. Z głównym referatem historycznym wystąpił Bolesław Chwaściński, zaś prezes Związku, Andrzej Paczkowski referatem "Co dalej z PZA?" zagaił dyskusje programowe. W trakcie obrad (zdjęcie) Kazimierz Głazek wystąpił z wnioskiem o pośmiertne nadanie członkostw honorowych Andrzejowi Z. Heinrichowi, Eugeniuszowi Chrobakowi i Jerzemu Kukuczce -- Zjazd zaakceptował Kukuczkę, natomiast Chrobak i Heinrich zostali członkami honorowymi w r. 1992. Prezesem na następną kadencję pozostał Andrzej Paczkowski (zdjęcie), sekretarzem generalnym -- Hanna Wiktorowska. Po zakończeniu obrad nie zabrakło wspólnej fotografii -- w ostrym, mimo jesieni, zakopiańskim słońcu (zdjęcie).
Impreza odbyła sie 15 lat temu, nic dziwnego, że szeregi ówczesnej starszyzny klubowej (zdjęcie) już się mocno przerzedziły, zresztą nie tylko starszyzny -- na zdjęciach są przecież nieżyjący już Wanda Rutkiewicz, Zdzisław Kozłowski, Piotr Młotecki i inni. Od paru lat nie żyje też Adams H. Carter, a od paru dni -- autor zdjęć, Kazik Głazek. Tak bez litości miażdży nas koło czasu...
09.10.2005 ZMARŁ KRZYSZTOF MOSSAKOWSKI 10/2005 (54)
Złe wieści gonią jedna drugą, po Tadeuszu Wojterze i Kazimierzu Głazku odszedł z naszego grona -- również w sposób nagły -- Krzysztof Mossakowski. Przez kilkadziesiąt lat mieszkał i pracował w Austrii, dużo chodził po Alpach, głównie turystycznie. W latach 50. wspinał się w Tatrach, popularność w środowisku przyniosła mu jednak praca w TPN na stanowisku leśniczego rewiru Morskie Oko i współgospodarza "Wanty". Drugim gospodarzem był gajowy Antoni Sitarz. Były to czasy, kiedy "Wanta" pełniła funkcje pomocniczego schroniska -- taternickiej gromadzie matkowała Basia Momatiukowa, a bliska granica umożliwiała wypady w rejon Doliny Białej Wody. Na podłodze wielkiej izby nocowali pokotem m.in. Czesio Momatiuk, Zdzich Dziędzielewicz, Jurek Rudnicki Druciarz, Janek Długosz, Adam Szurek, Janek Podoski, Zygmunt Grabowski, Jasiek Surdel Kiszkant i wielu, wielu innych. Krzyś zajmował wielki pokój na piętrze -- z dużym oknem na południe z najpiękniejszym w Polsce widokiem na Gierlach i Dolinę Białej Wody. Chodziliśmy z nim "za potok" na krótkie wspinaczki w cudowne, zarośnięte limbami turnie Skoruśniaka, w żleby i skałki Wołoszyna, niekiedy w otoczenie Doliny Pięciu Stawów lub Morskiego Oka. Na zdjęciu z r. 1957 lub 58 Krzyś Mossakowski wspina się na Zamarłej Turni -- w trampkach (zdjęcie) i modnym wówczas swetrze z owczej wełny, made by Basia Momatiukowa. Ostatnio był już na emeryturze (miał 68 lub 69 lat), zmarł w śnie po udanym wieczorze brydżowym. Pochowany zostanie w Austrii. (jn)
09.10.2005 PARĘ SŁÓW O KAZIKU GŁAZKU 10/2005 (54)
W 1986 r. wraz z Kaziem uczestniczyłem w wyprawie na Nanga Parbat (8125 m), mieliśmy wspólny namiot w bazie. Razem też -- aby wypracować fundusze na tę wyprawę -- malowaliśmy szyb wyciągowy kopalni "Katowice". Było to tuż obok Uniwersytetu Śląskiego i czasem, kiedy na uczelni prowadziłem wykład, przez okno widziałem Kazika wiszącego na wieży i oceniałem, ile powierzchni pomalował. Pod Nanga Parbat w okresach niepogody mieliśmy zawsze masę tematów do obgadania, a wreszcie zaczęliśmy pisać wspólną pracę o wolnych algebrach Stone'a (trudny problem). Gdyby niepogody było więcej, może nawet byśmy ją napisali. A tak na dole bardzo krytycznie oceniliśmy to, co powstało powyżej 4000 m i zarzuciliśmy dalsze próby przejścia trudności "tym wariantem" (później zrobił to ktoś inny). Kazik mieszkał we Wrocławiu a potem w Zielonej Górze, ale spotykałem go po dwa razy w roku na konferencjach "General Algebra" na Słowacji w lecie (często w Tatrach, także Niskich, z czego w pełni robiliśmy użytek) oraz "Zastosowania algebry" w Zakopanem (Tatry w zimie). Zwykle mieszkaliśmy razem i razem chodziliśmy w góry, a na Słowacji byliśmy mocnym punktem wieczornego śpiewania słowackich piosenek. Kazio bardzo te piosenki lubił, więc wieczory wokalne, których był inicjatorem, przed północą się nie kończyły, budząc podziw i zazdrość matematyków z Zachodu, którym taki folklor nie był znany.
Kazik robił na konferencjach zdjęcia, a przy okazji następnych spotkań rozdawał je zainteresowanym osobom. Był w tym niezwykle sumienny i pamiętał o potrzebie doręczania fotek nawet po latach. To samo dotyczyło zebrań klubowych, walnych zjazdów PZA itp. W świecie algebraików był bardzo znany, kontakty utrzymywał nie tylko z Zachodem, ale i Rosjanami. Będąc człowiekiem bez pozy i napuszenia, cieszył się powszechną sympatią i życzliwością. Ostatni raz widziałem się z nim w końcu maja w Wiedniu na konferencji algebraicznej AAA70. Mieszkaliśmy razem w pokoiku Österreichischer Alpenverein. Po zakończeniu konferencji gospodarze zawieźli nas w Alpy, w niezbyt odległy wapienny masyw Raxalpe, gdzie weszliśmy na kilka szczytów. Kazik był w bardzo dobrej formie (jak zresztą zawsze), co widać na wspólnym zdjęciu wykonanym przed schroniskiem Österreichischer Touristenklub. Żal, że nie spotkamy sie już więcej.
Wojciech Dzik
06.10.2005 PALE I MONTE ROSA 10/2005 (54)
Pale di San Martino 2005
W połowie lipca 2005 r. dość niespodzianie znalazłem się w grupie Dolomitów: Pale di San Martino. W czwartek zadzwonił Roman Gołędowski: Może wybrałbyś się do Padwy na otwarcie centrum kultury im. Jana Pawła II? Mam też klucze do apartamentu w San Martino di Castrozza, gdzie możemy spędzić kilka dni. Jadę swoim samochodem, ale musimy wyruszyć z Warszawy wczesnym rankiem, żeby przybyć do Padwy jeszcze tego samego dnia.
Na uroczystość tę miała wyjechać większa delegacja, ale coś się komuś pokrzyżowało i Romanowi przypomniała się moja skromna osoba. Wcześniej planowałem wyjazd w Dolomity z przyjaciółmi ze Śląska, traktowany jako zaprawa przed wypadem w masyw Monte Rosa, a może nawet na nieodległą stamtąd Piękną i Niedostępną, moją Górę Marzeń...Lepszy jednak wróbel....Tak więc, wczesnym rankiem w niedzielę przesiadłem się na Ursynowie z wiśniowego do srebrnego lanosa i wyruszyliśmy w drogę. Z Krakowa trzeba było zabrać jeszcze dwie uczestniczki delegacji, po drodze padał deszcz, więc w Padwie, po przejechaniu 1460 km, znaleźliśmy się już dobrze po północy.
Centrum kultury okazało się niewielkim gminnym domem kultury w miasteczku Riese Pio X, miejscu urodzin Piusa X, które kiedyś odwiedził nasz rodak-- papież. Uroczystość otwierał burmistrz miasteczka, przepasany ozdobną wstęgą, przedstawiciele szkoły w Sochaczewie -- jak się okazało -- bliźniaczego miasta, odśpiewali "Barkę", oficjele miejscowi wygłosili przemówienia. Ja, występując jako "prezydent polskich organizacji górskich" (nie było szans na sprostowania), miałem opowiedzieć o związkach Jana Pawła II z górami, ale do tego nie doszło. Główną postacią i atrakcją uroczystości był Piotr Adamczyk, bardzo we Włoszech popularny odtwórca głównej roli dobrze przyjętego tu filmu "Karol". Przy okazji zgadało się, że pan Piotr przechodził szkolenie alpinistyczne na lodowcu i marzy o wejściu na Matterhorn.
Ale miało być o Dolomitach. A zatem: Pale di San Martino, to najbardziej na południe wysunięta grupa Dolomitów, odległa o około 30 km od Marmolady. Samo miasteczko, położone na wysokości 1450 m, jest bardzo miłe, a widok wyrastających z dna doliny turni -- sięgających 3000 m -- zapiera dech w piersiach, a w dodatku zmienia się w zależności od pory dnia. Niewiele jest tu zabytków i starej zabudowy, bo w czasie I wojny światowej o tereny te toczyły się ciężkie boje między Włochami i Austrią. Jest kilka wyciągów narciarskich i dwie kolejki linowe.
Środkowa część głównego gniazda górskiego ma wyraźny charakter płaskowyżu , po włosku "altopiano", obramowanego wieloma szczytami. Kolej linowa, mająca górną stację pod szczytem Cima della Rosetta na wysokości 2740 m, znakomicie ułatwia dotarcie do odległych nawet celów. Szlaki turystyczne są bardzo dobrze oznakowane, a podawany czas przejść dość wyśrubowany. Większość oznakowanych tras omija same szczyty, lecz kilka, w tym najwyższy w całej grupie Cima di Vezzana (3192 m) oraz Monte Mulaz (2906 m) są dla turystów dostępne.
Odbyliśmy z Romanem kilka ładnych wycieczek, a na zakończenie przeszliśmy dwie ferraty: Del Porton i Della Vecchia na Cima di Ball. Fajna zabawa z chodzeniem po pionowych ścianach z pomocą stalowych klamer i lin, do których można wpinać swoją ruchomą autoasekurację. Pod warunkiem, że jest ładna pogoda; załamanie pogody, nie daj Boże oblodzenie, może uczynić taką drogę mniej przyjemną, a nawet niebezpieczną.
Monte Rosa
Na początku sierpnia 2005 r. przebywałem z Jackiem Krukowskim (SKT, UKA) w masywie Monte Rosa. W założeniu miało to stanowić przygotowanie do próby wejścia na Matterhorn. Zanim zdołaliśmy wyruszyć z Warszawy doszła do nas smutna i nieoczekiwana wiadomość o niewyjaśnionej do końca śmierci na Mont Blanc Zbyszka Studniarka, którego wcześniej nawet namawiałem na wspólny wyjazd. W tej sytuacji Hania, obecna żona Jacka, a wcześniej żona Przemka Nowackiego, który w 1981 r. nie wrócił z wierzchołka Masherbruma w Karakorum, postawiła Jackowi szlaban i o Matterhornie nie można było nawet wspomnieć.
Do Alagna w dolinie Valsesia dotarliśmy jednym skokiem z biwaku pod Zgorzelcem (ok. 1680 km z Warszawy). Samochód zostawiliśmy na bezpłatnym parkingu, który w czwartek zamienia się w plac targowy (samochód trzeba wcześniej usunąć, jeśli chce się uniknąć przymusowego wywiezienia go) i ostatnią kolejką ruszyliśmy do góry. Do Punta Indren na wysokości 3260 m jedzie się trzema etapami: nowoczesną gondolą, wyciągiem krzesełkowym i zbudowanym w latach 60. wagonikiem. Górna stacja tej ostatniej kolejki wygląda dość podle, a ciekawostką techniczną jest jedna z podpór liny nośnej, usytuowana na wysokiej betonowej wieży.
Zaraz po wyjściu z kolejki zaczynają się pierwsze śniegi. Tego dnia byliśmy zdolni dotrzeć tylko do schroniska Rifugio Gnifetti, mieszczącego się na skalnej grzędzie na wysokości 3647 m. Schronisko mogące pomieścić 150 osób było pełne, co nam wcale nie przeszkadzało, bo i tak planowaliśmy biwak. Na nasze szczęście był jeszcze wolny niewielki "śnieżny kojec" z resztkami śnieżnego murku, w którym ustawiliśmy nasz nowy super lekki (1,6 kg) namiocik chiński. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nocna nawałnica. Namiocik, kupiony za 30 zł, co prawda wytrzymał napór wiatru, ale okazało się, że przez niezabezpieczone dolnym suwakiem wejście dostało się do środka sporo śniegu i rano nasze śpiwory były mokre. A do tego doszły efekty zbyt szybkiego "pokonania" wysokości. Jakoś się jednak pozbieraliśmy i mimo wiatru ruszyliśmy do góry.
Celem naszym była turnia skalna Balmenhorn (4167 m), na której znajduje się schron, czyli bivacco im. Felice Giordano. Schron ma przygotowane 6 miejsc do spania (przeważnie nocuje więcej osób, rozkładając się na podłodze w części jadalnej), wyposażony jest w butle gazowe z kuchenką, a nawet ma oświetlenie elektryczne, wykorzystujące baterie słoneczne. Do Balmenhorn dojść można kierując się na najbardziej popularny w rejonie szczyt -- Piramid Vincente lub podążając szlakiem prowadzącym do schroniska Rifugio Margherita. Ten drugi jest bezpieczniejszy ze względu na mniej liczne szczeliny. Ostatni odcinek drogi -- skalne spiętrzenie turni -- pokonuje się typową ferratą, która jednak zamiast stalowych lin wyposażona jest w liny konopne, jakich używa się chyba do cumowania statków. Schron umocowany jest do skał kilka metrów poniżej szczytu, na którym stoi maszt-iglica i ogromna postać Chrystusa. Przybyliśmy tu w niedzielę po południu, a -- jak dowiedzieliśmy się później -- rankiem tego dnia odprawiona była tu msza święta dla przewodników włoskich, zebranych na jakimś rocznicowym spotkaniu.
Usytuowanie schronu w środkowej części masywu Monte Rosa umożliwia odwiedzenie szeregu szczytów, które wydają się być w zasięgu ręki. Dość powiedzieć, że jednego dnia byliśmy na trzech 4-tysięcznikach: Ludwigshoehe (4341 m), Corno Noro (4334 m) i Piramid Vincente (4215 m). Piękna góra Lyskamm (4527 m) jest osiągalna ze schronu w ciągu 2--3 godzin. Niestety, nieustający wiatr uniemożliwił nam to wejście; droga prowadzi prawie dokładnie granią z niebezpiecznym nawisami. Wybór padł więc na Signalkuppe, zwany też z włoska -- Punta Gnifetti (4559 m), na którego szczycie w końcu XIX wieku Włosi zbudowali najwyżej położone w Alpach schronisko im. królowej Margherity. Droga na ten szczyt -- poza częścią wierzchołkową -- prowadzi lodowcem położonym w niecce między szczytami i nie jest tak bardzo narażona na podmuchy wiatru. Wracając ze schroniska można było pokusić się o trawers obu wierzchołków Punta Parrot (4342 m).
Nasilająca się nawałnica, a jak się później okazało -- nadciągające załamanie pogody, oraz różne inne problemy uniemożliwiły nam kontynuowanie dalszej działalności i decyzja była jedna: powrót. Pozostał pewien niedosyt: wspomniany już Lyskamm, Punta Zumstein i najwyższy wierzchołek całego masywu, Dufourspitze (4618 m), wydawały się być w zasięgu naszych możliwości. Będzie więc trzeba przyjechać tu jeszcze raz. A Matterhorn widziany z Margherity był w tym roku dziwnie białawy, nie taki ciemny, jakim oglądałem go w poprzednich latach.
Wojciech Brański